niedziela, 10 kwietnia 2016

taszkient

Taszkient. Podobał nam się. A przed nami Samarkanda…

Jak to ze stopem nie było…. ;)

Rano świat wygląda ciut sympatyczniej – przybazarowa knajpka, nawet przyzwoite, właściwie całkiem dobre jedzenie – wiemy już, że będziemy skazane na mięso, nawet jego zapach w wegetariańskich potrawach, jedziemy do granicy…. Nie myślimy źle o Kirgistanie – co my wiemy o tym kraju… Spędziłyśmy tu kilkadziesiąt godzin, w złej pogodzie, ze złymi ludźmi… Złymi? Może tak, może nie… Tu wszyscy zaczepiający nas, naciągają, chcą coś sprzadać, zawieżć, zarobić. Tak - denerwują, oszukują. Przestraszą. Unikamy, awanturujemy się, złościmy. Rzadko myślimy, że to ludzie z krajów, gdzie na pieniądze patrzy się zupełnie inaczej. Że walczą o przetrwanie… Chcieli po prostu zarobić – tylko może nie na lepszy samochód, telewizor, telefon, ale na jedzenie dla dzieci… Czasem może tak trzeba popatrzeć na świat…Koniec filozofii…



Od strony kirgiskiej pieczątki, witamy, żegnamy. Od strony uzbeckiej – tak, wiemy, że tak będzie – super dokładna kontrola. Uzbekistan, na razie wiemy to z teorii jest krajem „milicyjnym” – pod tym względem mało przyjaznym – kontrole, obowiązek registracji (coś w rodzaju zameldowania) dla cudzoziemców – będzie ciężko. Albo i nie – przekonamy się. Na razie nie wygląda różowo – o ile ja i Beta mamy coś w rodzaju szczęścia, bo celniczka dość mało nas sprawdza, góra pół plecaka – Mara kontrolowana jest nad wyraz skrupulatnie. Laptop, pan celnik otwiera Marowe pliki, książka o Chiwie – Czy to Biblia?, pytania, macania, szampon, kakoa – co to jest? Nie narkotyki? A może jednak jakieś narkotyki? Deklaracje celne – każdy grosik, każda waluta, aparaty, baterie….

 Wychodzimy już zmęczone.

A tu atak taksówkarzy.

Nie, nie chcemy jechać. Nigdy i nigdzie. Czasem szkoda nam tych ludzi, tak rozpaczliwie walczących o zarobek. Podbiegających z kluczykami, płonącymi oczami, nadzieją na parę dolarów. Nieważne, że my brudne, z plecakami, na pewno nie bogate. Idziemy, przed nami zakurzone miasteczko, wygląda na wyludnione, nie ma drogi, albo kiedyś była, a teraz zamiast asfaltu nic… Taksówkarze rezygnują – i kiedy wiemy na pewno, że nic tu nie jeździ, a każdy autostop to będzie taksówka wsiadamy do samochodu – małżeństwo w średnim wieku. Też oczywiście za pieniądze, ale tak jakoś nam się spodobali. Są handlarzami, mieszkają w Taszkiencie. Taszkient znaczy kamienne miasto, choć nigdy w nim kamienia nie było. Pośmiejemy się, pożartujemy, zjemy po drodze dobrze i tanio – w Uzbekistanie je się za niewiele – przejdziemy przez przepiękne góry, spadnie śnieg. – Nie bójcie się, w Taszkiencie śniegu nie ma – śmieje się kierowca. Co by nie mówić o Sowieckim Sojuzie teraz jesteśmy mu za jedno wdzięczne – za język rosyjski. Za to, że swobodnie możemy o wszystkim mówić ze skośnookimi Uzbekami.

Oczywiście kierowca nie jest święty – po drodze wymieni nam walutę – bo w Uzbekistanie kurs oficjalny jest niski, wymienia się na „czarnym rynku” – po niezbyt dobrym kursie, gdy płacimy mu umówioną kwotę, chce więcej…. A propos… W Uzbekistanie liczy się w tysiącach, w setkach tysięcy. Dolar to tysięcy sześć… Największy banknot to tysiąc. Więc pieniądze nosi się w paczkach. Jedna – 100.000. Przewiązane gumką. Mamy całą reklamówkę paczek z banknotami.
Nasz kierowca zawozi nas do hotelu. Ponoć w centrum, cena w miarę przyzwoita. Jak na Uzbekistan. Jak na nas. Trochę się potargujemy i idziemy padnięte, spać.

Taszkient. Największe miasto Azji Środkowej. Potężne place. Szerokie ulice. Bulwary. Pomniki. Czysto. Wszystko wypucowane. Olbrzymi Timur w środku miasta. Potęga Azji zmieszana z socrealizmem.  Parki, kwiaty, przestrzennie, świeżo. Jak ktoś powie, że tu jest koniec świata, Taszkient się lekko uśmiechnie. Przepiękni ludzie. Dziewczyny nie pozwalają nam się fotografować. Supermarkety, sklepy najdroższych marek. Odnowione zabytki, aż za bardzo. Aż za doskonałe. Starówka – wąskie uliczki, domki, zasmarkane dzieciaki. Meczety, piękne stacje metra. Wystarczy jeden dzień. Bolą nas nogi od tych szerokich ulic. Na ulicach pytamy, młodzi Rosjanie prowadzą nas, pomagają. Ona Rosjanka, on podkreśla – Tatar, urodzeni tutaj. Ludzie czasem liczą po persku – To nie perski, a tadżycki, podobny, bo dużo u nas Tadżyków – wyjaśnia ktoś. Podoba nam się Taszkient. Nie polecają go przewodniki, ma go przyćmić Samarkanda, Bukhara, wszystko. Ale nam się podobał. Podoba nam się Uzbekistan. Mordownie, tanie bary, przepyszny koniak. A jutro jedziemy do Samarkandy. Do miasta marzeń….

