czwartek, 23 grudnia 2010

Turcja, Syria, Liban

WESOŁYCH ŚWIAT, SZCZĘŚLIWEGO, PEŁNEGO PODRÓŻY NOWEGO ROKU
życzymy :)
naszym Wiernym Czytelnikom :)

I mamy prezenty - skromne, ale zawsze coś - dorzucilśmy dwa albumy do galerii i jeszcze troche czytania :)



Z Islandii, razem z Thomasem lecimy do Kopenhagi, zwiedzamy Danie, stopem jedziemy do Polski. Na promie z Danii do Niemiec zaczepia nas polski kierowca TIR-a. – Po co tyle płacić – mówi, widząc, że kupujemy kawę. – Ja mam kartę kierowcy, wszystko o połowę taniej. Co wam kupić. Dowiaduje się, że jedziemy autostopem. – To wskakiwać do mnie! Tylko pojedziemy przez Berlin, potem Monachium, ale dowiozę was do Polski. Wielkie, koło, ale fajnie nam w ciężarówce, więc jeździmy. Kierowca robi kawę, gotuje obiady. My w zamian myjemy naczynia. Potem z Magdą jedziemy w kolejna autostopową podróż, przez Ukrainę, Bułgarię, Turcję i Syrię udaje się nam dotrzeć aż do Bejrutu.
Na Krymie niemal płaczemy – dziki, nieskazitelny półwysep zmienił się w niekończący się kurort. Tam, gdzie kiedyś na dziko spaliśmy na plażach, budują się potężne ośrodki wczasowe. Nie ma skał, wysadzono je. Zamiast nich betonowe zejścia do plaży… Ukraińcy nocą „przemycają” nas przez fikcyjne państwo – Naddniestrze. – Jak zobaczą cudzoziemców każą płacić haracz za wjazd i wyjazd – ostrzegają. Szybko przejeżdżamy przez Bułgarie i Rumunię. Jesteśmy w Turcji – kraju, gdzie autostop jest chyba najłatwiejszy na świecie. Kierowca nie tylko zawiezie, ale i nakarmi, weźmie do domu. Turcy zawsze próbują nam kupić bilet. – Kobiety nie powinny same jeździć okazją – ostrzegają. Tłumaczymy, że nie chodzi nam o pieniądze, że jeździmy autostopem, aby lepiej poznać kraj, że to przygoda. Tylko dwa razy nam się nie udało odwieźć Turka od zamiaru kupienia nam biletu – raz wylądowałyśmy w taksówce z tureckiej granicy aż do syryjskiego Aleppo i w drodze powrotnej kierowca kupił nam bilet na autobus ze Stambułu do Rumunii… Cudem udaje nam się odwieść jednego z kierowców od kupienia nam biletu na samolot do Damaszku.
Jedziemy TIR-ami. Tureccy kierowcy, owszem mają dla nas ciągle „propozycje” (tylko raz, Allach nie widzi, jestem taki samotny, żona mi umarła – śmiejemy się, że w Turcji musi panować jakaś epidemia – wszyscy kierowcy ciężarówek to wdowcy). Ale rękoczynów nie musimy się obawiać, szybko orientujemy się, że to tylko gadanie. Tylko raz kierowca trochę nas przestraszył, choć okazał się mało profesjonalnym gwałcicielem.
Zatrzymał się na parkingu, zablokował drzwi i zaczął nam składać propozycje. Szybko powstaje plan awaryjny – trąbimy klaksonem! Wkoło przecież mnóstwo innych samochodów! Nie trzeba było, kierowca na nasze żądanie otwiera drzwi. Jest noc, planujemy rozbić namiot, orientujemy się, że zapomniałyśmy zapalniczki. A jak tu po takim stresie nie zapalić. Idziemy do restauracji. Zbiegają się wszyscy klienci, obsługa – nie mogą pojąć, co tu robią w środki nocy dwie Europejki. Zamiast jednego Turka mamy ich kilkadziesiąt… Pokazujemy gestami, że chcemy zapalniczkę, w nasza stronę wysuwa się mnóstwo rąk z papierosami, zapalniczkami. Natychmiast lądujemy przy stole, jedzenie, herbata. Na szczęście jest Gruzin, możemy dogadać się po rosyjsku. Tłumaczymy, że trochę nas przestraszył kierowca. Turcy burzą się, – Który? Gdzie jest? Nie chcemy robić problemów, mówimy, że właściwie nic się nie stało. Właściciel knajpy daje nam swój gabinet z łóżkiem do spania, daje klucze, żebyśmy zamknęły się od wewnątrz. Rano śniadanie i gdy wracamy spod prysznica – w gabinecie „szefa” siedzi nasz kierowca. Blady, a „szef” przystawia mu pistolet do głowy. – Tylko go starsze – wyjaśnia. – Żeby nie śmiał nigdy przestraszyć autostopowiczek… I nie ma już wstępu na ten parking!
O wężach, co żyją w tureckich rzekach
Kiedyś rozbijamy się w jarze, nad rzeką. Obok stoją domy. Chyba nikt nas nie widział. Mylimy się, jeszcze dobrze nie ulokowałyśmy się w namiocie a już ktoś idzie. – Friends! No fear! – Wrzeszczy łamanym angielskim. Młody Turek pyta, co nam kupić, nic nie chcemy. Idzie, za chwile wraca z takimi samymi ciastkami, jakie widział i coca-colą. I z kolegą. Obaj przekonują nas, że nie możemy spać w namiocie, zapraszają do domu. Ich angielski jest słaby, jakoś tłumaczymy, że nasz namiot to nasz dom i jest nam tu dobrze. Idą. Za chwile wracają, tym razem ze starszym mężczyzna, którego przestawiają, jako ojca. Mężczyzna tłumaczy na migi, że absolutnie nie możemy tu spać. – Snaki! – mówi. – Rozkłada ręce (snaki? Pewnie od ang. Snake – węże – myślimy? Pokazał na rzekę, – więc pewnie żyją w rzece. Rozłożył ręce – pewnie pokazał, jakie długie. I pokazuje gestem ugryzienia – na pewno węże. Co prawdę nie słyszałyśmy nigdy o żadnych rzecznych wężach w Turcji, ale nigdy nic nie wiadomo… Lepsi trzej Turkowie niż węże. Idziemy. Mężczyźni pakują nam namiot, niosą plecaki. Nie miałyśmy się, czego bać – w domu mieszka wielka rodzina, zony, córki, dzieci. Dostajemy osobny pokój (jego właściciel spędzi noc na zewnątrz, nie pomagają nasze protesty), wspaniałe tureckie jedzenie, owoce, słodycze. Nastoletnia dziewczynka uczy się angielskiego, pomaga w tłumaczeniu. Postanawiamy się jej spytać o straszne węże. Szuka w słowniku. Sneki to po turecki komar.
Syria szokuje nas potężnymi twierdzami krzyżowców, starożytnymi ruinami, – pomiędzy którymi pasterze pasą owce, a w niektórych wciąż żyją ludzie – i nie są to slumsy, normalne domy – tyle, że w ogrodzie antyczne kolumny, a drogę do domu zbudowali jeszcze Rzymianie. Też jeździmy stopem, też miło, łatwo i przyjemnie. Tu okazję można zatrzymać nawet w centrum miasta. Przez kilka dni podróżujemy z angielskim studentem. Namawiamy go na autostop. Nie wierzy, że się da, ale potem jadąc w przyczepie ciężarówki cieszy się, że to chyba najwspanialsze chwile jego życia i że za żadne pieniądze tego by nie kupił. A że nigdy nie jeździł okazją przyznał nam się … na wzgórzach Golan. Wiemy, że się nie da, ale chcemy jak najdalej pojechać. Pierwszy, drugi posterunek ONZ – i tak zatrzymają was Syryjczycy. I zatrzymali nas, dalej nie możemy jechać. Więc wracamy autostopem – Syryjczyk w chuście arafatce, białej szacie ani słowa po angielsku. Bierze nas do sfatygowanej ciężarówki, nie możemy dogadać się, gdzie jedzie. – Wiecie, co – wyznaje nam kolega. – Pierwszy raz jadę okazją… Śmiejemy się – jak zaczynasz na Wzgórzach Golan, to ciekawe, co dalej…
Syryjczycy śmieją się. – Jesteśmy krajem oskarżanym o wysyłanie terrorystów w świat. Więc wszystkich wysłaliśmy. I ani jeden u nas nie został. Więc jesteśmy najbezpieczniejszym krajem świata.
Choć są tu tematy tabu – nie mówi się o Izraelu. Gdyby syryjski pogranicznik znalazł w paszporcie turysty pieczątkę „okupowanych terytoriów Palestyny” nie wpuści. Turyści nie mówią Izrael – zamiast tego Disneyland. Więc w hostelach wszyscy mówią o Disneylandzie”, kto był, kto się wybiera…
Nie mamy wizy do Libanu, załatwienie jej w Polsce było dość skomplikowane, mnóstwo papierów, zaświadczeń. Postanawiamy postarać się na granicy o wizę tranzytową. Ponoć dają na 3 doby, – choć Liban jest maleńki, to tyle, co nic, ale chcemy, choć zobaczyć libańskie cedry. Na granicy okazuje się, że tranzyt jest tylko na dobę… Stoimy ze skwaszonymi minami…Pogranicznik pociesza – Dam wam wizę na dwa tygodnie…. Tylko 20 euro za wizę zrobi w naszym budżecie spora wyrwę. I na to ma pogranicznik sposób. – Więc dam was wizę na miesiąc. Za darmo. W naszym paszporcie ląduje zwykła pieczątka i ręcznie dopisane „one month free”. Przy wyjeździe będziemy się stresować, że na pewno nie zaakceptują takiej wizy. Nie ma jednak żadnego problemu.
Pogranicznik z chęcią wziąłby nad do domu, ale musiałybyśmy poczekać, aż skończy zmianę. Daje nam numer telefonu – W razie problemów. Liban – jak i Syria – to kraj wspaniałych ludzi, sprzedawców, którzy nie chcą pieniędzy za zakupy – Jesteście gośćmi, ludzi zapraszających do domów. Podziwiamy wspaniałą doliną Bchery – gdzie na górze pod samymi chmurami żyją chrześcijanie (nawet łapiemy na stopa biskupa) a na dole – muzułmanie. Jedni odradzają nam wizytę u drugich – to diabły… A jedni i drudzy, równie gościnni.
W Libanie pełno wojska – rozbijamy zresztą nasz namiot na kilka dni na terenie wojskowym. Czuć bolesną historie kraju, Bejrut – tyle razy odbudowywany… Młodzi Libańczycy z goryczą mówiący o historii swojego kraju, i wiecznej wojnie. Nie rozumiemy, nie próbujemy, słuchamy.
Potem autostopem do Polski, ciężarówkami, im bliżej domu tym zimniej. Ostatni rosyjski kierowca, zmienia trasę, by jechać przez Rzeszów, upiera się, że podwiezie nas pod dom, przekonujemy go, że do nas TIR-em zajechać się nie da…

piątek, 10 grudnia 2010

:)

żeby nie było, ze sie obijamy, wrzucamy fotki - na razie Szkocja, ale będą następne :)

niedziela, 5 grudnia 2010

Islandia 3

I znowu będzie o Polakach - pewnie nudzimy, na ale - piszemy jak było :) a zdjęcia - będą. Żadne obiecanki - cacanki... ;)

ISLANDIA cz 3

Z Islandii jedziemy do Maroko, po prawie roku w zimnej Islandii wygrzewamy się w ciepłym słońcu Afryki. Jeździmy autobusami, autostopem, ocean, góry, oazy, zatłoczone medyny. Autostop, przygody... :) To, co lubimy najbardziej...

Święta w domu, a niedługo potem sms z Islandii – Nie mam ludzi do pracy, nie, przyjechaliśbyście choć na trzy miesiące? Marcin zostaje w Polsce, ja w ciągu chwili podejmuję decyzje – dlaczego nie? Jedzie ze mną siostra, która w lecie zakochała się w Islandii, decyzje podejmujemy w ciągu chwili, dzień przed wyjazdem. Ledwo udaje nam się kupić bilet na ten sam lot.

A lot nie jest najszczęśliwszy, choć nie narzekamy – znowu przygody. W Londynie dowiadujemy się, że od kilkunastu godzin loty na Islandię są wstrzymane. Jest zima, to nic dziwnego. Lotnisko w Keflaviku nie pierwszy raz zasypane, pługi nie zdażają z odśnieżaniem, do tego porywisty wiatr. Czekamy cały dzień, wieczorem islandzki przewoźnik, choc to tanie linie, ale jednak płacą za nocleg wszystkich pasażerów pasażerów hotelu. Kolejny dzień na lotnisku. Ciągle inne informacje – otworzyli lotnisko, zamknęli znowu, samolot uszkodzony, leci do Kopenhagi, potem przyleci po nas, jednak nie wystartowal, poderwał się, ale po chwili znowu wylądował…. Inne samolot uszkodzony przy próbie startu… Male pocieszenie, że ci, co usiłują wydostać się wydostać Islandii maja jeszcze gorzej. Pracownica linie ogłasza w końcu wiadomość. – Pożyczyliśmy samolot o od innych linii, lecimy! Oklaski. Ale przes wylotem przychodzi pilot. – Nie wiem, czy uda nam się wylądować w Rejkjaviku, wieje tam bardzo mocno. Podejmiemy próbe lądowania, ale nie będziemy ryzykować... W razie niepowodzenie wracamy do Glasgow, tamtejsze lotnisko jest już uprzedzone. Zapewniam, że nie narazimy państwa na żadne ryzyko, każdy może zrezygnoac z lotu bez utraty bilety. Osoby które nie zdecyduja się lecieć odzyskają pieniądze za bilet lub poleca najbliższym „normalnym” lotem. Połowa pasażerów nie wsiada.
W samolocie są darmowa napoje, alkohol, pilot bardzo często mówi, jakie sa warunki, gdzie jesteśmy, co się dzieje, co dzieje się nad Islandią. W końcu komunikat. – Podejmujemy próbę lądowania. Im bliżej Islandii tym bardziej rzuca maszyną, pilot długo kołuje nad lotniskiem, to zniża się, to znów podnosi.. W końcu jest! Udało się! Rzęsiste opklaski przemieniają się w owacje. Tylko przez najbliższe dwie godizny nie możemy wyjść z samolotu…. Tak mocno wieke, że nie da się zamontowac rękawa.

