sobota, 30 maja 2009

Z Laosu do Tajlandii

No to wybralismy sobie - dopiero otwarte przejscie graniczne, w srodku niczego (czyli dzungli i gor)...

W strone Syjamu

Chcielismy przygody - to mielismy - dzipem, Tirem, przez gory - kiedys bedzie to najkrosza droga z Luang Prabang to tajskiego Czang Mai - jak ja zbuduja... Opuszczamy Laos - troche zmeczeni i wjezdzamy do Tajlandii - czujemy sie jak raju.

Wrocilismy do Luang Prabang, do tego samego hostelu, w pokoju Niny i Stefana, mieszka ktos inny - smutno nam patrzec na "ich" drzwi, bez znajomej klodki, ktora zawsze zamykali... Pewnie sa juz w Tajlandii - do granicy mozna plynac lodzia (dwa dni i troche drogo) albo jechac autobusem (kilkanascie godzin, cena umiarkowana) - ale my postanawiamy pokombinowac - jechac na wlasne reke i gdy studiujemy mape wpadamy na genialny pomysl - jest jeszcze inne przejscie, wyglada ciekawie, jedzie sie przez gory - ponoc od niedawna dopiero czynne dla obcokrajowcow - choc nikt nie wie na pewno... Sprobujemy. Tak naprawde najbardziej przemawia "za" fakt, ze jedzie sie przez Hogse, wioske sloni... Jak sie nie uda, mamy jeszcze kilka dni zapasu - nasza wiza laotanska konczy sie dopiero za tydzien...

Jedziemy tradycyjnie ciezarowko-autobusem, kilka godzin, coraz wyzsze gory, coraz lepsze widoki, coraz mniej turystow. Pod wieczor dojezdzamy do malego miasteczka, gdzie musimy zatrzymac sie na noc. Specerujemy po okolicy, gdy wracamy zatrzymuje sie taksowak, wsiadac, podwioze was do hostelu - zaprasza kierowca. - Ile? Za darmo - smieje sie. Rano bedziemy szukac transportu do Hogsy Na dworcu sprzedawca ulicznego jedzenia czestuja za darmo ryzem, warzywami, chili. - Sprobuj tego, i tego - zacheca Marcina sprzedawca. Tu, dalej od szlakow turystczynych mozna zasmakowac laotanskiej goscinnosci...
Myslimy, zeby jechac stopem, ale miejscowi wybijaja nam ten pomysl z glowy - prawdopodobnie autobus bedzie jedynym pojazdem, ktory dzis pojedzie ta droga - mowia. - Tam nic nie jezdzi, w dodatku droga jest bardzo ciezka, przez gory... Nic nie jezdzi - zapewniaja.
Troche niedowierzamy - choc wlasciwie dlaczego mieliby klamac? Pojedziemy panstwowym autobusem, zadna taksowka, wiec nie maja interesu, zeby nas oszukiwac, w dodatku tu, gdzie dociera mniej turystow, ludzie sa o wiele milsi, ucziciwi, pomocni... Moze faktycznie tam nic nie jezdzi? W dodtaku na wylotowke jest kawal drogi - jest goraca, my leniwi, plecaki ciezkie... Kupujemy bilety na autobus i pytamy - gdzie nasz autobus? Ludzie pokazuja w kierunku, gdzie nie stoi nic przypominajacego busa - dopytujemy - okazuje sie ze "autobus" to jeep, pasazerowie siedza na lawkach na odkrytym tyle - jedzie tylko kilka osob - kierowca zaprasza kobiety do kabiny - nie ide, wole jechac na pace :)
Ludzie mieli racje - na drodze do Hogsy nie ma ruchu, nie jezdzi tu nic - nieutwardzona droga jest kreta, wspina sie przez gory, kilka razy przejezdzamy przez rzeke - mijamy kilka malych wiosek, dzungle, coraz wyzsze gory - jedzie sie super, choc po kilku godzinach takiej jazdy... Jest sucho, kurzy sie i kurzy, wszysycy na pace cali w pomaranczowo-czerwonym pyle, czasem az ciezko oddychac...
Sa i slonie - w tych okolicach wciaz pracuje wiele sloni - mijamy slonie kilkrotnie, ida powoli, kolysza sie,na nich spaleni sloncem, szczupli "poganiacze". W Hogsie zaczyna lac - niemozliwe! Z nieba nie pada, ale leje sie woda - cali w kurzu, teraz mokrzy, kurz zmienia sie w blotnista maz, na naszych twarzach, ciuchach, wygladamy zapewne stasznie. Jedyne co nas pociesza, to, ze nasi wspolpasazerowi nie wygladaja lepiej....
W Hogsie leje starszliwie, hostele drogie, choc zupelnie puste - a w strone granice jedzie ciezarowko-autobus - wsiadamy. Znowu kilka godzin jazdy - leje - jestesmy przemoczeni do suchej nitki, po raz pierwszy odkad przyjechalismy do Laosu jest nam zimno - co za wspaniale uczucie :) Zaczela sie pora deszczowa! Wreszcie!

