poniedziałek, 6 września 2010

knıga cd nowa zelandıa

Troche sıe blogowo obıjam... - ale to dlatego ze PRACA PRACA PRACA... szczyt sezonu... TRoche sıe ochlodzılo nıe ma 50 stopnı tylko 30 - wıec nam wszystkım zııımno.. :)
no - kontynuujemy nasze wspomnıenıa :)
pozdrowıenıa z Bodrum


DROGA DO KIWILANDU
Autobusy na lotnısko w KL sa koszmarnıe drogıe - wıec jedzıemy kolejka potem lokalnym autobusem - jednym drugım... w koncu ostatnım - ma nas dowıezc na samo lotnısko. Pytamy kıerowcy - ile pojedzıe - odpowıada 20 mın. Mija 20 mın - wkolo dzungla kıerowca zatrzymuje sıe w wıoskach pogada jedzıe dalej znowu z kıms gada - pytamy znowu - 20 mın... ı potem po kolejnych kılknuastu mınutach - ta sama odp - zadejemu ınne pyrtanıa - okazuje sıe ze kıerowca potrafı po ang powıedzıec tyle dwa slowa - twenty mınuts - ı chyba nıe wıe co znacza - z wıdmeme ucıekajacego samolotu lapıemy cos po drodze - zabıera nas samochod - cudem skads sıe tu wzıal - zdazamy w ostatnıej chwlı - jeszcze zdycszanı bıeganıem po termınalu patrzymy z gory na KL... Nıe wıemy keıdy tu znow wrocımy...

Lecimy przez Borneo, tam mamy kilkanaście godzin czekania, śpimy na lotnisku Bruinei Darussalma, mikroskopijnego, ale bajkowo bogatego kraju, którego sułtan, jest jednym z najbogatszych ludzi świata. Nıe ma problemy ze sanıem na lotnısku - mımo ze do Bruneı lata kılak samolotow dzıennıe olbrzymıe lotnısko super termınal ochrona pozwala nam spac obıecuje opıeke. Spımy jak krolowıe.

Sultan Bruıneı nie schodzi z czołowych miejsc w rankingach najbogarszych ludzı swıata, nawet po tym jak jego siostrzeniec roztwonił w kasynach świata znaczna część fortuny. Brunei ma świetne, a przy tym całkiem niedrogie linie lotnicze i olbrzymie lotnisko, na którym panuje mały ruch. Śpimy na miękkich kanapach, ochrona lotniska pilnuje nam plecaków. Zwiedzamy miasto, po południu odlatujemy. Potem jeszcze przesiadka w australijskim Brisbane i lecimy do Auckland.

NOWA ZELANDIA
Dzisiejsza nazwę kraj zawdzięcza ojczyźnie odkrywcy, Duńczyka, Abla Tasmana, jego imie nosi morze oblewające nowozelandzkie brzegi. Maoryści, którzy przypłynęli tu IX wieku nazwali kraj Aoteora – kraina długich białych obłoków.