Oczywiście autostopem. Taki mamy plan. Okazuje się, że wylotówka jest przy miasteczku z ciekawym  meczetem w Zangiacie – więc sobie przy okazji pozwiedzamy. W meczecie pije się świętą wodę i modli o dzieci. Uzbeczki w kolorowych chustach, mężczyźni w tibitiejkach, ze złotymi zębami, serdeczni, uśmiechnięci. Dojechałyśmy tu jednym, drugim autobusem, aż Uzbeczka, zaprowadziła nas do taksówki, ustaliła cenę. Taksówki w Uzbekistanie są tanie – pod warunkiem, że jest się Uzbekiem. My musimy się targować. Taksówkę może być każdy samochód, każdy chce dorobić. Samochody są na metan, uzbecki metan, który jest niemal za darmo.
Po zwiedzeniu meczetu jemy przedobre cziburiaki i idziemy na stopa. Nic z tego. Każdy zatrzymany chce pieniądze i to spore. Autostop nic nie znaczy. Do tego podjeżdżające ciągle taksówki. I do tego nie jesteśmy na właściwiej wylotówce, ale na starej drodze. Przychodzi stary Uzbek i tłumaczy, że trzeba nam się dostać na biegnącą równolegle autostradę i tam będą samochody, ciężarówki, a jak trzeba i autobus nam się zatrzyma. Zatrzymujemy samochód, za pieniądze oczywiście, zawiezie nas na autostradę.

Tak. Na autostradę…. Wracamy do Taszkientu, z którego tyle się wydostawałyśmy. Na dworzec autobusowy. Już nawet ustalamy, że ok, pojedziemy autobusem, który zresztą kosztuje niewiele, trudno, stop następnym razem. Szkoda czasu. Ale nasz kierowca wcale nie ma zamiaru zawozić nas na autobus. Gdy napada nas dziki tłum taksówkarzy, twierdzi, że autobus już dziś nie ma. A tłum jest dziki. Stuka w drzwi, szybki samochodu, zresztą niewielkiego. Kilkudziesięciu mężczyzn, każdy z kluczykiem. Każdy zawiezie nas, gdzie tylko zechcemy. Czarno od ludzi, nie słyszymy własnych myśli. Koszmar. Jak wrzucone w mrowisko. Szkoda nam tych ludzi, jednocześnie ten natarczywy tłum wywołuje w nas złość. – Miałeś nas zawieźć na autostradę, nie na dworzec – kierowca broni się, coś tłumaczy. Chcemy na autostradę. Natychmiast. Ruszamy, mężczyźni z kluczykami biegną za nami. Wsiadają w samochody, gonią nas, zajeżdżają drogę. Chcą się targować.
Jesteśmy przy wjeździe na autostradę. Najwytrwalszy kierowca gonił nas kilka kilometrów. Tu może coś złapiemy. Albo pojedzie autobus, których oczywiście, jak dowiadujemy się od ludzi będzie jeszcze dziś kilka.

Zatrzymuje nam się dwóch mężczyzn. Nauczone doświadczeniem pytamy za ile zawiozą nas do Samarkandy. Śmieją się – za ile chcecie…. Mówimy śmiesznie niską cenę. – Dobra – wskakujcie. Rozsiadamy się, zaczyna kropić deszcz. Już jest dobrze. Choć wcale nie dojedziemy dziś do celu… 

(i ciągle prawie na żywo, no.... z kilkudniowym opóźnieniem piszemy...)










wtorek, 5 kwietnia 2016

Miało być na żywo – będzie J Choć troszkę… Prawie….

Welcome to Kirgizja



Tak – była policja, zatrzaskiwanie drzwi, wrzaski. Niemal porwanie. Teraz śmiesznie. Wtedy… Poważnie. W nocy, w górach, w Kirgizji. Jeśli ktoś straszy autostopem – to nie  było autostopem!!!! A nic się nie stało bo porywaczom… Zabrakło paliwa…. Naprawdę!

Podróżowanie  nie zawsze jest przyjemnością. Zwykle nie jest. Po trzech dobach niemal bez snu, każdą coś boli (nie wnikamy w szczegóły), bez humoru, miały być piękne góry, a leje, w tanim podrzędnym hotelu pluskwy (do dziś się drapiemy…). Jeszcze nas prawie porwą… No z tym porwaniem to później… Czasem człowiek zadaje sobie pytanie – po cholerę? Welcome do Kirgistan…

Uzbekistan. Marzenie. Jest nas trzy. Ja, Mara (znana z Iranu) i Beta. Też znana, ale na blogu mym nowość ;). Oczywiście lecimy do Kirgistanu – bo jest taniej – a i ten kraj zapowiada się ciekawie. Dzikie góry. Więc lecimy z Wiednia – jedziemy, czekamy, dzień w Wiedniu.

 Świeci słońce, drzemiemy pod Albertiną, spacerujemy, siedzimy pod Katedrą. Piotr z żoną przyjmą nas jak mało kto. Piotr zabierze nam plecaki, potem zaprosi nas do domu – wow – uczta! Jeśli kiedyś psioczyłam na polską gościnność – odszczekuję…. Dziwnie się układa – czasem pozna się kogoś, niemal zapomni, gdyby nie stary dobry fb…. Marta przez przypadek spytała Piotra o jakiś szczególik. Chyba o dojazd na lotnisko. A teraz siedzimy u polskich podróżników – fotografów jemy, pijemy, i zaraz odwiozą nas na lotnisko… Dziękujemy!