Próbujemy łapac stopa do Rejkjaviku. Idiotyczny pomysł, tak wieje, że nie możemy ustać, igiełki zamarzniętego sniego boleśnie kują w twarz. Wracamy na lotnisko, czekamy na pierwszy poranny autobus. Poznajemy nepalskiego inżyniera, leci do pracy na północ Islandi. Nie dość, że też czekał w Londynie, że leci już trzecia dobę, to jeszcze zginął mu bagaż. Częstuje nas nepalskimi papierosami, ich smak przypomina mi słoneczne Himalaje. W islandzkiej zawiaji, w ciemności wiązko uwierzyc, że gdzies istnieje taki świat… W Rejkjaviku okazuje się, ze nie wiadomo czy droga do naszej miejscowości jest przejezdna, czy cos pojedzie. Czekamy cały dzień na autobus, zawijamy się w śpiwory. W końcu jedziemy, kupuję bilet do Laugaras. Jedziemy przez mroźne pustkowia, białe góry, ciagle pada śnieg. Ostani przystanek – a kiedy będziemy w Luagaras? – O Boże… Zapomniałem skręcić – przyznaje się kierowca.. Dzwonimy do Thomasa, naszego irlandzkiego kolegi, które odziwedził nas w Polsce, - Thomas, przyjedź! Thomas jedzie zaśnieżonymi drogami, przez burzę. Gunnar wita nas. – W końcu jesteście! Całe dnie wisiałem na telefonie, czy coś leci z Londynu! Jutro do pracy…

W szklarni pracuja teraz sami Szwedzi. Dawid przyjechał przyjechał z reklamówką, na miejscu kupił sobie rzeczy, które przed wyjazem odda, żeby znów nie musieć za dużo dźwigać. Mieszkamy u Thomasa, w wynajmowanym przez niego mieszkaniu. Raz w miesiącu kłótnia, Thomas nie chce brac od nas pieniędzy, a my nie widzimy powodu, dlaczego nie mamy dorzucić się do czynszu.

Thomas jest z Belfastu, już w czasie naszego pierwszego pobytu polubiliśmy troche nieśmiałego, niezwykle pracowitego Irlandczyka z wytatuowanymi emblematami „czerwonej ręki” (znak lojalistów z Ulsteru). Thomas nic chce mieszkać w Belfaście. Nigdy do końca nie powie co robił, choć przyznaje że w konflikt był mocno, osobiście zaangażowany. – Mam dośc bomb, strzałów, starchu – mówi. – Nie wrócę tam… Łatwiej nam zrozumieć, dlaczego wybrał Islandię, spokojna, na końcu świata. Dlaczego mieszka tu już kilka lat.

Thomas kupuje sobie nowy samochód, jeździmy z Gunarem, szukamy najlepszej okazji. Kilka dni później Polscy zapraszają nas na imprezę. Jedziemy, prowadzi moja siostra, nie pije, aby odwieźć nas z powrotem do domu. W środku imprezy, grubo po północy, wpada przerażony Gunnar. – Co z Thomasem? – Jak to co? Wszystko w porządku… - nie mamy pojęcia o co chodzi…
Thomasa samochód „wisi” na drzewie. Gunnar myślał, że nasz przyjaciel spowodował wypadek. Sprawdził – pusto w środku. Ale gdzie Thomas? Nie przyszło mu do głowy, że w jego spokojnej wiosce ktoś mógłby dokonać czynu tak haniebnego co idiotycznego jak kradzież thomasowego auta…

Nie przyszło nam do głowy zamknąć samochodu. Gdy bawiliśmy się dwaj pijani w sztok Polscy urządzili sobie rajd po wsi. Cudem nikomu nic się nie stało. Długo ściągali samochód z drzewa, próbowali ukryć. I pewnie by im się udało, gdyby nie przyuważył ich mieszkający w pobliżu Islandczyk. Potęża awantura. – Mogliście zapytać, moja siostra nic nie pije, zawiozła by was, gdzie trzeba, dlaczego chcieliście wszystko ukryć?

Zbiega się cała wioska, wszyscy wrzeszczą. My na Polsków, Polacy na nas, Ragner na Polaków, na uch szefa, choc swojego przyjeciela – Pilnuj swoich Pier… Polaków – złości się. Zbiegają się obudzeni krzykami farmerzy, inni pracownicy – jest późna wiosna, wiec mimo późnej pory jest jasno.

Chcemy zadzwonić na policję. Polacy nie widzą w tym, co się stało nic złego, chca nawet pobić dziewczynę, która jest po naszej stronie. – Gunnar, zadzwoń po policję, chcesz żeby jeździli ci po wsi pijani ludzie? Chcesz, żeby kogoś zabili? – wrzeszą wszyscy po „naszej” stronie. Dziad ma ciężki orzech do zgryzienia – po co policja? Tu zawsze załatwiało się sparwy między sobą… kiedys dziewczyny z naszej zreszata farmy spowodowały wypadek, wjechały ciężarówką w inny samochód. Nikomu nic się nie stało – więc po co policja? Dziad zapłacił za naprawe, nikt do nikogo nie miał pretensji. I znowu, po raz drugi w Islandii nie jesteśmy Polakami – Stajecie po stronie jakiegos piep… terrorysty! Irandczyka!I jeszcze z Islandczykami trzymacie! – wrzeszczą. – Nie jesteście solidarni z rodakami! Na pewno nie jesteście Polakami – wrzeszcząc wymieniają nacje, których reprezentantami zapewne jesteśmy.

Na drugi dzień Gunnar przeprosi, powinienen był zadzwonić. - Ale tych ludzi nie warto chronić - przyznaje. Gunnar każe Polakom zapłacić za samochód. Dogaduje się z ich szefem, jeśli tego nie zrobią, ich szef odbije im od wypłaty. – Wyłudzili od nas pieniądze – usłyszmy. – Co z was, za rodacy, co za Polacy…

I nigdy już więcej żaden Polak w Laugaras się do nas nie odezwał…

Pracujemy w szklarni. Nagle cała konstrukcja zaczyna tańczyć, spadają haki. Thomas, krzyczy – Uciekać na zewnętrz! Nie trzeba nam powtarzać. Ziemia tańczy, czujemy się jak na rollercasterze. Nie ma mojej siostry. Biegnę, widzę jak wychodzi ze szklarni, obok za chwilę wywróci się ciężarówka. Przyjeżdża Gunnar. – Trzęsienie ziemi, nie wchodźcie na razie do szklarni, pewnie będą wstrząsy wtórne… Ponad sześć na pewno było…
Moja siotra opowiada. – Wyciągałam żelazny kij do wieszania ogórków, utkął troche między „rusztowaniami” szlarni, możwe pociągnęłam za mocno i nagle poczułam, że cala szlarnie się tręsie… Boże, rozwaliłam dziadowi szklarnię, wali się. Próbowałam z powrotem wsadzić żelazo na miejsce, może uda się powstrzymac runięcie szklarni… - śmieje się. – Dopiero, kiedy zauważyłam, że na zewnętrz wszystko się trzęsie, pomyślałam ulgą – to chyba nie ja…
Trzęsienie miało moc 6,2 stopnie w skali Richtera. Epicentrum znajdowało się kilkanaście kilometrów od Laugaras. Choć trzęsienie ziemi to w Islandii żadna sensacja, tak silnego jak to nie było tu od 10 lat. Poza porozbijanymi szybami, przedmiotami, które pospadały na ziemie, pękniętą drogą, kilkoma głazami, które stoczył się z gór, nikomu nic się nie stało. Irlandczycy buduja lekkie drewniany domki, świetnie przystosowanye do wstrząsów. Przez kilka tygodni patrzyliśmy nad górujący nad wioska potężny, czynny wulkan. Hekla jednak nie wybuchła…
Kryzys
Islandia zbankrutowała… Niemal z dnia na dzień raj zamienił się w piekło. Zaczęło się w zimie, gdy jeszcze nikt nie mówił o wielkim światowym kryzysie. Maleńki kraj padł jego pierwsza ofiarą… Korona zrobiła się podejrzanie tania, pojawiły się plotki, że banki są niewypłacalne, może nawet rząd jest niewypłacalny. Islandzki parlameneny podniósł minimalna prace, więc choć za zarobione korony możemy kupić mniej euro, to mając więcej koron, nasza sytuacja się nie zmienia. Ale tylko przez kilka tygodni. Wyjeżdżamy, gdy kurs ciagle jest przyzwoity, za kilka tygodni korona poleci na łeb, na szyję. Konta zastaną zablokowane, zostanie wprodzanona blokada na zagrniczne transfery, nigdzie w Islandii nie będzie można kupić euro. Pracujący Polacy, ci, co trzymali oszczędności w koronach, a takich jest więcej, tracą wszystko. Miliny odłożonych czasem przez 2,3 lata ciężkiej pracy, koron, okazuja się nic nie warte. W samolotach, promach nie ma miejsc.

Po panice, postanawiaja zostać. – Bo do czego, z czym wracać?. Wszystko drożeje, bywa, że w sklepie nic nie można dostać. Islanczycy wychodzą na ulicę, protestują… W ciągu kilku miesięcy, tygodni nawet najbogatszy kraj świata staje się bankrutem…Protestują też Polacy – Islandia nas oszukała…

wtorek, 30 listopada 2010

islandia 2

Miło nam, ze nas czytacie :) Sami juz troch pogubilismy sie gdzie i kiedy ;) Ale (dla Dorotki) - to było mniej wiecej tak: Irlandia - Szkocja - Irlandia-Szkocja (hehe tak pare razy) - potem Kornwalia i stamtąd Tajlandia, Malezja do Nowej Zelandii - potem w drodze do domu Malezja, Indie, Nepal, Indnie - potem Polska i Islandia. Po Islandii Maroko, potem Bliski Wschód a potem podróż od której zaczelismy bloga - czyli lądem do Australii... Jakos tak. ;)
A fotki dodamy i to myslę że niedługo...
A ksiażka.. Moze pewnego pieknego dnia... ;)
A nastepna podróż - nie wiemy jeszcze na pewno gdzie - ale jedno jest pewne - będzie!!!

ISLANDIA cz.2

Nie układa nam się dobrze z „naszymi” Polakami. Jest ich troje, pracę „załatwił” im krewny – tak w Islandii zwykle znajduje się prace, na farmach pracuja całe rodziny. Gunner chcąc skończyć z klikami nie zatrudnił kolejnego kuzyna, ale znalazł pracowników pracowników Internecie. Mamy już więc pierwszy minus… Zresztą pierwsze konfliktu pojawiają się już w pierwszych dniach. Pracujemy szybko, po nowozelandzkich akordach, nie sprawia nam problemu utrzymywanie przyzwoitego tempa pracy. – Po co tak szybko? – denrwuje się Klaudia. – Przeciez ci za godzine płaci! Prace trzeba zawsze skończyć, na drugi dzień przerośnięte pędy połamią się. Więc, kiedy nie jest skończone, pracuje się po godzinach za wyższą satwkę. Więc Polacy jak mogą zwalniają pracę. – Przez was będziemy mniej zarabiać! Nasze argumenty – że wcale nie uśmiecha się nam siedzieć tyle godzin w szklarni, że to zwalnianie pracy aby „wyłudzić: nagodziny, to zwyczajne okradanie pracodawcy, śmieszą ich.

Drugi konflikt – o godziny. Pierwsze niedziela, kończymy pracę o 11-ej. Gunnara nie ma, nigdy nie spradza o której praca została skończona, chyba nie przychodzi mu jeszcze do głowy, że pracownik może okłamać, wpisac więcej godzin, niż przepracował. – Macie wpisać, że pracowaliście do 13-ej – zarządza Przemek. Mówimy nie. Piszemy zgodnie z prawdą, nie będziemy oszukiwać. Awantura, ciche dni. – Przez was… - słyszymy, jakie nieszczęścia spadną na głowę naszych rodaków, co będzie jak nie starczy im na wesele, mieszkanie, samochód. – Przecież po co tu jest człowiek? Po pieniędze… Jak dają, trzeba brać… - mówią
Polakow denerwuje nasza znajomość agnielskiego, to, ze dogadujemy się z farmerem bez ich pośrednictwa, pewnie mamy z nim jakieś tajemnice... Cały czas podkreślają – my tu rzadzimy, my jestem dłużej.