U nas nie ma kary śmierci
Na lotnisku w Auckland każdy przylatujący dostaje darmową kawę, rozlewaną przez przemiłe panie. Odkażeni w samolocie dziwnymi psikadłami, na szybko przypominamy sobie, czy nie mamy, aby jakiegoś owocu. Za „przemycane” jabłko można zapłacić kiladzieesiąt dolarów kary. Do Nowej Zelandii, w trasce o ochrone unikalnego ekosystemu nie można wwozić żadnej żywności, owoców, jeśli człowiek przybywał się na farnmie trzeba to zgłosić, jeśli biwakował w lesie, pokazać namiot, celnik może nawet obejrzeć podeszwy butów turysty. Lecimy z Malezji, więc zostajemy poddani drobiazgowej kontrali antynarkotykowej. – Jak coś macie, mówić od razu – mówi celnik. – U nas nie ma kary śmierci, tylko więzienie – żartuje. Pokazuje wąskie, papierowe listki – To elektroniczny pies – mówi. Wsadza je do naszych plecaków, potem do czytnika, który wykrywa zapachy z naszego plecaka. Wśród zapachów kotłujących się w naszym plecka, urządzenie nie stwierdza woni żadnych zakazanych substancji. Przed nami jeszcze kontrola imigracyjna.
Mimo, że aby wjechac do Nowej Zelandii nie potrzebujemy już wizy, ale możemy urzędnik imigracyjny, może, mając podejrzenia, że zamierzamy podjąć nielegalna prace, nie wpuścić nas do kraju kiwi. Mamy roczny, otwarty bilet w Malezji. – A dlaczego roczny? A dlaczego otwarty? - Bo była promocja - odpowiadamy, zreszta zgodnie z prawdą. - Czy mamy wystarczająca ilość pieniędzy. Deklarujemy, że jedziemy na dwa tygodnie, więc kilkaset amerykańskich dolarów powinno wystarczyć. Urzędnik ogląda nasze czeki podróżne. – Co będzie cie zwiedzac? – Dobrze, że wertowaliśmy przewodniki. – Gdzie będziecie spać? – Mamy namiot. – A znacie kogos w Nowej Zelandii? – pyta podejrzliwie. - Nie, absolutnie nikogo. – Welcome to New Zealand! – mówi z uśmiechem wbijając nam pieczatki.
W nowozelandzkiej telewizji oglądaliśmy program o nielegalnych imigrantach. imigrantach jednym odcinku - o Polaku. Chłopina źle zaczyna, po kilkunastu godzinach lotu bez papierosa, zdenerwowany, zapala w miejscu gdzie palic absolutnie nie wolno. Nie zna ani słowa po angielku, pracownik imigracyjny wzywa tłumacza. I od tej pory dla nas, rozumiejących polski program staje się kabaretem. Pierwsze pytanie, po co jedzie. – Gadej im, że turysta – wyjaśnię tłomaczowu. - Ile ma pan pieniędzy? – Gadaj chłopu, że pieniądze to nie problem. Tłumacz mówi. – Dla tego gentelmena pieniądze nie są problemem. Urzędnik prosi o pokazania sumy. – Gadej mu, że pieniądze to nie problem, jak ci mówiłem, rozumisz czy nie? – denerwuje się człowiek. W portfelu ma kilka euro. – Do kogo pan jedzie? – Do znajomej. – A kim jest ta znajoma do pana? – Powiem mu, ze niech go to nie obchodzi – denerwuje się coraz bardziej Polak. Pogranicznik dzowni pod podany numer. Zgłasza się agnecja pracy. – Oczywiście, że dla tego pana znajdzie się miejsce. Nie, nie znam go, ale wiem, że przyjedzie… Mężczyzna nie zostaje wpuszczony do Nowej Zelandii. Ma wrócić nastepnym samolotem do Polski. – Zapraszamy ponownie, gdy będzie pan miał wystarczające środki – mówi z uśmiechem urzędnik imigracyjny.
Wysiadamy z samolotu po kilkunastu godzinach lotu, Brunei. Pierwsze – łyk świeżego powietrza, Po kilku tygodniach w dusznej Azji, nareszcie jest, czym oddychać. Nie zanamy nikogo, nie mamy zbyt wielu pieniędzy, nie mamy pojęcia czy znajdziemy jakąkolwiek pracę. Ale udało się! Jesteśmy w wymarzonej Nowej Zelandii! Dalej już z Polski na naszym globie, nie da się dotrzeć. Jesteśmy po drugiej stronie kuli ziemskiej, marzenie każdego podróżnika. W Polsce, teraz środek zimy, tu lato. W