Lecimy przez Moskwę. Biszkek. Jaka będzie Kirgistan? Z lotniska jedziemy marszrutką, przez smutne, biedne wioski. Nie ma gór, bo leje. Jest szaro i smutno. Ja czekam na dworcu – czymś co może kiedyś było dworcem, a teraz opuszczone, kilku smętnie czekających kierowców. Grają w tavlę, pogadamy – byłe republiki radziecki mają wielką zaletę – każdy (no prawie) mówi tu po rosyjski. Więc sobie pogadamy. Mara i Beta szukają coś do spania, wymieniają pieniądze. Idziemy do taniego, obskurnego hotelu. Po drodze zaczepia nas policja, ciągnie z plecakami na posterunek. Kto, po co. Tłumaczą, że dla naszego bezpieczeństwa. Zaraz padniemy… Dwie doby bez snu. – Witamy w naszej kirgiskiej respublice – wypraszają  nas. Na ścianach plakaty jeszcze z czasów Sojuza.

Leje. Nie chce przestać. Nic nie widać. A Kirgizja to góry. W Biszkeku niewiele do zobaczenia. Podupadłe, jak zbankrutowane miasto, biednie, byle jak. Ludzie ładni, wydają się spokojni, sympatyczni. W marszrutkach, autobusach nie oszukują, zanosi się dobrze. Postanawiamy jechać do Uzbekistanu. Wrócimy i tak do Kirgizji, może będziemy mieć szczęście do pogody. Teraz nie ma sensu. Autobusy do Taszkientu jadą przez terytorium Kazachstanu, do którego nie mamy wizy. Więc do granicy uzbeckiej trzeba nam przejechać przez cały niemal kraj – przez góry – do Osz. Gór nawet trochę zobaczymy – czasem przejdą chmury, wyłoni się Pamir, ośnieżone szczyty… Jedziemy serpentynami, czasem przez śnieg. Piękna jest Kirgizja. W naszej taksówko – marszrutce miejscowi – piękna, zadbana dziewczyna, potem zatrzymamy się pod jej domem – willa jak strzeżona twierdza. Małżeństwo z dwoma małymi chłopcami. Kobieta nieśmiało się uśmiecha. Dosiadają się do nas w przydrożnej restauracji. Jest tanio, Kirgistan nie jest drogi. Jemy obiady, kobieta zamówiła dzieciom po jajku. Jedzą i patrzą na nasze dania. Nie możemy zjeść wszystkiego, porcje w Kirgistanie są olbrzymie, nie wszystko nam smakuje. Więc zostawiamy, a wtedy kobieta pyta nieśmiało, czy może dokończyć. Daje dzieciom resztki. Teraz uświadamiamy sobie, że ona dla siebie nic nie zamówiła, jej mąż nawet nie wszedł do środka. Kierowca woła nas, musimy odjeżdżać.

Jedziemy. Robi się ciemno. Góry, serpentyny. Po kolei wysiadają pasażerowie. Gdzieś po drodze jest wesele, przychodzą podpici goście, śmieją się, zapraszają, jedziemy dalej. W końcu jesteśmy same w busiku. Kierowca i jego pomagier i my. Niemal bezludne góry. Gdy wsiadałyśmy do busa dogadałyśmy się co do ceny, powtarzałyśmy kilka razy ceną – 500 za osobę, 1500 za trzy. Kierowcy jadą na jakąś małą stacyjkę – Będziemy tankować, dajcie pieniądze. My odmawiamy, najpierw dojedziemy, potem zapłacimy. Teraz chcą trzy razy więcej iż się umówiliśmy, żadnego miasta nie widać, 4 rano. Zaczyna się awantura…

Jak to się dzieję, że zabijają kogoś za kilka dolarów? Może tak? Komuś puszczają nerwy, a potem sprawy toczą się za daleko. Ktoś kogoś uderzy, coś się stanie. Więc nasz kierowca jedzie w góry, krzyczy, szpetnie przeklina, co nam zrobi, uderza pięścią w deskę rozdzielczą, wygraża. Mara też wrzeszczy, uderza w szybę. Kierowca blokuje drzwi, jedzie w coraz większość ciemność, jest coraz bardziej wściekły. Jest w szale. Widać, że walczy z myślami co robić.

Mara dzwoni do Ani w Polsce, że nas porywają, że znamy numer rejestracyjny, żeby coś zrobiła. Anka biegnie na policję. Prawie uruchomiona procedura porwanie. Nie wiedziałam, że taka jest.

Dlaczego nic się nie stało? Kierowca był w takim szale, że nie zatankował. W środku niczego zabrakło mu paliwa…. Ze strasznie robi się śmiesznie – mamy popchać? Na oparach wracamy do głównej drogi, zatrzymujemy jakoś samochód, pomagier kierowcy jedzie na stację, wraca z benzyną, przy okazji coś się dzieje z akumulatorem.. Opadły emocje. Mówimy rzeszowskim policjantom, że już wszystko w porządku. Naprawdę się przejęli. – Jesteśmy bezpieczne, bo porywaczom zabrakło benzyny…

Nie zapłacimy więcej, znowu się targujemy, tym razem na spokojnie. Nie zapłacimy tyle co chcieli, ale coś tam dorzucimy. Pół z tego co chcą. Odwiozą nad do Osz i znajdą nocleg. Oczywiście norę, za którą przepłacimy, a oni wezmą sutą prowizję. Nawet się tłumaczą, że życie ciężki, Nie mają pracy. Nie ważne. Jest prawie rano. Padamy. Mamy dość. Mogą być nawet kolejne pluskwy, folia zamiast okien. Rano znowu będzie lało. Nie widać gór. Jedziemy, na pewno do Uzbekistanu.
Mówią, że jeżdżenie stopem jest niebezpieczne. Ha! Ha! Ostatnio po setkach, tysiącach kilometrów autostopem w Turcji – w rejsowym autobusie, gdy wszyscy wysiedli, kierowcy natrętnie proponowali nam seks. W ciężarówce nigdy się to nie stało. A teraz – jedziemy busem, owszem prywatnym, bo innych tu nie ma, ale płacimy, jest kurs, kierowca, pasażerowie. Żaden autostop. I co? Trzeba wrócić na stopa – przynajmniej policja będzie miała spokój! ;)

Jak obrzydzić sobie kraj? Jeździć autobusami. Wtedy będzie się oszukiwanym, naciąganym, wkurzanym. I ludzie wydają się okropni... Jak go pokochać? Jeździć stopem... Wtedy ludzie wydają się - są! wspaniali....