Mamy wspólny samochód, do dyspozycji pracowników. Jeżdzimy do miasta, w wolnych dniach zwiedzamy okolice. Tankujemy, zawsze z zapasem. Ale benzyny ciagle brakuje, ciagle słyszmy zarzut, ze zatankowaliśmy za mało. – Ile pali ten samochód? – pytamy, kiedy paliwa brakuje, gdy jedzimy do szkoły i przychodzi nam pchać samochód. Ja tam nie wiem, z 16 litrów – zastanwai się głośni Piotrek. - Ile? Przecież tyle nawet ciężarówka nie pali. – Ale on ma napęd na cztery koła i stary taki… - przekonuja nas Tankujemy za okrągłą, jeźdzmy po okolicy, liczymy dokładnie. Wychodz mniej niż dziewięć listrwó na sto kilometrów. Nie damy się więcej oszukać.

Na wiosnę Gunnar przychodzi z propozycją – będzie przebudowywał szklarnie, będzie bardzo dużo pracy. Jeśli się zgodzimy możemy to my ją wykonywać, poza „normalnymi”, szklarniowymi pieniędzmi. Zarobimy więcej, ale jest jedno ale – za każda dodatkową godzinę dziad będzie płacił więcej niż za normalne godzine, ale nie tyle co za urzędowe nagodziny. Polacy chętnie się zgadzają, liczą ile zarobią. Pracy jest naprawdę sporo, ale idzie o wiele wolniej niż przewidział Gunnar. Ale jak ma iść szybciej, skoro nasi rodacy robia najwolniej, jak się da, czasem siedza z założonymi rękami. - Byle godzin jak najwięcej nabić. Codziennie piszą godzine dłużej… Szef denerwuje się, w jednym miesiącu wyszło po kilkaset nagodzin.. Płaci co do grosza, ale zaczyna coś podejrzewać, zaczyna kontrolować… Praca zaczyna iść szybko. Gunnar pyta, dlaczego nie pracujemy z Polkami – jak mu wyjaśnić, że uważają, że to tylko ich praca, że nie życzą sobie, abyśmy zabierali im godziny… że tak naprawdę nam nie zależy, niech sobie pracują, nam wystarcza, co mamy… Kiedyś, za kilka miesięcy szczerze porozmawiamy z Gunnarem, opowie nam, jak bardzo szokowała go nieuczciwość naszych rodaków, jak bardzo zawiedli go… czy wszyscy Polscy są tacy? Czy nie można im za grosz zaufać?

Polacy wciąż narzekają na zarobki. Piotrek, przyjeżdżając tu spodziewał się, że w ciągu roku spąłci ponad 150-tysieczny kredyt. – Ale tyle nie zarabia się nigdzie – śmiejemy się. Ma pretensje do całego świata, czuje się oszukany i wykorzystywany. A jeszcze chciałby kupić porządny samochód. – Wykorzystują człowieka za grosze – klnie.

Polacy przed wyjazdem wpadają na „genialny” pomysł. – Idzicie do dziada, i powiedzcie mu, że jeśli do końca miesiąca nie zaplaci nam po 200 tys koron, idzimy do związków zawodowych – mówią. – Powiemy o nielegalnych nagodzinach. Nie mamy zamiaru nawet pośredniczyć w szantażu. Polacy piekla się. – Tacu rodacy, znaja język a nie pomogą! Dowiaduja się, że w związach sa polscy tłumacze. Jadą, kłamiąc, że musza spotkać znajomych, w związkach proszą, aby do szefa zadzownic, gdy już ich nie będzie. Liczą ile odszkodowania dostaną.

Przez cały czas klepią dziada po ramieniu, nie mówiąc inaczej niż „Guni”. Gunnar kupuje im bilet do domu, pomaga znaleźć najlepsze połączenie, radzi jak najkorzystniej wymienić pieniądze.
W ostatni dzień uściski, pożegnania. Gunnar patrzy na wypchane torby. – Może wyśle wam, żebyście nie mieli nadbagażu – proponuje. Nie wie, że w środku sa rzeczy ukradzine z jego domu. Po wyjeździe patrzy, czego brakuje – a… playstation nie zabrali.. Śmiejemy się, Gunnar, za stary model. Z pokojów Polaków, wyciągamyu komputer, wieżę, których nawet nie używali.

Podłączamy Internet, wprowadzają się Szwedzi. Cała wieś śmieje się maszynki do pieczenie chleba. Maszynka należała do Polaków, nie mogliśmy nawet marzyć o zamieszaniu ciasta, więc urabiamy ręcznie. Przed wyjazdem, proponują nam kupno. Nie chcemy. Zostawii. – Gunnar ogląda – musze chyba nową wam kupić. – A ta była twoja? – A czyja? Szef pomidrowów śmieje się. – A nie macie cos do sprzedania, telewizor, pralkę?

Gunnar nie wie, że za kilka dni dostnie telefon w związków zawodowych w związku z donosem jego pracowników. Oni zaż zapomnieli, że Islandia to maleńki kraj, gdzie wszyscy się znają. Nic nie wyjdzie z ich donosu. Poza jednym – Gunnar już nigdy nie zatrudni żadnego Polaka. Kiedy wyjeżdżamy mówi nam największy komplement. – Wy to nie jesteście Polakami…

Są Szwedzi, przyjeżdża Węgierka. Robi się wesoło. Emil zarabia na podróż dookoła świata. Victoria, chciała posmakowac, jak wygląd praca za granica. Przyjeżdżają Szwedki, Norweg. Praca idzie szybko, Gunnar dziwi się, jak to możliwe, że można w takim tempie wszystko zrobić. Śmiejemy się – wcale się nue spieszymy, po prostu nie zwalniamy.

Szwedzi mają specyficzną mentalność, fajni, super komple, choć związki, zerwania, zdrady miedzy nimi zaczynaja przypominać brazylijski serial. Szwed także, nigdy, przynjmniej teoretycznie nie złanie żadnego przepisu.

Jesteśmy w Rejkjaviku na festiwalu. Jedziemy na dwa samochodu, brakuje jednego miejsca. Przyjechałay do mnie dwie siostry na wakacje, nie ma problemy, problemy jedna z nich pojadę autostopem. Całonocna impreza, koncery, puby. Czas wracać, chłopaki propunuja, sciśniemy się, ktoś może w bagażniku nawet jechać, po co macie po nocy jechać okazją. Już mamy wsiadac, gdy Szwedka mówi. – To niezgodne z prawem. Nie wezmę za dużo osób. - Zapłacimy mandat. - Nie, to niezgodne z prawem.
Idziemy na okazję. Pierwszy mężczyza podwozi nas na wylotówe. Nie czekamy dłużej niż klka minut. Każdy kierowca zdziwiony, co o tej porze robimy? Tylko w miejscu, gdzie z Selfoss skręca się od głównej drogi, to małej prowadzącej do naszej wioski, spędzamy dwie godzimy. Nie jedzie zupełnie nic. Więc, gdy widzimy pierwszy skręcający w nasza stronę samochód, wyskakujemy, nie patrzymy nawet czy hamuje. Młodzi ludzie wracają z festiwalu, umęczeni, wypili piwo i czkeali aż będą mogli pojechać. Jadą tylko kilka kilometrow.Nie szkodzi, zawsze bliżej. – Przecież podwieziemy was pod dom – śmieją się. Nadarabiją kilkadzistąt kilometrów.

Supernowoczesnym, sportowym mercedesm zajeżdżamy o wschodzie słońca pod dom.

sobota, 27 listopada 2010

islandia 1

ISLANDIA cz 1

Przyjeżdżajcie…

Wrócliśmy z Indii, znowu ciągnie nas w świat, znowu nie mamy pieniędzy. W wtedy pomysł – Islandia. Zaczynam szperać po Internecie. Tym razem, po raz pierwszy z życiu nie chcemy jechać w ciemno.

Jest zima, w Islandii noc polarna, to ponoć najdroższy kraj na świecie, a nie wiemy nawet czy wystarczy nam na bilet. Postanawiamy szukać pracy w sieci. Pierwsza informacja – możemy legalnie pracować w Islandii! To ułatwi sprawę. W kilka minut umieszczam na islandzkiej stronie Euresu ogłoszenie – poszukujemy pracy na farmie. W ciągu dwóch dni przychodzą 3 oferty. Pierwsza odpada – farma krów, nie mamy doświadczenia. Druga brzmi o wiele lepiej – szklarnia geotermalna, ogórki i róże, kilkanaście kilometrów od Gejzera, niedaleko potężnego wulkanu. Farmer prosi tylko o referencje, wysyłamy polecenia z Nowej Zelandii i Szkocji. Pyta, czy zostaniemy dłużej, potrzebuje ludzi na rok, a nasz życiorys trochę jest pogmatwany, wynika z niego, ze nigdzie nie zagrzewamy na dłużej miejsca. Obiecujemy, ze zostanimy rok… Jedziemy!

Gunnar chce, abyśmy przyjechali jak najszybciej się da. Jeśli trzeba kupi nam bilety. Rezerwujemy lot. Przesiadka w Londynie. Zatyka nas na widok Islandii z góry, kraina ognia i lądy wygląda lepiej niż w naszych wyobrażeniach.

Maleńkie lotnisko w Keflaviku. Zapach ryb. Dzwonię do Gunnara – przyjedzie po nas starszy człowiek w białym golfie. Czekamy. Źle zrozumiałam – przyjeżdża dwóch Polaków białym, wysłużonym golfem. Jedziemy wąską droga przez pustkowie, pola lawy, im bliżej celu tym mocniejszy zapach siatki. Siarką śmierdzi woda, która leje się z kranu - prosto z geotermalnych źródeł. Nie da się na niej zagotować herbaty, zupy. Zawsze pozostanie posmak siarki. Za to mamy za darmo siarkowe kąpiele, za które turyści płaca tu kupę kasy. I darmowe, geotermalne ogrzewanie w domu.

Laugaras to maleńka wioska na południu Islandii. Wioska to kilka domów w środku niczego. Jednym miejsce w Islandii, gdzie rośnie na raz tyle drzew (dla nas żadne tam drzewa, rachityczne topole) - wiec latem pełno tu Irlandczyków, którzy nie dość, że mają drzewa to jeszcze rzecz o wiele nawet rzadszą w Islandii – tłok, bo jest on w letnie weekendy niemiłosierny.

W wiosce jest kilka farmy – my pracujemy w ogórkach i tak będziemy się nazywać, sa też „pomidory”, „sałaty” i „organiczni”. Wśród pracowników istnieje nieustanne wymiana – pomidory za ogórki, róże za sałaty. Do najbliższego sklepu mamy prawie 50 km, w razie, czego, 20 km od nas jest stacja benzynowa. Raz na dwa tygodnie jeździmy na zakupy. Pieczemy chleb. Alkohol drogi niemiłosiernie. Ale każdy szanujący się Irlandczyk ma potrzebny sprzęt. I choć domowa produkcja mocnych trunków jest zakazana, w sklepie możne kupić i super turbo drożdże (jak głosi reklama fermentują w 24 godziny) i esencje smakowe nadające produktowi smak whisky czy brandy…

Mieszkamy w drewnianym skandynawskim domu, który kiedys należał do rodziców Gunnara, a teraz wynajmuje go pracownikom. Każdy ma swój pokój, jest wielki salon, dwie łazienki, telewizor, dvd, antena satelitarna…Żaden pracodawca jeszcze nigdy nie zapewnił nma tak doskonałych warunków.

W każdej, najmniejszej nawet wiosce w Islandii jest basen, Nic w tym niezwykłego, gdyby nie to, że są to baseny na świeżym powietrzu, otwarte cały rok. Wkoło dwadzieścia stopni mrozu, pada śnieg, a amatorów kąpieli nigdy nie brakuje. Oczywiście, woda w basenach jest ciepła, nawet gorąca. Ogrzewanie geotermalne, Najgorzej przejść z szatni do wody, stopy pieką z zimna. Basenów jest zwykle kilka, jeden duży, do pływani i kilka małych, w każdym panuje inna temperatura. Jest czasem i sauna, i jackuzzi. A wszystko za śmiesznie małą opłatą.
20 kilometrów od nas, jadąc mało znanym drogami, potem idąc kilkaset metrów zapomnianą ścieżną, trafia się na gorące źródło. Lata temu byłą tu farma owiec, hodowca wykopał w ziemi mały basen, zasila go woda wpost z geotermalnego źródła, która wypływa małym, ciepłym strumieniam. Farma jest dawno opuszczona, a my uwielbiamy po pracy pomoczyć się w gorącej wodzie. Kiedyś w zimie, wkoło mróz siedzimy, nad nami zaczyna tańczyć zorza…

Praca nudna, w szklarni gorąco, palą sztuczne słońca. Ogórki rosną na małych kwadratach waty szklanej, rurkami dostają wodę i wszystkie potrzebne odżywki. Pną się po drutach. Rosna szybko, nie zebrany, na drugi dzień jest już za duży. Dlatego pracować trzeba 7 dni w tygodniu,

Temperatuę, wilgotność w szklarni reguluje komputer. Są wielkie trzmiele, zapylające rośliny. Są i pająki – wstrętne, jedzące ponoć muszki. Dziad kupuje co jakiś czas, zaznacza, że sa drogie i lepiej ich nie zabijać. Ale mamy mnóstwo przerw, dobre pieniądze, płaconą każdą nagdodzianę, wyższą stawkę, w soboty i niedzielę. Gunnar nigdy nas nie oszukał, przy wyjeździe zapłacił wysokie premie. Daje nam dwa tygodnie urlopu, pożycza samochód, którym objeżdżamy Wyspę.