Laos nie pozegnal nas najlpiej - wlasciwie pozegenal nas wyjatkowo paskudnie :(
Moglismy przejsc te pare kilometrwo do granicy pieszo - ale padalo, tuk-tukowiec byl mily, chcial moze troche za duzo - ale niech sobie chlopina na koniec naszego pobytu w Laosie zarobi... Mamy zapalcic 20 tys. kipow - dojezdzmy na granice, dajemy bankont 50 tys.... A tuk-tukowiec ani mysli wydac reszty... Cos tam tlumavzy ze musial cos zaplacic za to, ze jest na granicy, a tak w ogole to nie mowi po angielku, zreszta jeszcze pojedzimy dalej - cos kreci. Myslimy - moze faktycznie, przejdziemy odprawe i pojedziemy dalej. I kiedy przekraczamy granice, widzimy jak nasz tuk-tuk sobie odjezdza.... Wsciekamy sie i klniemy. Nikt nie lubi byc oszukanym - mozna podrozowac i podrozowac, nabierac coraz nowych doswiadczen i wiecznie cos takiego sie musi zdarzyc... Smiejemy sie, ze w "rozmowkach" w przewodnikach powinny sie znalezc frazy typu "Oddaj mi reszte"...
Narzekamy - ale tak naprawde - ludzie oszukuja wszedzie, nie tylko w Azji, choc latwo czasem o tym zapomniec i narzekac na wstretnych oszukanczych Azjatow. Kto z nas nigdy nie zostal oszukany przez taksowkarza w Polsce? Ile razy oszukano nas w Angli, w Nowej Zelandii, w innych "cywilizowanych" krajach... To nie Azjaci oszukuja - to po prostu ludzie oszukuja... I moze zdarzyc sie to wszedzie... w kazdym kraju...

Ale to nie koniec naszych "nieszczesc" - strata 30 tys kipow (3 euro) to poczatek - mamy jeszcze cale 300 tys kipow - ktore mielismy nadzieje wymienic na granicy, ale tu nikt nie chce wymienic, nikt nie chce nawet patrzec na kipy i wiemy ze jest to waluta niewymienialna... W dodatku nie mamy ani jednego tajlandzkiego batha, na malenskiej, pustej granicy dowiadujemy sie, ze do najblizszego miasta z bankomatem jest 50 km, po drodze nic (i nie ma tu zadnego publicznego transportu - co najwyzej taksowka kosztujaca fortune), nie mamy nic do picia, nic do jedzenia, zaraz bedzie noc... No dobra, nie uzalamy sie wiecej :)

I tak, jak Laos pozegnal nas paskudnie, Tajlandia powitala nas wspaniale :)

Co robic, jak nie wiadomo co robic? Isc przed siebie... I to czynimy - ponoc za kilka kilometrow jest jakas mala wioska - moze poprosimy o wode... Idzie sie zle, bo serpentynami pod gore :( I nic, zupelnie nic nie jedzie...Podroze ucza - a wlasiciwie przekonuja - ze nie ma sytuacji bez wyjscia i nie ma nigdy tak zle, zeby nie moglo byc... lepiej :) Juz z daleka slyszymy nadjezdzajacago TIR-a, kierowca cysterny sam zatrzymuje sie i zaprasza do kabiny. Pytamy - Ta rai? (ile to kosztuje?) - kierowca smieje sie - Nic :) Jedzie do najblizszego wielkiego miasta - ponad 150 km - wygodna, klimatyzowane kabina, Taj mowi troche pa angielsku, super widoki.... JESTESMY W TAJLANDII :)

1 komentarz:

uczi pisze...

Podoba mi się Wasza wiara w ludzi.Super sprawa.Mimo wszystko.Czapka z głowy.