Więc pozdrowienia z Uzbekistanu - gdzie życie jest łatwiejsze.... ;)





czwartek, 28 stycznia 2016

Wielki port
Bandar Abbas


Iran uparł się, żeby powiedzieć nam do wiedzenia (podróżnicy nigdy nie używają słowa pożegnać ;) najlepiej jak się da. Dał nam Irę, jednego z najwspanialszych hostów, Anikę, która zaprosiła nas do domu... Jakby chciał nam powiedzieć - wróćcie tu jeszcze... nawet nam Polaków dał...

W Bandar, największym porcie Iranu, bramie na świat, jesteśmy bardzo wcześnie rano. Już na dworcu czuć inność - mnóstwo osób o ciemniejszej karnacji, wielu przybyszów, większość ludzi jest tradycyjnie ubrana. Przez Badar cała masa nie tylko Irańczyków, ale Pakistańczyków, Azerów, Tadżyków, Bengalów i kogo tam jeszcze udaje się do Emiratów, do pracy. Do raju. Wiozą wielkie worki (czasem dosłownie - worki) jedzenia, rzeczy. Choć w Dubaju zarabia się o niebo lepiej niż w ich krajach, nie jeżdżą często do domu, na wszystkim oszczędzają, więc zabierają co mogą od siebie. Są tradycyjnie ubrani, czasem całe rodziny, z małyi dziećmi, zwykle sami mężczyźni, widać, że już tęskniący za domem. Tacy, którzy od wielu lat żyją w Emiratach i tacy, którzy jeszcze nieśmiało, z obawą jak będzie ale i z wielką nadzieją, jadą do nowego świata. Ot, zwykłe emigarycjne obrazki. Przecież je znamy... Będziemy z nimi płynąć promem, poznamy ich w Emiratach, Omanie. Nie jadą do raju...

Bandar jest nad Zatoką Perskę. Każdy poznany mieszkaniec Bandar pyta - Jak nazywacie zatokę? To ważne pytanie i test dla nas. Dobrze, że po polsku słynny "The Gulf" to zatoka PERSKA. Bardzo nas za to Irańczycy chwalą. Bo w wielu językach krajach - to Zatoka Arabska, co wyjątkowo się im nie podoba. Coś jak kanal - Angielski czy La Manche?

Jest potwornie gorąca, mimo, że mamy listopad. Bandar ma opinię jednego z najgorętszych miast świata. W lecie niczym niezwykłym nie jest temperatura ponad 50 stopni i teraz pewnie jest ze 30 - do tego paskudna wilgotność. Może fajnie mieć taką pogodę w dżungli, na plaży ale nie w przemysłowym molochu. Cały Iran współczuje mieszkańcom Bandar (Bandar znaczy po prostu port), im dalej na północ (teraz leży tam śnieg) tym opowieści o Bandar bardziej fantastyczne - od takich, że w tym mieście jest tak gorąco, że przez cały dzień nie da się wyjść z domu, więc ludzie pracują nocą. Z moją naturą sowy już zaczynam zastanawiać się nad przeprowadzką do Bandar, gdy nasz host rozwieje złudzenia. - Totalna bzdura - pracujemy jak wszyscy.... Więc wielki Bandar jest koszmarem, turyści omijają to miejsce, przewodniki starszą przed niebezpieczeństwami (ach, ta zła sława miast portowych ;) - jeśli jakiś cudzoziemiec się tu zapuści, to tylko z powodu portu właśnie - jak my - w drodze do Emiratów Arabskich. Ale Bandar, poza tym, że upał faktycznie jest wielki - wcale nie jest takie złe...

Ira jest młodym Iranczykiem, i - oczywiście lubimy, cenimy wszystkich naszych gospodarzy z CS - Ira pozostanie jednym z ulubionych. Jest bezpośredni, niesamowicie pogodny, uwielbia ludzi, kocha podróże (zjeździł wzdłuż i wszeż Iran, Pakistan, Indie i ma mnóstwo planów). Jest wczesny ranek, Ira odbiera nas z dworca, wiezie na śniadanie (w Badar jemy chyba najlepiej w Iranie), zwierzamy się, że chcemy kubić bilety na prom, Ira wiezie nad do zaprzyjaźnionej agencji, nie mamy wstarczającej ilości irańskiej waluty, więc trzeba do centrum do kantoru, znów do agencji, - Sory, my zawsze takie niezorganziowane - przepraszamy chłopaka. - Nie szkodzi, od tego jestem - śmieje się. - Gość w dom, Bóg w dom, a nie problem... Przy okazji zjeździmy Bandar - całkiem miłe miasto, żaden koszmar, jak na Iran sporo zieleni (palm właściwie - ale zawsze coś...), ładne budynki, ciekawe wybrzeże.

W końcu załatwione. Mamy bilety. Kosztują tyle samo co przelot i Mara jest zla, bo nie znosi łodzi, ale na interesujący nas termin lotów nie było, a ja promy uwielbiam. Obraz przestraszaonej Mary jeszcze bardziej, więc zapowiada się bardzo dobrze (czy w Zatoce Perskiej częste są sztormy? Czy często toną promy? - cudnie).