W pierwszy dzień pracy pyta, ile zaliczki nam wypłacić…

Gunnar przejął, a właściwie odkupił szklarnie od ojca, wcześniej na Północy miał hodowlę szynszyli. Ma żonę o oryginalnej islandzkiej urodzie, trzy córki. Całe prawie wakacje, każdy wolny od szkoły dzień nastolatki pracują w szklarni. To w Islandii normalne, w Laaugaras każde dziecko wolne dni spędza na farmie, jeśli jego rodzice nie mają szklarni, pracuje u sąsiada. Dzieci otrzymują wynagrodzeni, zarabiaja na wakacyjne wyjazdy, na kurs prawa jazdy…Praca to rzecz święta, Irlandczycy też nad wszystko przedkładają uczciwość. Tu nie zamyka się domów, samochodów.

Płacąc w sklepie kartą nie podaje się PIN. Kiedyś Marcin zgubił kartę – dzwonimy, żeby zablokować – Poczekajcie parę dni radzi pracownik banku, na pewno ktoś znajdzie i odda.

Gunnar jest troche nerowy, bywa wybuchowy, czasem powrzeszczy. Ma specyficzne poczucie humoru. Gdy przyjechał niski, chudy Victor dziad zmierzył go wzrokiem. – Czy wszyscy Szwedzi są tacy brzydcy? – Oj, Viktor, trzeba było go zapytać, czy każdy Islanczyk połyka balon (Gunnar ma wielki brzuch) – tłumaczymy nowemu koledze specyficzne dowcipy szefa.

Chodzimy na kurs islandzkiego. Koszty pokrwają w większość związki zawodowe, resztę sumy nasz szef, kurs odbywa się w godzinach pracy, za które dostajmy normalną wypłatę. Na kursie sami Polscy. Nauczycielka, Polka, w Islandii 20 lat, przyjechała tu jako młodziutka dziewczyna, sama, nie znając ani słowa po islandzku, ba, nawet po angielsku. Zaczęła, jak wielu, w fabryce ryb. Tu poznała swojego męża, Islandczyka. Gdy pierwszy raz zabrała dzieci do Polski, było lato, zapadł zmrok. Maluchy przestraszyły się - jak to latem może zrobić się ciemno? I dlaczego tak szybko? Młodszy zaczął płakać.
Kobieta śmieje się, że mąż ją przeżyje, Islandczycy słyną z długowieczności. Maja najlepszy standard życia, najczystsze środowisko, najlepszą opieka medyczna, zdrową żywość, od lat
Islandi jest na czołowych miejscach rankingów państw, w których żyje się najlepiej.

Nie nauczymy się wiele. Sama nauczycielkw mówi, że trudno jej prowadzić lekcje – bo w tej samej grupie są młodzi ludzie, świeżo po studiach, z głową gotową do nauki, znający inne języki, a są też starsi ludzie po podstawóce, którzy od lat niczego się nie uczyli i ciężko im przywyknąć do dyscypliny, jakiej wymaga nauka języka. Poza tym mało kto wykazuje chęć nauki. Polacy zamiast zamiast gramatykę, pytaja – jak jest mąka, gdzie można kupić polski chleb. I pytania, które denerwują nawet naszą nauczycielkę.– Co nam się należy? Jak jest socjal? A możemy mieć jakies zasiłki?

- Nic nas nie nauczyła – narzekają Polacy, którzy z nami pracują. – Lepi by nas angielskiego uczyli, to by się nam przydało, a po co komu ten islandzki? – narzekają. Angielskiego też nie znaja, z tego powodu czują się niezwykle pokrzywdzeni przez los...

Szokuje nas ilość Polaków w Islandii. W naszej wiosce niemal wszyscy zatrudnieni to Polacy. Z nami pracuje Szwed i Irlandczyk, w wiosce mieszka jeszcze Niemka i Belg. Ten ostatni jest w Islandii od 10 lat, zakochany w kulturze Wikingów uważa się za jednego z nich, bierze zreszta udział w licznych zjazdach i festiwalach Wikingów. Nosi długa szatę, jego czoło zdobi własnoręcznie wykonany tatuaż – wąż, ma w domu miecz, łuk. Zna świetnie islandzki i jak przystało na Wikinga jest wyjątkowo mało kontaktowy i gburowaty. Mimo prób nigdy nie udaje nam nawet porozmawiać z samotnikiem. Polscy nie lubia tutejszych cudzoziemców. – Po co tyle tych Szwedów? Po co oni tu w ogóle przyjeżdżają? Przeciez u siebie tyle samo mogą zarobić. Tylko pracę Polakom zabiarają… - burzą się.

Wcześniej głównie tacy oryginałowie przyjeżdżali na Wyspę, zakochani w Północy, chcieli tu po prostu być. Przyjeżdżali też obieżyświacie, poszukiwacze przygód. Farmerzy zawsze cenili tu pracowników, pracowników których nigdu nie było łatwo – za to, że przujechali, że pracują dla nich w ciemnie i zimnie Islandii. Mimo, że jak wspomina Gunnar, nie zawsze byli to idealni robotnicy. – Imprezowali, hodowali sobie konopie indyjskie indyjskie szklarni, w najprzemyślniej ukrytych miejscach – smieje się. Odkąd Islandi otwarła rynek pracy dla Polaków, sytuacja zmieniła się diametralnie. Farmerzy już nie musza borykac się z wiecznym brakiem rąk do pracy,

Polscy nie tylko chętnie przyjeżdżają kuszeni wyższymi niż gdziekolwiek gdziekolwiek Europie zarobkami, ale i zostają na długo. Szacunek i zaufanie dla pracownika pozostał – i Polacy wykorzystują to… Większości Większości nich niewiele, albo wcale nie interesuje Islandia, więc Gunnar dziwi się bardzo, gdy w pierwszy dzień upewnamy się, czy możemy liczyc na urlop, bo bardzo chcemy objechać Wyspę…

Islandia światnie przygotowała się na przyjazd Polaków, władze, jak mogą ułatwiają imzycie. W bankach, w urzedach wszystkie dokumenty wydrukowano po polsku, do biblioteki biblioteki Selfoss sprowadzona mnóstwo polskich książek. Związki zawodowe myślą nawet o zorganizowaniu dla pracodawców kursów języka polskiego…

środa, 24 listopada 2010

Nepal

Potem Nepal. Granica wygląda jak autostrada pełna ludzi, riksz, krów. Wszystko porusza się w totalnych chaosie. Ciężko nam znaleźć miejsce odprawy. Gdybysmy tego nie uczynili, pewnie nikt nie zwróciłby na nas uwagi... Hinduski pogranicznik "czepia się", że pieczątka krzywa. Nepalski wydaje nam resztę za wizy po w lokelnej walucie po koszmarnie niskim kursi. Gdy tak stoimy źli jak diabli podchodzi mężczyzna, pyta w czym problem i przedstawia się jako pracownik policji turystycznej. Idzie do pogranicznika i przynosi nam brakujące pieniądze.... Jeszcze parę metrów i jesteśmy w Nepalu.

Po Indiach, nagle cicho, spokojnie, czysto. Jakby, kiedy przekraczaliśmy granicę, świat nagle się zatrzymał. Niemal puste drogi, spokojna atmosfera małych miasteczek, wiosek.

Przekraczamy granicę od wschodu - zawsze tak jest, ze droga którą wybieramy jest "odradzana". Ponoć na wschód nikt sie nie zapuszcza, bo maoiści, bo to, bo tamto. W przygranicznym, spokojny (kurcze - nie ma tu niemal zadnych pojazdow oprocz rowerowych riksz!) spędzamy noc. Nie ma tu zadnych turystow, kierowcy autobusów podają nam tak kosmiczne ceny biletów, że aż się sami z tego śmieją. I zaraz "wracają" do normalnych. Jedzimy cały dzień do Pokhary. Droga niemal pusta, jest jakieś święto (niedługo dowiemy się, że święta w Nepalu są codziennie :) - więc ludzie uroczyście ubrani, z pomazanymi czerwono czołami. Jak w Ladakhu - kobiety czasem sadzają nam na kolana dzieci.

Pokhara jest nad jeziorem, w którym przy dobrej pogodzie odbija sie masyw Annapurn. Po to tu przyjechaliśmy - zrobić wymarzony trening wokół Annapurny. Załatwiamy pozwolenie, kupujemy na szybko to czego nam brakuje - czapki, kurtki. Proszki do oczyszczania wody kosztuja fortunę. Ale za grosze znajdujemy w lokalnym sklepie jodynę. Dzień przed wyjazem sprawdzamy w internecie relacje z trekkingu. Jaki trzeba sprzęt, jakie przygotowania. Hm... nic nie mamy, żadnych superciuchów, znoszone buty, żadnych przygotowań... - Jak nie damy rady wrócimy.... - postanawiamy.

Daliśmy radę. :)

W pierwszy dzień w miasteczku, gdzie zaczyna się szlak jacyś mężczyżni zapraszająnas na piwo, potem pojawiajaą się lepsze i lepsze alkohole (a alkohol w Nepalu jest koszmarnie drogi), opowaidaja o górach, o maoistach. Mówią, gdzie maoiści stoją i zapewniają, że NAWET ONI nic nie mogą pomóc, musimy zapłacić haracz... Nad ranbem domyślamy się, kim są nasi nowi znajomi.

Trekking dookoła Annaputny jest niezwykły. Wyrusza się z dżungli, aby dotrzeć do pokrytych wiecznym sniegiem partii gór. Trzy tygodnie przez Himalaje, przez wioski, do których dojść można tylko pieszo - wioski nepalczyków, hindusów, Tybetańczyków. Pierwsza noc - mała wioska, mezczyzna zaprasza nas na nocleg. Podkreśla, ze za darmo. Musi być jakiś podstęp. Ale podstępu nie ma - śpi się za darmo. W zamian za to wypada się stołować u gospodarza. A i tak, gdzies trzeba zjeść. Jedzenie świeże, wspaniała. Pędzony z ryżu alkohol, herbata z mięty rosnącej w ogródku. Nasz pierwszy gospodarz cieszy się, że ma gości. Bo jest z niskiej kasty, przewodnicy z turystami go omijają. - Z członkami wyższej kasty nie mogę nawet jeść tłumaczy. Zwiedzamy stara kamienna wioskę. Gdy wracamy nasz gospodarz promienieje - Przynieśliście mi szczęście. Przyszło do mnie kolejnych kilku turystów! Turyści okazują sie Polakami, tak jak my wspinaja się bez przewodnika. W nocy długo rozmawiamy. Pytamy o maoistów, gdzie stoję, ile biorą. - Nie jestem komunistą - podkreśla nasz gospodarza. - Ale oni tu dużo dobregon robią. Gdy właściciele ziemi, którą dzierżawimy chcieli nam podwyższyc czynsze, maoiści ich zastraszyli i nie podnieśli...

W trzecim dniu, zgodnie z tym, czego każdy wyruszający w Himalaje spodziewa się – maoiści. Blokują szlak, żądają haraczu. Nie ma opcji – nie płacimy. Może skończyć się nawet rozlewem krwi. Kilka dni temu jakiś turysta nie chciał zapłacić. Powiediział, że w jego kraju była komuna i on kumuny wspierac nie będzie. Wbili mi kijek w udo. Ponoc wczesniej stali z karabinami. Teraz każdy pokornie płaci. Wie, że nie ma dyskucji, nie ma targów. Maoiści wypisuja imienne rachunki (po drodzę będą sprawdzane), obiecuja, że gdy obejma władzę oddadzą pieniądze. Cała przyjemność kosztuje kilkadziesiąt dolarów.

Po drodze śpimy w małych, odciętych od świata wioskach. Czasem jest to prawie hostel, czasem trafiamy na zwyczajny dom. Jak u tybetańskich uchodźców. Pytamy, czy maja dormitorium – oczywiście. Zostajemy na noc. Dormitorium to główna izba domu, obok w pokoju śpia gopspdarze. Klada nas na drewnianych kanapach, przykrywają ciepłymi kocami z wełny jaków. Nie ma pradu, śpimy przy świecach. Rano niespodzianka – wschodzące słońce różowie szczyty Annapurny, którą po raz pierwzy widzimy w całej okazałości…

Im drożej tym wyżej, coraz mniej rośnie. To, co nie urośnie, wnoszą na plecach tragarze. Chodzi, bosi, maja na plecach setki butelek piwa, coca-coli. Myślimy, że ci, których wynajmują za 5 dolarów dziennie turyści, to szczęściarze. Zarobią swoje 5 dol dziennie. Ale nie zawsze. Czasem widzimy kilku młodych, silnych wędrowców i tragarza uginającego się pod czterema olbrzymimi pleckami. że nieść więcej niż 25 kilo. Nikt chyba tego nie przestrzega. Kiedyś w miejscu, gdzie śpimy znajdują zostawione przez żące kilogramy pisma o modzie. A zastanawialismy sie, co mają w tych plecakach...

Tragarze nosza też w górę jedzenie, piwo, coca-colę. - Człowiek mniej kosztuje niż osiołek - tłumacza miejscowi. Kiedyś Marcin próbuje podnieść bagaz tragarza. Nie daje rady. Mały, szczupły człowiek pokazuje taśmę, która dodatkow zakłada na czoło. - Tak lżej - tłumaczy. Kariera tragarza jest krótka. Zaledwie kilka lat. Siada kręgosłup, nogi...