Polsce północ – tu południe.
Łapiemy stopa. Szybko zatrzymuje się pocztowa ciężarówka, listonosze – Maorysi, nie mają miejsce w kabinie, ale to żaden problem. Jedziemy na pace wśród listow i paczek. Planujemy – najpierw praca, wszystko wydaliśmy w Azji, potem zwiedzanie, potem znowu praca – zarobimy na Azję i bilet do domu. W miasteczku, gdzie wysadzają nas Maorysi, idziemy do księgarni. Wertujemy przewodniki, dowiadujemy się, gdzie i kiedy można znaleźć prace przy zbiorach owoców. Sylwestra spędzamy nad jeziorem Taupo, nad którym góruje potężny ośnieżoy szczyt wulkanu. Jezioro, to tak naprawdę zalany wodą krater, co widać dopiero ze zdjęcia lotniczego. Kiedyś gigantyczna eksplozja, jedna z największych w historii naszej planety, utworzyla nie tylko krater, ale całą Północna Wyspę. Natomiast druga częśc Nowej Zelandii, Wyspa Południowa, oderwała się miliony lat temu od kontynentu południowoamerykańskiego.
Stefano jes z północnych Włoch, był listonoszem, pewnego dnia postanowił wyruszyć w świat. Ma długie włosy, długa brodę, kolorową koszulę i dzwony. Swoją podróż zaczął od Kandy, zbierał jabłka, za zarobione pieniędze zwiedził USA i Meksyk i kupił bilet do Nowej Zelandii. Podróżuje autostopem, śpi w namiocie. Nie rozstaje się z gitarą, uwielbia Beatlesów, w Meksyku nauczył się ostrych latynoskich rytmów. Jesteśmy w miasteczku, stolicy regionu słynnego z uprawy jabłek. Szukamy miejsca nad rzeka, gdzie możemy rozbić namiot. Marcin szuka, ja siedzę. Wtedy spotkaliśmy Stefana. – Cześć – Szukasz miejscówki? – pytam. – Tak. – My też, to rozbijemy się razem. Pracy pewnie też szukasz... Najbliższe miesiące spędzimy razem.
Mieszkamy w miasteczku i już wiemy, że chyba na razie nic z pracy. Do sezonu jeszcze 3,4 tygodnie, może więcej. Delikatnie pytamy farmerów, czy zatrudniaja na czarno. Nie ma mowy. W końcu jeden radzi. – A dlaczego nie zrobicie sobie pozwolenia na pracę? Racja, przecież spytać można. W urzedzie imigracyjnym dowiadujemy się, że pozwolenie możemy dostać praktycznie od ręki… Nowozelandczycy wręcz zapraszają do pracy w ich kraju, reklamują…. Tu brakuje rąk do pracy. Nie raz, w sezonie zbiorów, ludzie zaczepiali nas na ulicy, pytając czy nie szukamy czasem pracy. Bywa, że farmerzy walczą o pracowników, robią też wszystko, aby przytrzymać ich do końca sezonu.
Więc po co te cyrki na lotnisku?
Ale na razie nie mamy pracy, a pieniędzy coraz mniej. Chyba nie ma sensu czekać, aż rozpocznie się sezon. Codziennie wstajemy, chodzimy od farmy do farmy, potem siedzimy pod super marketem, Stefano gra na gitarze. Dobry człowiek pod marketem radzi nam jechać na Wyspę Poludniową. – Tam w tej chwili znajdziecie pracę przy winogronach, doczekacie do sezon jabłkowego – mówi. Słuchamy. Jedziemy autostopem, promem przeprawiamy się przez Cieśniną Cooka, podobno jedne z najniebezpieczniejszych akwenów świata. Docieramy do Blenheim, stolicy winogronowego zagłebia. Kiedyś zapomniana wiocha, dziś szybko rozwijające się miasteczko. Blenheim otoczone setkami hektarów winnic żyje z przemysłu winiarskiego i żyje coraz lepiej. Coraz więcej sadowników likwiduje sady jabłkowe, uprawy kiwi i inwestuje w winnice. Pełno w Blenheiim nowobogackich, pełno sezmeranych agencji pracy.
Jutro poszukamy pracy, postanawiamy zdobyć pobliski szczyt. Przed podejściem, w krzakach zostawimy plecaki, jakiś człowiek zaczepia nas, pytamy, czy możemy zostawić tu plecaki, zapewnia, że popilnuje. - Jak chcecie możecie rozbić tu namiot, to moja posesja - zaprasza. Wracamy wieczorem, wyciągamy namioty. Adam wychodzi. – Zapraszam Was do domu, co będziecie spać pod namiotem. Maoryski prawnik. - Naprawdę jesteś prawnikiem? Pierwszy fajny prawnik, jakiego poznałem – mówi szczerze Stefano. Żona Adama przyrządza kolację, wypytuje o Europę, o podróż. – Wy, ludzie z Europy jesteście ludźmi czystej krwi, ja mam w sobie krew kilkunastu narodów, angielką i samoańską, rosyjska i maoryską. A zdajecie sobie sprawę, że biali pojawiali się nieco ponad sto lat temu? Teoretycznie jeszcze mogą żyć pierwsi kolonizatorzy Nowej Zelandii.

Przed domem Adam przygotowuje nam jacuzzi. Leżymy w gorących bąbelkach, nad nami Krzyż Południa.