Ira pracuje jako nauczyciel angielskiego, ma też firmę zajmującą się jakimiś skomplikowanymi technicznie rzeczami. Więc koło południa musi zajrzeć do firmy, zostawia nas w kolorowym, pełnym pamiątek z podróży, przytulnym mieszkaniu, włącza na maksa klimatyzację i obiecuje wrócić za kilka godzin. Oczywiście udajemy się, naszym zwyczajem na południową drzemkę. Potem przyjdzie Ira, zrobi nam wyśmienite irańskie jedzenie, pogadamy, popolitykujemy, pokomentujemy wiadomości z BBC  - wszędzie wojna...  pogadamy też o religii -  oczywiście Ira jest niewierzący, złośliwie nawet nie uczestniczy w obchodach Aszury, pożartujemy. Pojedziemy na miasto - Ira ma trochę pracy w domu - poszwędamy się po bazarach, centrach handlowych, posiedzimy na brzegu Zatoki, gdzie ludzie rozkładają się z piknikami, palą fajki wodne, grillują. Nie jest to Bandar złe. Mają też nasze już ulubione lody w soku marchewkowym.  Jutro Ira zabierze nas na miasto, do swoich ulubionych miejsc z jedzeniem, popodlądamy Aszurę - w tych ostatnich najważniejszych dniach święta wypada ubrać się na czarni a Ira ostentacyjnie chodzi w czerwonej koszulce. Raz idziemy na miasto, jest to nasz ostatni wieczór w Badar  - Ira zabierze swoją dziewczynę. - A potem zrobimy imprezę - obiecuje. Jaką imprezę? Do samochodu wsiada cala zakryta, skromna i zapewne ponura muzułmanka. Patrzy w dół. Mało się do nas odzywa. Ciekawa jaka będzie ta impreza...

Jedziemy do domu.... I jeszcze nie zdążymy przetrzeć oczu, mija może ułamek sekundy, z zaknefionej kobiety zmienia się w rockową buntownicę, ubraną tak, że nawet na polskiej ulicy mogłaby wywołać zgorszenie. Do dziś jesteśmy w szoku jak szybko dziewczyna Iry wypląta się ze spowijajacej ją czerni. Ma wytapirowane, mocno rozjaśnione włosy, całkiem mocny makijaż (wcześniej nie zauważyłyśmy), czarną malowaną srebrnymi napisami i wysadzaną ćwikami obcisłą bluzkę z dekoldem chyba do pępka,  super obcisłe czarne lśniące legginsy... Wow. W więc - co muzułmanki noszą pod spodem... Aria odsłania kolczk na pępku, teraz dostrzegamy, że ma też w języku. Ma tatuaże - Wiem, niezbyt udane, sama sobie zrobiłam... - wyjaśnia. - No, ściągajcie te szmaty, jesteśmy w domu. Tu jest wolność! Dziewczyna spodziewa się że powyciąganmy jakieś superwyuzdane europejskie kreacje, smutnieje, gdy mówmi, że mamy tylko takie - tuniki, długie spodnie, przygotowane na Iran...

Ale to nie koniec. Papierosy, orzeszki, głośna, rockowa muzyka. Na stole (a wlaściwie na podłodze, bo siedzimy tradycyjnie po irańsku na poduchach) pojawia się... wino... Szkoda nam naszych gospodarzy. Widać, że chcą nas jak najlepiej ugościć, że oddają, co najlepsze, bo wino to dla nich naprawdę rarytas trzymany na specjalne okazje.  Mają litrową butelkę słabego tajskiego wina o podłym smaku. Celebrują każdy łyk. Nie umiemy tak pić ;) Namawiamy ich na wiztę w Gruzji... Tam, gdzie wino leje się strumieniami. WIno jest wyjątkowo "prytowe", przemycane z Tajlandii i tu w mieście portowym tańsze niż dalej, w głąb kraju. Butelka kosztuję tylko 20 dolarów...
Bardzo polubimy Irę i jego dziewczynę. Są zwykłymi młodymi ludźmi. Chcą się bawić, cieszyć życiem, imprezować. Muszą to robić po kryjomu. Rano dziewczyna Iry wychodzi, zakłada czarne szary, zakrywa włosy. Jakby przeistoczyłą się w inną osobę. Irańskie dwa światy. Tak na do wiedzenia.

Ira ma dużo pracy i nie może nas odwieźć na prom. Nie ma sprawy, planujemy wyjechać kilka godzin wcześniej, poszwędać się jeszcze po mieście. Nie doszłyśmy jeszcze do przystanku, zatrzymuje się ekskluzywna terenówka. W środku drobniuta dziewczyna. - Gdzie was podrzucić? - za chwilę jesteśmy w środku, pakujemy we trzy plecaki do bagażnika, przepraszamy że takie brudne, bo auto wyjątkowo lśni czystością... Anika mówi doskonale po angielsku, wypytuje, skąd, dokąd, po co. - Jak byłyście już na mieście, to po co chcecie tam łazić? Nic ciekawego. Zapraszam was do domu, napijecie się czegoś, zjemy, a potem odwiozę was na prom - w sumie genialny pomysł... Arika mieszka w luksusowym apartamencie z widokiem na morze. Ma olbrzymie mieszkanie, w właściwie dwa - Kupiliśmy dwa mieszkania i połączyliśmy w jedno, bo oboje z mężem lubimy przetrzeń - tłumaczy oprowadzając nas po domu. Anita jest młoda, niesamowicie łada, modnie się ubiera, ma maleńkie dziecko (-teraz jest u dziadków a ja mam chwilę wolnego, ale się cieszę, że was spotkałam) - podaje nam świetnie przyrządzone jedzenie, herbatę, oglądamy razem rodzinne albumy. Dużo podróżuje - zdjęcia z Turcji, Indii, całego Iranu. Jest oczytana, inteligentna, zna języki. - Bardzo bogato wyszłam za mąż - przyznaje. - Właściwie przypadkiem, bo jestem z dość biednej rodziny. Mogę mieć piękny dom, zwiedzać świat, o nic się nie martwić. Mam szczęście. Choć zachowałą wielką wrażliwość. Gdy wychodzimy, wita się, wcale nie na pokaz, ze sprzątaczką, gdy starszy, zaniedbany mężczyzna krzywo na nas patrzy tłumaczy - To Azer, oni tu pracują, są sunnitami, więc nie zawsze są tolerowani więc są nieufni, ale to bardzo dobrzy i uczciwi ludzie... Nie można o nich źle myśleć. Są biedni. Nawet, gdy bywają niemili, trzeba ich zrozumieć. Są w obcym, czasem nieprzyjaznym dla nich świecie...