Przestajemy trochę kląć na maoistów. – Gdy tragarz ulegnie wypadkowi, turyście zwykle nie interesują się jego losem, a koszt zwieziena rannego człowiek w dół to gigantyczne pieniędze – mówi jeden z naszych gospodarzy. – I wtedy płacą maoiści…


Jest coraz wyżej, robimy zalecaną aklimatyzację. Choć to popularny trekking, zwykle idziemy sami.

Po dwóch tygodniach przekraczamy Thorung La (5 416 m.n.p.m), najwyżej położony punkt naszego trekkingu.

Idziemy krok po kroku, co kilka minut odpoczywamy. Plecaki ciążą – na tej wysokości każdy kilogram waży dziesieć razy więcej. Co roku z powodu choroby wysokościowej umiera tu kilku turystów. Najczęściej tych, co wlatują tu samolotem (dlatego cały czas szlismy sami, a nagle tak tłoczno) i śmieją się z choroby wysokościowej. Spotykmy takich dzień przed podejściem. Hałaśliwa grupa, całą noc wrzeszczą, wchodzą (przy okazji mocno niszcząć) na buddyski, usypany z kamieni wielki kopiec, aby ich GPS-y wskazały wyższa wysokość. ższych firm, wszytsko superprofesjonalne - jakby nie robili trekkingu, ale zdobywali samą Annapurnę.

Nie pasujemy do tego towarzystwa. Poza tym chcemy się wyspać. Szukamy więc jakies miejsca - znajdujemy opuszczomny chyba hostel. Nie ma ogrzewania, aale jest przynajmniej spokój... Rano pada śnieg, ale za chwilę pogoda zmienia się. Mamy super widoczność.

Potem, po przekroczeniu przełęczy strome zejście, w ciągu kilku godzin schodzimy ponda 2 tys. metrów w doł. Po drodze mijamy wspinających się turystów, czerwonych czerwonych wysiłku. Tylko bardzo doświadczeni wspinacze powinni robić trening w odrotna strone od zalecanej przezz przewodniki. A tu całe wycieczki, często ludzi w więcej niż w średnim wieku. To wycieczki, age ncje turystyczne biora wielkie pieniądze za zorganizowanie treningu. Jeśli uczestnik imprezy nie da rady, pieniądze przepadają, a delikwent musi jeszcze płacić za sprowadznie go do początku szlaku. A żeby większość nie dała rady, wystarczy poprowadzic ich najstromszymi podejściami….

Schodzimy w dół. Tu miasteczka, nie wioski, ta straona jest bardziej za gospodarowana, miejscowi cieszą się - budują drogę! Zachwycamy się doliną Kali - położoną między dwoma ośmiotysięcznikami. Miliony lat temu było tu może - i udaje nam się znaleźć fosila! Ale chyba nigdzie na świecie tak nie wieje....

Do Pokhary jedziemy na dachu autobusu. Wracamy do hostelu, gdzie zostawiliśmy rzeczy i natychmiast udajemy się do naszej ulubionej tynetańskiej knajpki. I jemy, jemy, jemy...

Potem Kathamndu. Nie możemy rozstać się z bajkowym miastem. Tu przyezdza się na kilka dni i zostaje tygodniamy. Spotykamy tu niespodziewanie kilku przyjaciół poznanych w górach, w Indiach nawet. Krzysiek, Monika i Marcina. Razem zachwycamy się stolicą królestwa Nepalu, razem jedziemy z powrotem do Indii. Święte Varansi nad Gangesem, którego baliśmy, które podróżni nazywają „Indie na surowo”, a które okazało się spokojnym, przyjaznym miejscem. Znowu zatłoczone Delhi. – Czy tym ludydziom coś podano? Tacy spokojni… – wspominamy nasze pierwsze wrażenia ze stolicy Indii sprzed kilku miesięcy. Towarzyszący nam podróżnicy śmieja się do rozpuku. – Miasto takie samo, to wy się zmieniliście!

Powoli rozglądamy się za biletem w stronę domu. W Delhi wybuchają zamieszki. Ludzie zaczynają wyjeżdżać. Ceny biletów osiągają astronomiczne pułapy. Idziemy do biura Aeroflotu. Moskwa? Stambuł? Kijów? Cokolwiek… Ceny wysokie. – Mam jedna promocje, ale pewnie wam nie pasuje… - mówi urzędniczka. – Warszawa za 400 dol., wylot dziś w nocy. Warszawa?? – A to, czego nie powiedzieliście że Polacy?

Za kilkanaście godzin jesteśmy w zimnej, listopadowej Warszawie.

niedziela, 21 listopada 2010

Kaszmir, India

Zielone oczy Kaszmiru
Oczywiście „uciekł” nam ostatni autobus, jedziemy do Kaszmiru.

Przewodnik przestrzega, to ostatnie polecane miejsce w Indiach. Wojna, zamieszki, terroryzm, porwania. Ale i podroż fascynująca.

Czeka nas podróż z kraju buddyjskiego do muzułmańskiego. Od gościnnych Tybetańczyków, do śniadych ludzi o niepokojących zielonych oczach.

Zatrzymujemy się na noc w małym miasteczku, już w Kaszmirze. Mili ludzie, ciężko uwierzyć, że rok temu padały tu strzały. Ludzie są zmęczeni wojną. życie to wojna... - mówia wzdychając. Śpimy w takim hostelu - właściwie to prawatny dom, gdzie rzadko docierający tu turyści moga wynając skromny pokój. Wielka rodzina - szybko zapominają, że jesteśmy turystami i stajemy sie gośćmi - więc wspaniała kazmirska herbata, kawa - za darmo i długie nocnego rozmowy. Młody chłopak pyta, czy to prawda że w Europie cały czas w telewizji leci pornografia. Bo tak słyszał. Mówimy, że nie. Ale chłopak upiera się - ponoć lecą takie pornograficzne teledyski, gdzie nawet ludzie sie całują.... - mówi, co słyszał zgorszony. W tajemnicy wyznaje nam, ze ma zonę - jestem za młody, ona nie ma posagu, rodzice nie zgodziliby się na ślub - mówi. - Więc wzieliśmy tajny ślub w meczecie. Według prawa islamskiego jesteśmy małżeństwem i nikt tego nie zmieni. Skończę szkołę, znajdę pracę i wtedy przyznamy się i będziemy mogli zamieszkać razem... Jeśli ni będzie wojny....

Przychodzą bracia, przyjaciele naszego młodego rozmówcy. Proponują wspólna wieczorn modlitwę, nie ma znaczenia, ze nie jesteśmy Muzułmanami. Właściwie, czego nie... Pytamy tylko o co będziemy się modlić. - Za długi życie dla Bin Ladena - mówią z powagą nasi przyjaciele...

Wpada ktoś z gazetą... Mina naszych gospodarzy jest niewesoła, wrecz przerażona. Pytają, czy możemy się wrócić. Mówimy, że nie, nie ma szans. Bo nie ma - to jedyna droga z Ladakhu. - Ale co się dzieje?... Pokazują gazetę. I tak nic nie rozumiemy.... Choć są słowa międzynarodowe - bomba, terror... W dwoch meczatach w Kaszmirze wybuchły bomby. Zabici, ranni. - Znów... - załamuja ręce nasi gospodarze. - Musicie uciekać, nie wiadomo, co teraz będzie.... - Gdy rozumieją, że nie mamy wyjścia, że musimy jechac dalej, życzą powodzenia, obiacują modlitwę....



Autobus, któr zawiezie nas do stolicy, odjeżdża po północy. Droga jest tak wąska, że panuje na niej jednostronny ruch. Poza tym, dla bezpieczeństwa wszystkie pojazdy jada razem, w konwoju, strzeżonym przez wojsko. Wosjkowy samochod, potem konwój, na końcu znowu wojsko. Żołnierze uzbrojeni po zęby. Ze wzglądu na zamachy środki ostrożności są więż zwykle. Jedziemy powoli, jest ciemno, niemiłosiernie trzęsie, autobus skacze po wybojach.

Budzę się o świcie - tak mocno trzęsie. Autobus wisi nad przepaścią, próbuje przejechać miejsce, gdzie musiała oberwać się ziemia.Pasażerowie wstrzymuja oddech... Udaje się.... O ile droga do Ladakhu jest przynajmniej utwardzona, tej drogi praktycznie jeszcze nie ma.... A przepaści niewiele mniejsze.

Kaszmir jest nazywany najpiękniejszą doliną świata. W jego stolicy Srinigarze jest wielkie jezioro, odbijają się w nim pokryte wiecznym śniegiem szczyty gór. Na jeziorze ludzie mieszkają w domach -łodziach. Są tez łodzie-hotele i w jednym z nich mieszkamy. Razem z nami Żyd i para Amerykanów.

Sytuacja robi się napięta, choc tu w Kaszmirze to codzienność. W mieście na każdym kroku uzbrojenie po zęby żołnierze. Awiszalom mówi, że tyle wojska nie widział nawet w strefie Gaazy. Gdy wychodzimy na brzeg, żołnierze każą wracać do łodzi. Nie dość, że każdy spodziewa się nowych zamachów, to jeszcze papież powiedział coś, co bardzo żle odebrał świat Islamu. – Nie jest dla was bezpiecznie. Nie wypuścimy was na miasto. żałnierze, gdy tylko próbujemy wyjść 'na ląd".

Pływamy całymi dniami po jeziorze. W nocy słychać serie starzałów. Pytamy rano naszego gospodarza, co się dzieje – To wesele, tak świętujemy. „Wesela” powtarzają się każdej nocy.

Kaszmirczycy mogliby zrobić fortunę na turystyce, ale turyści boją się tu przyjeżdżać. Więc nie mają z czego żyć i jeśli już pojawie się jakiś podróżnik, ci mistrzowie handlu próbuja oskubac go, ile się da. A gdy nic z tego, bardzi się złoszczą, obrażają się, gdy nie chcemy kupić rękodzieła, szafranu, haszyszu. Pwnego dnia rano nie widzimy łódki, ktorą płynęliśmy do brzegu. Zamiast tego stoi kolejka łódek z handlarzami. – To moi krewni – tłumaczy nasz gospodarz. I wiemy, że póki nie obejrzymy ofery każdego z nich, jesteśmy uwięzieni na łodzi. Jeden po drugim „krewni i kuzyni” wciskaja nam to odzież, to biżuterie, to widokówki. Wysłuchanie wszzytkich zajmuje kilka godzin… Mamy dość, czujemy się jak w więzieniu, właściciel łodzi, widząc, że nie chcemy nic kupować robi się coraz mniej uprzejmy.

Wojsko dalej nie chce nas "wypuścić". Mówimy, że chcemy wyjechac z Kaszmiru. Eskortuja nas na dworzec autobusowy.

Jedziemy do Indii. Po drodze kontrole, także osobiste. Wojsko zatrzymuje cały autobus, dokładnie każdego przeszukuje. żadnej taryfy ulgowej dla kobiet, dla turystów. Nasze polskie paszport, dy żołnierze są miejscowi, budza jeszcze w miarę pozytywne skojarzenia. Ale nasi przyjaciele z paszportami USA i Izraela nie są zbyt mile traktowani....

W czasie przeszukań, nawet gdy korzysta sie z toalety - pilnuje żołnierz z karabinem. Patrzy na każdy ruch - wielce to stresujące :)

Opuszczamy Kaszmir. że tak mało widzieliśmy. Może następnym razem....

Dharmasala jest słynna jako miejsce, gdzie przebywa Dalaj Lama, siedziba tybetańskiego rządu na uchodźctwie. Po napietym, smutnym, nerwowym Kaszmirze, tak tu spokojnie, przyjemnie, swojsko niemal....

Malownicze miasteczko w Himalajach, otoczone przez maleńkie wioski. Kilka kilka z nich mieszkają samo Żydzi - nieliczny tu zrobili sobie przerwe w podróży, większość mieszka tu miesiącami, nawet rok. Nie dziwią nas więc hebrajskie menu w żydowskich knajpach, gdzie kelnerzy sa też z Izraela i zawsze dziwią się, gdy nie rozumiemy hebrajskiego, hinduskie dzieci zawsze witające nas Shalome.

Odpoczywają – Po służbie wojskowej dostajemy trochę pieniędzy. Tradycyjnie jedziemy w podróż, najcześciej właśnie Indie. Bo lista krajów, gdzie osoby z paszportem Izraela nie mogą wjechać jest długa. - Wiesz, wojsko u nas to zabijanie, oglądanie śmierci – mówi Dawid. - A tu w Indiach chcemy robić coś przeciwnego… Chodza po górach, zapisuja się kursy jogi, gotowania, medytacje. Zasiedziliśmy się w Dharamsali, prawie dwa tygodnie. Wieczorami rozmawiamy z naszymi nowymi przyjaciółki. – Wiecie, ja też jestem w pewnym sensie Polakiem – mówią czasem, - Moi dziadkowie mieszkali w Polsce... Wielku stara się o polskie paszpory To dla nich bezpieczeństwo, w razie gdyby...., dla młodych podróżników – przepustka w świat.

Zwiedzamy Himachal Pradesh, zatrzymujemy się w świętym mieście Riszikesz, gdzie Ganges jest jeszcze czystą, wartkę górską rzeką. Świętą rzeką, ale jeszcze nie tak brudną, jak w dolnym biegu i tu bez obaw można zanurzyć się w jego fale. Kolorowy tłum pielgrzymów, obieżyświatów.

W Indiach człowiek przestaje sie spieszyc... nieraz zasiedzie się, zamiast dwóch dni - dwa tygodnie.... Więc powoli podróżujemy. Ale ciągle poruszamy się w stronę naszego kolejnego marzenia - NEPAL...

sobota, 20 listopada 2010

Malezja, Indie

DŁUGA DROGA DO DOMU


Z Nowej Zelandii lecimy do Malezji. Znowu słodki zapach tropiku. Wyspa na morzu południowochińskim – wylegujemy się na bialutkim piasku pod palmami, nurkujemy w rafie koralowej w przeczystej wodzie.

Skończyło mi się miejsce w paszporcie – muszę wyrobić tymczasowy. Poslki konsul milo nas przyjmuje, radzi, gdzie jechać, opowiada o Malezji. Teoretycznie wyrobienie paszportu trwa 24 godz – ale przeciąga się do kilku dni. Bo zdjęcie musi być biometryczne. Chodzimy po zakładach – nikt nie wie, co to takiego, jak to zrobić. Jak zrobi – nie takie jak ma być, konsul krzywi się – takie nie może być… Staje pod murem Marcin pstryka mi fote – robimy odbitkę. W konsulacie zachwyceni – idealne – gdzie robiliście? Na przyszłość, żeby to miejce polecić innym. Doskonałe zdjęcie biometryczne…
I jeszcze jeden problem – Urząd Wojewódzki musi wydac zgodę na wyrobienie paszportu… I też teoretycznie trwa to chwilę, ale pracownicy konsulatu ostrzegają, że bywa że Urząd ociąga się nawet kilka dni… Konsulat wysyłą faks – i szok! Błyskawicznie przychodzi zgoda i dopisane ręcznie pozdrowienia i życzenia powodzenia dla podkarpackich podróżników. Pracownicy konsulatu mówią, że z czyms takim jeszcze się nie spotkali – żeby tak szybko i tak miło. Nie ma jak Podkarpacie J Więc mam nowy paszport – ręcznie wypisany z miejscem wydania Kuala Lumpur.

Za 200 dolarów kupujemy bilet do Indii. W hinduskiem biurze podróży – Hindus od razy wie, że ma być najtańszy. Pyta, czy na dziś wieczorem czy może na jutro… W samolocie wszystko poklejone taśmami klejącymi. Zamiast supernowoczesnego monitora, do jakich przyzwycziliśmy się latając arabskimi liniami, telewizor na lampy. Komunikaty lecą ze starego, taśmowego jeszcze magnetofonu. Grube Hinduski w Sari serwują alkohol. – Naleję od razy dwa drinki, żebym nie musiała biegać – uśmiecha się, znająca się na rzeczy, stewardessa. Czekamy na jedzenie. Marcin śmije się, że pewno gorują w woku. Prawie mu wierzę…

Potem Indie, szokujące, niemiłosiernie zatłoczone i czarne do spalin Delhi. Doba to jakby wypalic paczke mocnych papierosów, jeden po drugim. Żebracy, obieżyświacie, bogatsi Hindusi w rikszach. Przejście kilkuset metrów ulicy zajmuej czasem godzinę. Człowiek przeciska się w gąszczu ludzi, ryksz, świętych krów. Zapach krowich i nieraz ludzkich odchodów miesza się z przedziwnymi woniami egzotycznych przypraw, dymem kadzidełek. Kolorowe Sari kobiet, brudne łachmany trędowatych, błyszczące wielkie oczy żebrajacych dzieci. Indie podobno kocha się, albo nienawidzi. Są tacy, co nie chcą wychodzić z hostelu, w panice bukują najbliższy lot do kraju. Sa tacy, co zaczarowani Indiami płaczą, gdy wyjeżdżają.

Spotykamy Francuzów. Wpadają do hostelu zmęczeni po kilku dobach w autobusach, ale zachwyceni. Wrócili z Ladakhu, hinduskiej części Tybetu. – Musicie to zobaczyć – namawiają i bez sił padają na łóżka. Wsiadamy w pociąg, po drodze zatrzymujemy się w świętym mieście Sików Armistarze i podziwamy Złota Świątynię, przyglądamy się kolorowo ubranym pielgrzymom. Stąd rozpoczniemy drogę na północ.


Do Ladakhu, położonego między Himalajami i karoakorum jedzie się jedną z najwyżej położonych dróg świata. Serpentyny wspniaja się pod samo niebo, przekraczają górkie przełęcze – po drodze m.in. wspinamy się autobusem na wysokość 5327 m.n.pm. Na tejk drodze, niedaleko stolicy Ladakhu Leh, leży najwyżej położony na świecie punkt, do którego możn dotrzec samochodem – przełecz Khardung, położona na wysości 5602 m.n.p.m. I co najciekawsze – na taka wysokość wspinają się zwykłe, kursowe autobusy…


Z Manali do Leh jedzie się dwa dni. Czynna tylko dwa miesięce latem, wspinająca się aż do krainy wiecznego śniegu, droga jest też uważana za jedną z najniebezpieczniejszych na świecie. Wąska, nieutwardzona, zamykam oczy, gdy autobus wisi nad kilkusetmetrowymi przepaściami, gdy spod kół leca w dół kamienie, gdy czasem opony dotykacją miejsc, gdzie kończy się grunt, a zaczyna nicość. Po drodze, w dole widać wraki ciężarówek, autobusów. Najniebezpieczniejsze są mijanki – gdy z naprzeciwka nadjeżdża ciężarówka, wiemy, że za chwilę oba pojazdy będą powolutku, ostrożnie próbowały wyminąc się nad krawędzią. Czasem trwa to nawej kilkanaście minut. Kierowca jedzie wcale nie najwolniej, autobus trzeszczy, kierowca coś sobie nuci, pogwizduje.


Aby dostać ta prace, przeszedł specjalny kurs. I tą drogę najlepiej jechać takim, państwowym autobusem. Zwykle spadają te prywatne, wynajmowane przez turystów busy, kórych kierowcy nie poradzili sobie z drogą… Można jeszcze autostopem, ciężarówkami, z wojskiem. I są tacy co pokonują tą drogę motorem, rowerem.


Wysokość daje się we znaki, kilku osobom leci krew z nosa, niektórym pęka z bólu głowa. Kierowca jedzie, pogwizduje sobie. Po drodze tablice, - Niebo poczeka, spradż hamulce. Kochasz swoje dzieci? Zwolnij. W autobusie oprócz nas jest jeszcze para Szwajcarów Szwajcarów starszy Francuz. Ale niezwykłe widoki sprawiają, że zapominamy o strachu.
Ladkh był częścią Tybetu. Zajął dwa wieki temu go maharadża Kaszmiru, gdy Indie zajęli Anglicy, stał się automatycznie częścią kolonii, a potem częścia niepodległych Indii. Tybetańczycy, choć nigdy nie zakacpetowali hinduskiej aneksji królestwa, dziękowali historii, gdy Tybet zajęli Chińczycy. Ladach jest w tej chwili jedynym miejscem, gdzie można zobaczyc prawdziwy Tybet i jego, nie tylko nie niszczoną, ale kwitnąca tu kulturę. Hinduscy żołnierze, których w Ladakhu pełno, traktowani są tu nie jako okupanci, ale dobroczyńcy, obrońcy ocalałego skrawa Tybetu. Położona na wysokości ponad 3 tys metrów kraina zachwyca nas. Legendarny błękit nieba Ladakhu, ośnieżone, potężne szczyt otaczające dolinę. Wspaniałe, tybetańskie jedzenie, przyjemny chłód, niezapomniane widoki, stare, buddyjskie klasztory, białe stupy, kolorowo ubrani ludzie, mnisi. Mieszkamy w kamiennej stolicy, Leh, wędrujemy po wioskach, klasztorach. Wkoła góry, niezwykle gościnni Tybetanczycy, hinduscy żołnierze. Tu – lubiani. Dla Tybetańszyków to gwarant bezpieczeństwa – w końcu blisko to do Chin. A ich bracia z drugiej strony granicy mogą tylko pomarzyc o woności, którą mają w Ladakhu.
Jesteśmy w innym świecie, na innej planecie. Podróżnicy mówią – tylko tu w Ladakhu można jeszcze być w prawdziwym Tybecie…


Niedługo odjedzie ostatnie autobus w Indii - ale nie spieszymy się. Pozostaje jeszcze droga przez Kaszmir…

czwartek, 18 listopada 2010

A jak wygrają nasi?

Jeśli chcemy pojeździć jeszcze po Azji, zanim wrócmi do domu, musimy popracować. Stefano dawno już poleciał do Tajlandii, skąd wróci do domu, wymieniliśmy się mailami, długo jeszcze będziemu korespondować. Wracamy na stare śmieci, do Blenheim, na winogrona. Jest już za zimno na namiot, mieszkamy w hostelu, który należy do właścicielki agencji, w której się zatrudniamy.

Hostel nazywa się „u Jacka”. Jack to wielki, łaciaty pies. Trochę szalony, uwielbia gonić za światłem. Mieszka tu kilkadziesiąt osób, z kilkunastu krajów. Przez kilka tygodni cały hostel żyje mistrzostwami świata w piłce nożnej. Mecze są nad ranem, nikomu jedno nie szkoda nocy, po meczy idzie się do pracy. W dzień finału jednka nie pracuje żadna farma. Gdy ważny mecz wygra czyjsć kraj, jego „reprezentanci” przygotowują dla całego hostelu imprezę. Czesi w wielkich garkach gotują grzańca, Niemcy kupują dla wszystkich piwsko. Nas tylko dwoje, jak Polska wygra – zbankrutujemy...

W hostelu mieszka mnóstwo Japończyków. Pytamy drobniukie dziewczyny, czy nie ciężko im pracować na farmie, czy nie nuży je 6-, czasem 7-dniowu dzień pracy. Śmieją się. – To dla nas odpoczynek. W Japoni to dopiero się pracuje! Opowiadają o swoim kraju. Chcą uciec, wyrwać się z kieratu. Nie chcą wyjeżdżać jak ich rodacy „japońscy turyści” raz w roku na kilka dni wakacji, w ciagu których „zaczliczają” całą Europę. Japończycy to niezwykle mili, uprzejmi ludzie.
Ale dziwaczni. Nigdy nie wiadomo, co sobie taki Japończyk myśli… Czasem powiedzą coś bardzo dziwnego, i nigdy nie wiemy, czy to błąd językowy, czy nasza nieznajomość japońskiej mentalności. Kiedyś Akiro, Japończyk kroi cytrynę. Oprócz soku ze zgniatanego, a wciąż nie przkrojonego owocu, leje się krew. - Co ty robisz, kroisz drugą stroną! – Japończyk zachowuje się, jakby nie wiedział o co chodzi. – Oj zawiodłeś mnie, co z waszymi samorajskimi tradycjami? – smije się Marcin pokazując Akro, jak trzymać scyzoryk.

Są też Niemcy, których których Nowej Zelandi pracuja tysiące. Wielu podróżników, ale są też tacy, którzy przyjechali tu po prostuu zarobić. Większość ze wschodnich Niemiec, nie chca pracować w zachodniej cześci swej ojczyzny, nie chcą w Europie, więc jada na antypody. I mnóstwo Czechów, których zawsze pytamy o naszych znajomyc ze Szkocji. Każdy paracował na jabłkach, potem podobnie ja my podróżował po Nowej Zelandii, teraz zarabiają na bilet do domu, na Azję, Amerykę Południową. Martin jest już drugi raz w Nowej Zelandii. Zjeździł całą Azję, teraz zarabia na Amerykę Południową. Tytan pracy, pracuje nawet po zmroku. Martin lubi marihuanę. Kiedyś jedzie z Marcinem na ryby, pali skręta za skrętem. Jest pare ryb, pora wracać. Ledwo trzymający się na nogach Martin wsiada za kierownica sportowego Subaru. – Może poczekamy jeszcze parę minut – proponuje Marcin licząc, że Czech dojdzie do siebie. – Pare minut… a racja, zapalę jeszcze skreta i jedzimy…

Jego imiennik, Martin ze Słowacji jest outsiderem. Marzy, żeby postawic sobie gdzies w słowackich górach przyczepę kempingową i spokojnie żyć. – Nic im nie dawac, nic od nich nie brać - mówi. Zanim przyjechał do Nowej Zelandii mieszkał w komunie hippisowskiej w Tatrach. – Hodujemy kozy, każdy pracuje, wszystko jest wspólne. Przyjedźcie kiedyś – zaprasza.

Brazylijczycy zawsze mówili do nas „amigos”. Bez nich na pewno byłoby smutniej. Pewnego dnia Marcinowi ginie nóż. Już wcześniej stracił nóż Francuz, jacyś turyści. Mija kilka tygodni. – Edmundo ma twój nóż – donosza Czesi. – Niemożliwe, pewnie kupił sobie taki sam. – nie wierzy Marcin. - Na pewno twój, ma takie same rysy – zapewniają nasi przyjaciele.

Jak nazwać przyjaciela złodziejem? Marcin pije z Czechami wino. Zastanawia się, jak rozwiązać sprawę. Po kolejnej butelce wina już wie. Łomocze w drzwi Brazylijczyków. – Oddaj mi natychmiast mój piep… nóż. Czesi czekają w pogotowiu na wypadek latynosko-słowiańskiej awantury. Brazylijczyk przez drzwi podaje nóż. Na drugi dzień w kuchni leżą wszystkie skradzione przez ostatnie tygodnie noże, Francuz dziękuje. – Nie ważne, że drogi. To była pamiątka po dziadku…. – Brazylijczyk przeprasza, wiecie jakie jest życie... Powraca stara przyjaźń, już nic więcej nie ginie.