Anika też mówi, że najbardziej w Europie chciała by zobaczyć Francję i Niemcy. Niemcy - Bo to też Aryjczycy.... Najbliżsi prawdziwym Aryjczykom, escncji aryjskosci  - Irańczykom. Bracia. Mara wygłasza więc wykład o pochodzeniu europejskich lodów po kolei, o hinduskich braminach, którzy tak naprawdę najbardziej spokrewnieni są nie z Niemcami, ale ze Słowianami. - Ich rysy najbardziej podobne są do Słowian - patrzą na nią - złośliwie wskazuje moją niby słowiańską (bo okrągłą) gębę... - A język? Policz do 10 a za chwile ja policzę - zawsze to szokuje Iranczyków - podobne słowa w polskich i irańskim - cyfry, słowa ozaczajac niektóre żywioły, zjawiska przyrody, religijne... Faktycznie, języki słowiańskie najwięcej zachowały w sobie starożytnych języków indoeuropejskich z których pochodzi i irański. Anika jest zszokowana - Muszę o tym poczytać, a Mara dumna, że rozbiła świat wyobrażeń narodowych biednej Irance. Za chwilę i tak będziemy się z tego śmiać, bo jak zwykle dojdziemy do wniosku, że nie ma znaczenia język, rasa, religia... Znaczenie ma, czy jest się taką Ariką, która widząc dwie dziewczyny z zakurzonymi plecakami weżmie je na herbatę...

Dziewczyna odwozi nas na prom. Jest już ciemno. Poczekalna pełna ludzi, na szybko rozbimy jeszcze zakupy. Na promie, ginatycznym zresztą jest luźno, da się nawet spać w pozycji leżącej na kilku siedzeniach. - Polacy? - pyta nas zachuszczona jak i my dziewczyna - Jestem Gośka. I tak mamy nowych podrożniczych przyjaciół. Młode małżeństwo inżynierów, oboje po roku ostrego oszczędzania rzucili pracę i wyruszli w podróż. Mają za sobę Gruzję, Armenię, Iran, planują Oman... A potem.. - Nie wiemy... Nie wiemy kiedy wracamy... Na razie jedziemy przed siebie. Nie wiedzą jeszcze (żadni  z nas prorocy, ale jesteśmy w kontakcie, a bloga piszę z opóźnienem ;) że dotrą aż do Indonezji... Gadamy, gadamy, gadamy, patrzymy razem na odsuwający się brzeg Iranu. Umawiamy się na wschód słońca (nikt się nie obudził), razem będziemy wypatrywać brzegów ZEA. Jutro przegadamy cała dzień.... Pocieszajace, że są tacy ludzie, że ciągle jeszcze komuś chce się rzucić 
wszystko i jechać w podróż... Pozdrowienia, tak w ogóle!

W telewizji cały czas lecą transmisje z obchodów Aszury. Póki jesteśmy na wodach terytorialnych Iranu musimy być w chuście. W ogóle - prom jesi irański, więc nie wiemy, może chustę ściągamy dopiero w Dubaju? A naprawdę, nie możemy się do czekać. Jak miesiac w kajdanach. I rano prom jest pełen dziewczyn zrzuających chusty, rozpuszczajacych włosy, dumnie nimi się obnoszących. Jak odzyskanie wolności. Nie mam nic przeciwko chustom w Islamie - jeśli kobieta chce ją nosić, jak najbardziej. Często dodają nawet urody, nie raz zazdrościłam muzułmanką pięknych, kolorowych chust, cudnie dobranych do reszty stroju. Ale nie ma nic gorszego niż przymus. Wtedy chusta staje się nie symbolem wiary - ale upokorzenia. Więc wszystkie kobiety na promie, turystki i muzułmanki ściągają chusty. 

Z mgły wyłaniają się wieżowce. Dlugo potrwa odprawa - jak w każdym kraju, gdzie ludzie jadą do pracy. Osobno mężczyźni, osobno kobiety. Pogranicznicy w arabskich, nieskazitelnych strojach. Witamy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich...

ps - teraz trochę popracuję, więc przez kilkanaście dni mogę nie zamieszczać postów - co nie znaczy, że to koniec bloga - przed nami jeszcze Emiraty (a jakże ;), Oman (uuuu witamy w raju) i Izrael - na razie takie ambitne plany blogowe.... A potem mam nadzieję kolejna podróż - marzy mi się powrót do opisywania na żywo ;) Dziś mało zdjęć bo w Bandar jakoś nie chciało nam się fotografować... ;) Więc od zobaczenia!






niedziela, 24 stycznia 2016

Sziraz Persepolis

Wreszcie Persepolis!



Pewnie większość ludzi kojarzy Iran z meczetami, bajowymi miastami i mają rację. A dla mnie - to było zawsze Persepolis. Gdziekolwiek się nie ruszyć we wschodniej, południowej Europie, na Bliskim Wschodzie zawsze depta się po piętach Persom. Dla mnie to, obok Hetytów, jedna z "ulubionych" kultur, cywilizacji, narodów. I gdy marzyłam sobie o Iranie - to było zawsze marzenie o Persepolis. Tak choćby symbolicznie, być w tym miejscu. I jesteśmy...


Ale pierwsze Sziraz - nazwa o niebo piękniejsza od samego miasta. Swoją drogą do dziś nie udało nam się ustalić, czy ma coś wspólnego z winem Sziraz... Tak, marzy nam się wino, ciągle jesteśmy w kraju całkowitej prohibicji... 