Agnolańczyk, który ze swojego kraju uciekł przed wojną, a teraz tuła się po świecie, lata spędził w Brazyli śmieje się. – Oni tak mają. Opowiada o najdoskonalszej kradzieży, jaką widział na plaży w Rio. – Lezy sobie młody, bogaty, z wielkim radiomagnetofonem, technicznym cudem tamtych czasów. Ma zamknięte oczy, słucha radia. Mały obdartus w ciągu ułamka sekundy zabiara wielkie radio, a w jego miejsce podkłada stary, mały odbiornik nastawiony na ta samą stację. Okradziony zorientował się, dopiero, gdy po kilkunastu minutach otworzył oczy.
Angolańczyk prauje w hostelu jako portier, recepcjonista, sprzataczka razem wzięci. Opowiada o Afryce, o podróżach. – Mógłby się gdzieś osiedlić, ale świat jest taki ciekawy… Wrócić do Angoli? Już nie ma tamtej Angoli…

Paul, starszy już człowiek, choć pracuje na równi z młodymi, mówi. – Całe życie podróżowałem. Nie mam nic, nie kupiłem domu, nie mam samochodu, miejsca na świecie. Ale kiedy zasnę śni mi się rafa koralowa, piaski Sahary, starożytne miasta, które widziałem, dżungla, którą przemierzałem. Nie żałuję ani jednego dnia. Pracował w Grecji, Izraelu, Anglii, Australii, Kanadzie. – Obywatel świata – śmije się pytany o narodowość. Urodził się w Anglii, gdy był mały jego rodzice wymigrowali do Australii. Ma urode angielskiego rycerza ze starych filmów.

Pruning withaut pain
Pracujemy znowu przy winogronach. Idzie zima. Gdy rano jedziemy na winnicę jest jeszcze ciemno, mróz. Trzesę się, Brazylijki zdziwione. – Tobie zimno? Tam w Polsce macie przeciez po -30? Szczękając ząbami odpowiadam. – Ale nie wstajemy nad ranem żeby przycinać winogrona…. Gdy wschodzi słońca błyskawicznie robi się ciepło, w południe rozbieramy się do koszulek… Kończymy, gdy zajdzie słońce. Winogrona trzeba przygotować na zimę. Ta praca to nieustanny ból. Ból po kilku godzinach codziennego ściskania sekatora. Każda inna praca przy tej wydaje się zabawą. Każdy mówi o pracy w Nowej Zelandii – tu poznasz granice swoich możliwości.

Z winogron trzeba usunąc zbędne pędy, potem idealnie przyciąć, nawiązać te, które pozostaną na przyszły sezon na druty. Wszystko ostrożnie, aby nie pokaleczyć rośliny, wszystko szybko – pracujemy na akord. Tylko mordercze tempo pozwoli na sensowny zarobek.

Raz w tygodniu przyjeżdżają zatrudniani przez rząd „instruktorzy”. Pokazują ćwiczenia, które nie pozwolą może uniknąc bólu, ale jest szansa, że kontuzji. Co rok mnóstwo osób trafia do szpitala z przeciążonymi ścięgnami, z zapaleniem stawów. Ręce razem, wyginamy, teraz ręce do przodu - prezentuja panowie w garniturach, z brzuszkami. – Co godzinę przyrywajcie prace i ćwiczcie – zalecają. W hostelu na tablicy ogłoszeń, wielki plakat zatytuowany „Pruning withot pain”. Narysowane ćwiczenia, na wypadek gdyby ktoś zapomniał. Tylko w pracy na akord kto ma czas ćwiczyć… Ci, co pracuja od lat śmieja się – I tak nic nie pomaga, trzeba swoje odcierpieć…

Maja rację. Nic nie pomaga. Człowiek budzi się w nocy z potwornym bólem. Nie może ruszyć ręką. Pomaga czasem ciepło. Opatulamy nagdarstwki czym się da. Ze skarpet robimy wymyślne rękawiczki na nadgarstki. Po pracy wszyscy rzucają się do kranu z gorącą wodą, na chwile pomaga. Jeszcze kilak tygodni po skończeniu pracy bolą ręce.
Codziennie siedzimy przy piwie, winie – choć to ostatnie coraz bardziej zaczyna nam kojarzyć się z palącymi nadgarstkami. Zmieniamy pracę, zaczynamy pracować dla czeskiej agencji. Dwaj bracia, pracowali w Szkocji, Japonii, postanowili założyć swoją firmę. Pracują razem z nami, dobrze płacą.

Ostatni dzień pracy, od kilkunastu dni jesteśmy na małej farmie. Farmerzy maja winnica od niedawna, bardzo dokaldnie sprawdzają nasza pracę, patrza nam ciagle na ręce. Ostatni dzień. Kilka dni przed naszym odjazdem przychodzi farmer. - Na pewno wyjeżdżacie? A może przez agencje rezygnujcie z pracy? Jeśli tak, to powiedzcie, zatrudnimy was bezpośrednio, wiem, że różne są agnecje… – nie możemy, choćbyśmy nawet chcieli powiedzieć złego słowa o naszych Czechach. – Naprawdę wyjeżdżamy… - tak myślałem, że to dobre chłopaki, ale chciałem się upewnić, szkoda, że jedziecie, ale powodzenia… Ostatni dzień, farmer idzie, pewnie coś źle. - Dziękuję za staranność, za dbałość o winorośle – wręcza reklamówkę. W środku prezenty – pamiątki z Nowej Zelandii.

Czeka nas jeszcze jednoa niespodzianka, nasi czescy pracodawcy organizują dla nas pożegnalną imprezę. Jest wino z winnic, gdzie pracowliśmy, jest typwy czeski obiad, który wspólnie wszyscy przyrządzamy, a dla Marcina, wegetarianian, ryba. Są wszyscy pracownicy. – Do zobaczenia kiedyś, gdzieś w świecie – żegnamy się.

wtorek, 16 listopada 2010

nz cd :)

Święty Mikołaj mieszka w Nowej Zelandii

Santa, mieszkający w Motuece Amerykanin mówi o nas podziwem. – Jedyni w historii świata, którzy wykiwali bretherens – i klepie nas przyjaźnie po ramieniu. Santę w Motucea znają wszyscy, każdy na ulicy wita go, zamieni parę słów. Długie białe włosy, biała broda, Santa chodzi codziennie w czerwonym długim płaszczu św. Mikolaja, tylko buty obieżyświata, zdarte wyskie trzewiki. W domu ma „bożonarodzeniowo” – jemioła, stająca cały rok choinka. – Bo u mnie Boże Narodzenie trwa cały rok – powtarza. Kochają go miejscowe dzieci, dumnie, że Mikołaj mieszka w ich miasteczku.

Santa jest dobrym duchem wszystkich włóczęgów. Poradzi, pomoże znaleźć prace, jak trzeba nakarmi, przenocuje i, choć tu to rzadkość, zawsze interweniuje, gdy pracownik czuje się pokrzywdzony przez pracodawcę. W jego domu zawsze pełno ludzi. W wigilię Santa przygotował gigantyczną kolację, chodził po mieście i zapraszał każdego napotkanego człowieka z plecakiem. Gdy pytali, kim jest odpowiadał. – A kogo spodziewacie się dziś spotkać w czerwonym płaszczu? Jestem Świtym Mikołajem! Zaproszenia odmówiła tylko jedna para Anglików. Santa miał na święta kilkadziesiąt osób z kilkunastu krajów.

Santa znalazł się w Księdze Guinness. Zrobił milion mil autostopem. – Czy znacie kogoś, kto nie zatrzyma się Świętemu Mikołajowi? – śmieje się. Przez ostatnie kilkanaście lat zwiedził prawie cały świat, przejechał nasza planetę wzdłuż i wszeż. Kiedyś dotarł na maleńką wyspę na Pacyfiku. Zabrał go jacht, też złapamy na okazję, który zatrzymał się na wyspece tylko na kilka dni. Santa chciał zostać dłużej, kiedyś coś przypłynie. Nic nie przypłynęło przez najbliższych kilka tygodni. Mieszkał we wraku samolotu, żywił się kokosami, kąpał w krystalicznym morzu. Do miał już dość kokosów udał się do położonej położonej środku wyspy malej wioski. – Może kupię jakieś normalne jedzenie – tubylce nie chcieli żadnych pieniędzy, od razu poczęstowali podróżnika, najlepszym, czym mieli. Dostał smażone nietoperze.

W Australii wysadzał dynamitem skały, pracował w kopalniach. Pracował na wszystkich możliwych farmach, w hotelach, pubach. Opowiada o Indiach lat 60-., 70. ziemi obiecanej Hippisów. Jeździł stopem po Polsce w latach 70. Podrózyjacy autostopem Amerykanien, nie znający słowa po polski spotykał się z wielką życzliwością. Do Krakowa zabrał Santę na okazję ksiądz, zaprosił do domu. Rano obudził go radosnym krzykiem. – Karol został papieżem! Ksiądz, okazało się profesor, znał osobiście papieża.

Można słuchac go godzinami, on tez jest dobrym słuchaczem, lubi opowieści podróżników, zawsze służy radą, polece swoje ulubione miejsca na świecie. U Santy spędzamy święta wielkanocne, też oczyście przy choince. Są Amrykanie, Brazylijczycy, Francuz, Czesi, długie rozmowy do nocy. Santa nakupił jedzenia – ale gotujecie sami, każdy coś ze swojego kraju.

Kiedy żegnaliśmy się z Santa, płakał. Wiele miesięcy później dostaliśmy od Norma e-mail o tym, że Santa wyjechał z Nowej Zelandii w kolejna autostopową podróż
- Santa zanim zaczął podróżowac był biznesmenwm, ale rzucił wszystko i wyruszył w świat – opowiada pracujący z nami na farmie Norm. Norm jest pół-Żydem, pól Maorysem. Jego hebrajska rodzina bardzo póno opuściła Palestynę, wyemigrowali do Anglii tuż przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej. Potem krewni rozjechali się po całym świecie, od USA po właśnie Nową Zelandię. Norm, który czuje się tak samo mocno Żydem, jak Maorysem, ma śniadą cerę, długie, ciemne włosy. Z podziwem patrzymy jak szybko napełniaja się jego skrzynie jabłkami. Zbiera sam tyle ile my sześcioro dwie osoby. My spoceni, dyszący, Norm uśmiechnięty, czeka na nas na końcu rządka. – Nie przejmujcie się, ja to robie od wielu lat, a wam ja na pierwszy sezon i tak przyzwoicie idzie – pociesza.

Norm ma sześcioro dzieci, pracuje w sadzie cały rok. Marzy o wielkim, angielskim piętrowym autobusie. Odkłada każdego zaoszczędzonego dolara. – Będę jeździł z cała rodzinę z miejsca na miejsce, pracował jeden sezon tu, drugi tam, to jest życie – rozmarza się. – Potem może pojedziemy do Australii….
Tu to nic dziwnego ani nawet oryginalnego. A autobusach, campervanach, mieszka tu wiele rodzin. Nowa Zelandia to dziwny kraj. Są w nim komuny hipisowskie, ludzie anioły i są tacy, co zabiliby, gdyby stanąć, choć przypadkiem na ich posesji, zwykle szczelnie ogrodzonej drutem kolczastym. Są tacy, co biorą stopwiczów i są tacy, co bija każdego napotkanego cudzowmnac w pubie i podkreślają, jak wszystkich nienawidzą.

I nie ma prawie nic pośrodku.

Nowozelanczycy lubią Polaków. Nawet, jeśli nie wiedzą, gdzie dokładnie leży nasz kraj, maja z nim pozytywne skojarzenia. Niemal każdy od razu powie – papież, Wałęsą. Starszy farmer długo myśli, gdzie Polska. – Aaa to ten kraj z bliźniakami – przypomina sobie (wtedy w naszym kraju rządzą bracia Kaczyńscy). Kierowcy na stopie, koledzy z pracy, szefowie zawsze wypytuja o komunizm, wojnę, współczuja polskim losom. Co, jak co, ale najnowszą historię Nowozelanczycy znają świetnie, czasem zawstydzają nas. Zawsze podkreślają, że ich kraj też brał udział w II wojnie światowej, ich bohaterowie też walczyli z nazistami. – A wy w ogóle rozmawiacie z Niemcami? – dziwi się Squid i nie może uwierzyc, gdy odpowiedamy, że tak, oczywiście, że jeździmy czasem do Niemiec, że Niemcy przyjeżdżaja zwiedzać nasz kraj. – Niemożliwe – kiwa głową. – Po tym wszystkim…
Skuid jest naszym menadżerem, to on ukrywaj nas na farmie. Ma żonę z Wysp Samoa, mają mały, przytulny dom. Czasem zaprasza nas do siebie na weekendy, częstuje złowionymi przez sienie rybami. Mike pokazuje albumy. – To nasz garaż. Przez lata mieszkali w garażu. Tu w Nowej Zelandii to ani cos dziwnego, ani wstyd. Każdy żyje jak chce.
- Zawsze macie tu pracę – żegnamy się z Sqiusdem, z Normem, z szefem, mocnym uściskiem dłoni.