Jest w Sziraz malownicza niebywale twierdza, meczety, kolorowy bazar, wąskie uliczki. Ciągle trwają obchody Aszury, więc wszystko jest bardziej kolorowe. Odkryłyśmy przypadkiem (prosząc o przechowanie plecaków w lodziarni skusiłyśmy się na loda) miejscowy specjał - spróbujcie koniecznie! Lody w soku marchewkowym! Tak! Wkładamy gałkę lodów (oczywiście śmietankowych) do szklanki soku z marchwi... W dodatku bardzo dobre a nawet uzależniające. Mamy wreszcie jakiś przysmak...

Plątamy się po mieście. Ze zwiedzaniem jest czasem tak, że czasem pewne rzeczy powszednieją. Miasta zaczynają wydawać się takie same, zabytki podobne. Gdy widzi się pierwszy - wow, przy kolejnym, też arcydziele - eeee.... To pułapka w podróżowaniu. Czasem ludzie mówią - nudzi mi się zwiedzanie. Mówią, bo dla nich świat to tylko jego cuda - które i owszem są wspaniałe, które trzeba zobaczyć, nacieszyć się nimi. Ale jeśli tylko tego szukamy w podróżach - mogą się znudzić. Więc czego my szukamy? Chyba ludzi... Chyba o to chodzi - żeby pobyć z Innymi. Żeby pooddychać ich powietrzem, popatrzeć na świat ich oczyma, pożyć choć trochę ich życiem, ponarzekać, pocieszyć się razem. Każdy kraj, każde miasto, każdy człowiek to inny świat. Coś niesamowicie fascynującego. Stąd chyba ciągle w nas "chytrość" - posmakować tych wszystkich światów. Tylko ich nie znajdziemy robiąc kolejnego zdjęcia na punkcie widokowym, pod najstarszym, największym, najpiękniejszym budynkiem epoki, ery, kraju. One są czasem uliczkę dalej. One są czasem w zupełnie nudnym, rzadko odwiedzanym przez turystów mieście. Albo gdzieś na obrzeżach. Gdzie zresztą się zaraz udamy ;)

Wieczorem jedziemy do naszego hosta - i dobrze, że wcześniej zwiedziłyśmy miasto - bo... no tak, Sziraz jest wielkie, kto powiedział, że będziemy mieszkać w centrum. Do naszego hosta jedzie się coś z godzinę, mieszka na, bogatych zresztą, obrzeżach miasta. Jadą wątpimy czy ty jeszcze Sziraz, a może jesteśmy już gdzieś indziej?

Ale nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło - jesteśmy "w kierunku na Persepolis". I to jeszcze nie koniec dobrych wieści - nasz gospodarz nas tam zawiezie :)

Omar mieszka z rodziną w olbrzymim, pięknym domu. Dla gości ma całe wielkie piętro. Oczywiście, gdzieżby się marnowały takie hektary. Nie jesteśmy same - jest Li z Australii. Przyjedzie też para Kanadyjczyków. Rzadko się to co prawda zdarza, ale fajnie też w CS spotykać innych "surferów", a jeszcze lepiej z nimi pomieszkać.

Li to Chińczyk, ale mieszka niemal całe życie w Melbourne. - Tydzień? Chyba więcej - usiłuje policzyć dni, które spędził u Omara. - Zasiedziałem się - śmieje się. Li jest w podróży dookoła świata, ponad rok w drodze. - Czasem trzeba odpocząć, pobyć gdzieś. I akurat na Omara wypadło - żartuje, że może zostanie to na zawsze. Li dużo wie o Iranie, dużo już zobaczył. - Ale uczę się tego kraju tak naprawdę tutaj, mieszkając u Omara - Co robi? - Chodzę po osiedlu, jeżdżę z Omarem na uniwersytet, spotykam się z jego znajomymi, chodzę na imprezy, nawet na dziewczyny ;),  poznaję ludzi. Właściwie nic... Li zwiedził już Amerykę Południową, Afrykę, Europę, teraz przez Azję wraca do domu. Był wolontariuszem w Afryce, co nam poleca, czasem "zasiadywał" się u hostów tak jak teraz. Lubimy rozmawiać z Li. O świecie, podróżach. Szkoda, że to nasze ostatnie dni w Iranie, bo dopiero Li instaluje nam programy, które odblokują nam blokowane w Iranie strony... Jesteśmy królami fesjbuka :) Szkoda, że nie wiedziałyśmy wcześniej, że to takie łatwe... :) No, ale teraz już wiemy...

No - i tak sobie rozmawiamy o Iranie, gdy wychodzi, że Li, będąc tu kilka dni nie odwiedził jeszcze Persepolis. Tak nie bedzie :) Jutro jedziemy. A że Omar ma wolny dzień... No to już nie ma...

Tak, wszyscy mówią, że Persepolis jest rozczarowaniem, że jest słabo zachowane, ze w porównaniu z Efezem, Afrodyzją, czy czymś tam jeszcze. Ale to Persepolis. Jedziemy w piątkę, bo doszła jeszcze dziewczyna Omara. Wyfryzowana, wymalowana, z czerwonym lakierem na paznokciach, taka "księżniczkowa" - ze słodkim głosikiem i fochami. Gdy tylko może zrzuca z obrzydzeniem chustę, pod nią ma burzę farbowanych na blond włosów.

Persepolis wcale nie rozczarowuje. Jest wspaniałe. A jeszcze mamy za przewodnika Omara - Persa przecież!  Potomka wielkich wojowników, twórców tej kultury. Irańczycy są dumni ze swej historii, mocno się z nią utożsamiają. Wiele o niej wiedzą. Omar opowiada jak profesjonalny przewodnik. Choć z drugiej strony niemal obsesyjnie Irańczycy fascynują się Europą, chcą być na siłę "europejscy". Europa wydaje się im lepsza, niemal rajem na Ziemi, wszystko co europejskie, od mydła po poglądy jest dobre, lepsze, mądrzejsze. Nie wierzą, jak mówimy, że nie całkiem tak jest. Z jednej strony są dumni ze swego kraju -  z drugiej czasem się nam dziwią, co nas fascynuje we Wschodzie - przecież mamy bliżej ten "wspaniały' Zachód. Są niesamowicie mądrzy, tworzą ciągle wspaniałą sztukę (widzieliście irańskie filmy?), ale czasem...mają jakiś kompleks... Czują się gorsi... Pewnie. To generalizowanie. A może my też tacy byliśmy w latach - powiedzmy 80-ych? Czasem taki wydaje mi się Iran. Jak Polska z tych czasów.

Omar jest też mocno anty gdy rozmawiamy o tym, co się dzieje w jego kraju. Nie pierwsza, pewnie nie ostatnia nasza dyskusja. O polityce, religii. Li patrzy na wszystko z chińsko-australijskiego dystansu, co też otwiera nam oczy na wiele spraw. Świat nie jest prosty. Mało się na nim znam. Nie wiem, czy na pewno mam rację w wielu rzeczach. Ale na pewno nie mają jej racji ci, którzy wszystko wiedzą, którzy wszystko zaszufladkowali. Którzy wiedzą kto jest zły, a kto dobry. Którzy wiedzą, że  "my jesteśmy..." a "oni są...". 

Chodzimy kilka godzin po ruinach. Są takie, jakie mają być, z płaskorzeźbami, kolumnami, resztkami murów, słynną bramą. Potem pojedziemy jeszcze zobaczyć groby wielkich władców Persji. Jest mocno niebieskie niebo. Takie jak powinno być nad Persepolis. Takie jakie było, gdy tysiące lat temu imperium tworzyło historię, gdy wyruszało podbijać świat. Gdy zostało podbite... (oj, nieładnie panie Aleksandrze Wielki spalić takie pięknie miasto... choć historycy twierdzą, że Aleksander nie zrównał z ziemią całego miasta, ale tylko pałac... w końcu musieli się zemścić za Ateny)

Trzeba by w takim miejscu rozważać przemijanie, wielkie filozoficzne problemy, znikomość ludzkich losów czy coś w tym stylu  - a my gadamy o tym, jak to zrobić, aby nic nie robić tylko podróżować :) Li wierzy w coś w rodzaju filozofii  sukcesu, pozytywnego myślenia i takie tam w co my nie wierzymy wcale (pod tym względem się wyjątkowo ideologicznie z Marą zgadzamy :) - i dyskusja przybiera bardzo ostre tony ;) Mara jak zwykle ma ostry język i biedny Li.. No dobra, możemy się spierać, być z różnych światów, mieć różne poglądy, wierzyć w różne rzeczy - ale jest coś co nas łączy - podróżowanie. To, że potrafimy przemierzyć pół świata aby tu być, nie tylko w Persepolis, ale z Omarem, z jego dziewczyną, że jakoś tak dziwnie myślimy, że przedkładamy to nad cokolwiek innego. Że zamiast kupić sobie coś, potrafimy wydać ostatnie pieniądze na podróż. I nigdy tego nie żałujemy. Może za jakiś czas, gdy nasi znajomi będą mieć całą masę rzeczy, naszym majątkiem będzie tylko tysiące średniej jakości zdjęć i kilka historii do opowiedzenia, których być może nikt nie będzie chciał słuchać. Nie wiem, czy to dobre, czy złe... Zawsze uważałam, że podróżowanie to wybór. Teraz coraz częściej myślę inaczej. Owszem - to wybór, ale niejako pod przymusem. Bo są tacy ludzie, którzy chyba muszą podróżować. Nie mają innego wyjścia, Jakby byłą ta jakaś nieuleczalna choroba. Uzależnienie. I nie ważne, czy są to wielkie, czy małe podróże. Daleko, czy blisko. Kapuściński pisał o uzależnieniu podróżą. Często cytowałam ten fragment. Ale teraz chyba zaczynam go rozumieć... 

Myślę, że ludzie, którzy lubią się włóczyć mają ze sobą coś wspólnego, jakąś płaszczyznę porozumienia, coś w rodzaju kodu... I co by nas nie dzieliło, to "coś" zawsze będzie nas łączyć. I będzie ważniejsze, od wszystkiego, co mogłoby nas różnić...

Ciekawe, co na to starożytni Persowie...

Żalimy się naszym kolegom, że nie najadałyśmy się w Iranie. Gdzie ta legendarna kuchnia? To przedmiot naszych ubolewań i żali. Chłopaki mówią, że absolutnie nie mamy racji, że trzeba wiedzieć, gdzie i co, a my zapewne nie wiemy. Więc nam pokażą, jedziemy do restauracji, nad rzekę, siedzimy, jemy. Fajnie jest. Dobre, ale nam ciągle za mało. Takie kebaby są też w Turcji, w Polsce nawet. Chcemy coś irańskiego. Nie, to marzenie się nie spełni...Gdy pójdziemy do superlokalnej knajpki będziemy jeść coś bezkształtnie maziowego o nieokreślonym, ale niezbyt przyjemnym smaku.

Niedaleko domu Omara jest ponoć największy na "Middle East" mall handlowy (co na to Dubaj?). Wpadamy zobaczyć. Jeździmy, chodzimy po okolicy. Fajnie tak się zasiedzieć, ale goni nas termin ważności wizy. Fajnie nam rozmawiać wieczorami z Li, oglądać zdjęcia, żartować, planować podróże... Ale... Trzeba jechać... Więc pozwiedzamy sobie jeszcze Sziraz, zobaczymy sławny meczet z kolorowymi mozaikami, które tworzą przez kilka chwil dnia orgię barw. I udamy się na południe. DO Badar, największego portu Iranu. Stamtąd mamy nadzieję popłynąć do Dubaju. Tam powiemy do widzenie Persji. tam po też pierwszy w Iranie.. wreszcie się napijemy alkoholu ;)