Nasze wielkie czerowne świetliki

Jedźmy autostopem, śpimy na dziko pod namiotem, chyba, że czasem jakiś kierowca zaprosi nas do domu. Jak Peter, który wraca z targu. Dziś nie poszło najlepiej, choć i tak było nieźle. Wciskamy się do samochodu pełnego świecidełek, koralików, tandetnej, plastikowej biżuterii wszytskich możliwych kształtów i kolorów. – Świetny biznes, polecam – zachwala. – Tandeta chińska, kosztuje mnie trochę więcej niż nic – smieje się. Turyści płacą za ta kupę kasy. Peter ma piekny dom, z widokiem na morze. Żonę pół Hawajkę - pół Japonkę. Przez kilka lat pływał po północnych morzach, zatrudniony przez armatora z Alaski. Pokazuje zdjęcia skutej lodem północy. – Kiedyś nasz statek dryfował przez wiele dni po Morzu Barentsa – zaczyna opowieści o zorzach polarnych, dalekich lodowych krainach. – Pieniądze były bardzo dobre. Choć to nie było tylko dla pieniędzy, to była przygoda życia – mówi. Za kilka tygodni wybiera się do Ameryki Południowej.

Zjeżdżamy prawie cała Południową Wyspę. Myjemy się w publicznych ubikacjach. To fajny wynalazek. Mały plastikowy budyneczek, w środku ubikacja, wielki zlew, stoją na każdym kroku. Za dolara można spędzić w tym cudzie 3 minuty. Gra muzyka i miły głos, co jakiś czas i informuje, ile czasu nam zostało. U stóp Mt Cooka, w centrum małej turystycznej miejscowości stoi takie cudo. Marcin goli się. Po 3 minutach, z twarzą do połowy ogolona słyszy ostrzeżenia. – Zostało ci kilka sekund. Co się może stać – kombinuje? – Najwyżej otowrza się drzwi, wyjdę i dorzycce dolara.. Czekam obok. Kończy się czas. – Opuść natychmiast toaletę – mówi mniej już miły głos.
Nagle słyszę przereźliwe wycie, coś jak wyjątkowo głośny alarm samochodowy. Za chwile światło – na toalecie zapala się migający neon, podbny do tych, jakie mają policyjne wozy. To wycie ta alarm, przerywany głosam informującym, że ten człowiek przekroczył toaletowy czas. Zbiegają się ludzie. Marcin, jak przestepca, winny najgorszej zbroni ucika z półoglona twarzą. Alarm wyje dobrych kilka minut.

Nie ma się, czym chwalić… Postanowiliśmy rozbić się w parku narodowym. I nie o darmowy nocleg tu chodziło. Pomieszkać w paprociowym lesie…. Śpimy w lesie paproci drzewiastych. Ten las to cud, całkowity unikat, kiedyś porastał całą Nową Zelandię. Rozbijmy namiot w na małej polance gąszczu, liczymy kroki do namiotu żeby odnaleźć go w nocy, wieszamy na gałęziach sznurki.

Policzyliśmy źle, zagapiliśmy się. Nie możemy znaleźć namiotu, w gąszczu jest tak ciemno, że nie widzimy palców w wyciagniętej ręki. Tak gęsto, że prawie nie da się chodzić. Co gorsza zapomnieliśmy latarki… Robi się zimno (mi w ciemnym lesie straszno). Robię zdjęcia, lampa błyskowa na chwilę oświetle ściane lasu, analizuje zdjęcia, namiotu ani śladu. Na szczęście mamy rowerową latarkę, miga na czerwono. Lepsze to niż nic. Udało się, po dwóch godzinach, znaleźliśmy namiot!

Ledwo weszliśmy, ciągle oświecając sobie drogę pulsującym czerwonym światłem krzyki. – Mamy ich, tu są, o tutaj! Serce w gardle. Padamy ziemie, gasimy szybko światło, staramy się nawet nie oddychać. Ze wszystkich stron otaczajaja nas kroki, światła latarek ślizgają się już po naszym namiocie. Po nas. Przez głowę przebiegają myśli. – Strażnicy parku? Taką wielką grupą? No, ale kto inny o tej porze?
Nie zauważyli nas, cudem. Poszli sobie, powoli podnosimy się, cicho wchodzimy do namiotu, nie ściecimy latarki, długo nasłuchujemy. Rano idziemy. Napis. – Zapraszamy na oglądanie świecących robaków. Najlepsza pora – po północy…Jeśli nie chcesz chodzić sam po lesie, zapraszamy na wycieczkę z przewodnikiem.

Ci turyści zobaczyli gigantycznego, czerwonego świetlika.
Nasz namiot to nie jedyne przestępstwo, jakie popełniamy w Nowej Zelandii. Kolejne jest można nawet większego kalibru. W ciemności, świecą oczy – opos! Zgodnie z prawem, powinniśmy go zabić.

W Nowej Zelandii nigdy nie było ssaków. Dlatego wyspy stały się ptasim rajem. Stąd endemiczne garunki – nieloty, z których do dziś przeżył tylko sławny kiwi. Kiwi są powolne, leniwe, większość dnia przesypiają. Kiwi okazały się bezbronne w starciu z psami, nawet szczurami, które przywieźli ludzie. Wyginęły prawie całkowicie. A oposy? Zaczęto hodować je w Nowej Zelandii na futra, olbrzymi i dochodowy przemysł zaczął jednka podupadać, gdy noszenie prawdziwego futra przestało należeć do dobrego tonu. Oposy czasem zabijano, czasem – wypuszczano… Śmieszne, przypominające skrzyżowanie małpki z wiewiórkę ssaki szybko rozprzestrzeniły się w całym kraju. Niszczą unikalne lasy, których i tak zostało już niewiele. Obowiązkiem każdego jest zabić oposa. Kiedyś wiozący nas kierowca, mało nie spowodował wypadku ostro skręcając, usiłując potrącić zauważonego na poboczu oposa.

Raz zatrzymuje nam się drogi, turystyczny autobus. Taki, który jedzie dookoła Nowej Zelandii, zatrzymując się w najciekawszych miejscach. Mówimy, że jesteśmy autostopowiczami. Kierowca i jednoczesnie przewodnik, energiczny, pełen humoru woła – Wsiadać, mam miejsca! Pyta, skąd, kim jesteśmy. Opowiadamy nasza historię. – Ci ludzie myli gary w Anglii, żeby przyjechac do Nowej Zelandii! Pasażerowie - turyści biją brawo. Zostajemy z nim na noc, pod hotelem rozbijamy namiot, mamy do dyspozycji kuchnię, łazienkę…Kierowca przy wielkiej mapie Nowej Zelandii pokazuje, jego zdaniem najciekawsze miejsce, w które koniecznie musimy się udać.

Nowa Zelandia to drogi kraj to podróży. Mimo stosunkow łatwego autostopu, stosunkowo tanich noclegów, poznawanie kraju czyniś drogim koszmarnie wysokie bilety wstepów do wszystkich miejsc, gdzie oglądac można nowoleznadzkie cuda. Wiele miejsc można zobaczyć tylko wynajmując przewodnika, indywidualnie turyści nie mogę ich zobaczyć wcale, lub z wielkimi problemami. W ten sposób zdobycie Mt Cooka to koszt kilku tysięcy dolarów. Pewnie Nowezelanczycy myśla sobie - skoro ktoś wyda tyle pieniędzy na bilet na koniec świata, będzie i płacił… Koszmarnie drogie są wstępy do miejsce związanych z realizacją „Władycy Pierścieni”. Choć film kręcono w calym kraju, i wszędzie można podziwiać znajome z kina krajobrazy, z kilka miejsc zamieniono w ogrodzoną turystyczną atrakcję. Nawet miejscowi odradzają nam oglądanie Hobbitonu – Wyglada to tak jak tu – pokazują otaczające nas soczyście zielne wzgórza, nasi autostopowi kierowcy. – Tylko w kilku padórkach dziury – domy Hobbistów. No i kosztuej to kilakdziesiąt dolarów.

Choć wstęp do Parków Narodowych jest darmowy, nowozelandczy robią wszystko, aby Hobbistów tak wyciągnąć wyciągnąć turystów pieniądze. Idziemy zobaczyć na lodowiec Franca Josepha. Słynny z tego, że jęzor lodowca spływa niemal wprost do lasu paproci drzewiastych, a po lodzie ślizgają się wielkie, kolorowe kea, jedyne na świecie papugi wysokogórskie. Pierwsza barierka, przed wejściem do lodowcowej doliny. – Nie idź dalej, grozi to śmiercią – ostzrehga olbrzymi napis, Śmierć może przynieść spadający z góry kamień (w szerokiej lodowcowej dolinie musiałby być to meteor) lub rzeka – wąski strumczyke – pewnie potrzeba by roztopienia całego lodowca, aby zmienił się w niebezpieczną rzekę. Niebezpieczńska obrazuja rysunki, topiące się dziecko i turysta z rozłupaną kamieniam głową. Oczywiście lodowiec jest tak wspaniały, że trzeba go zobaczyć, ale aby zrobić to bezpiecznie, należy wykupić wycieczkę z przewodnikiem. Forsujemy barierski, idziemy dalej, przed nami do jeszcze kilka takich „zapór”. Robi się stromo, jest drabinka, dla wycieczek, zamykana na klucz, więcej przykrywana deską, co mocno utrudnia zejście. Na lodowiec też tylko z przewodnikiem…

czwartek, 7 października 2010

NOWA ZELANDIA cd

NOWA ZELANDIA CD

W rezerwacie ptaków

Na drugi dzień tragedia. Jedziemy autostopem, siedzimy na pace. Spada gitara, roztrzaskuje się. Stefano prawie płacze, objechała z nim pół świata. Reperuje, skleje, kupuje nowe struny.

Znajdujemy pracę w agencji, obsługującej okoliczne winnice. Praca mało płatna, na akordzie wychodzą grosze. Przygotowujemy winorośle do zbioru, nasze główne zajęcie to obrywanie liści, które zasłaniają kiściom słońce. Ja mam szczęście, pracuje przy małych winoroślach, sadzenie, pierwsze przycinanie, są tak delikatne, tak łatwo je uszkodzic, że nie można się spieszyć. Mam płacone za godzinę.

Każdy czeka na sezon, na zbiory jabłek. Postanawiamy rozbić się na dziko. Nad rzeką jest rezerwt ptaków, ustalamy, ze chronione ptaki to kaczki, a całość jest ogrodzona, aby nie wytrzebiły ich psy. Nie uczynimy więc wielkich szkód nowozelandzkiej przyrodzie, jeśli tu zamieszkamy. Nie widac nas wśród drzew, słychać szmer rzeki, do pracy kawałek, codzinnie idąc ogl,admay wschód słońca. Przez pierwsze dni codziennie rano zwijamy namiot i chowamy w krzakch. Potem zostawiamy rozbite namioty. Kiedyś wracamy – ktos tu był, wykoszona trwa. Namioty nietknięte, nikt nas nie niepokoi.

Stefano nad razne, uwielbia spiewać O sole mio. Więc mieszkańcy pobliskich domów zaczynaja domyślać się sąsiedztwa. Pewnego dnia zaczepiają nas, gdy robimy sobie kanapki. – Takie wielki nóż – krzywi się starsza kobieta. – Ktoś mógłby sobie coś pomyśleć. Wybucha, wiem gdzie mieszkacie!
Stafono postanowił zamieszkać na drzewie. Na wielkim kasztanie dzieci z desek zrobiły sobie platformę. – Chyba nie ma w tym kraju zakazu spania na drzewach – śmieje się Stefano. My znaleźliśmy miejcówke przy torach. Długo tam nie pobyliśmy. Następnego dnia odwiedza nas Stefano. Idzie się wysikać nad rzekę. Po drugiej stronie siedzą nastolatki. Stefanowi włoski temperament nie pozwala przeprosić, więc wdaje się w awanturę. Dziewczyny krzyczą. – Zboczeniec! Dzwonimy po policję!

I znowu nie mamy gdzie mieszkać.

Jest sobota, wolny dzień, siedzimy w centrum miasteczka, z plecakami. Idą nasi znajomi z pracy, dwaj Węgrzy. - Jedźcie z nami na weekend nad morze – proponują. Mają vana, taki samochód można tu kupić za grosze. Umowa kupno-sprzedaż trwa tyle co podpisanie jednego dokumentu. W Nowej Zelandii nie ma żadnych obowiązkowych ubezpieczeń, więc odpada kolejny koszt. Sprawca wypadku pokrywa szkody, jeśli nie ma pieniędzy, idzie do więzienia. Węgrzy proponują. – Mieszkamy ny plaży, 20 km od miasta, zamieszkajcie z nami, złożymy się na paliwo. Na czarnej, wulkanicznej plaży spędzamy czas z Węgrami. Zawsze chcieli zobaczyc Nową Zelandię. Pracują, aby obrobić koszty biletu, marzy im się też zwiedzenie którejś z wysp Pacyfiku… Marzą o Królestwie Tonga.

W Motuece zaczyna się sezon zbierania jabłek. Maleńkie senne miasteczko, na 3 miesiące stanie się barwną tętniącą życiem stolicą wszelkiem maści obieżyświatów, włóczęgów, hippisów, którzy będą tu zbierać jabłka, niektórzy zostana także na zbiór kiwi. Miateczko przemienia się w Woodstock. Wśród pickerów panuje swoista moda - mnóstwo drad locków, warkoczyków, długich włosów, ciuchy z Azji we wszykich barwach tęczy, szerokie spodnie, haftowane koszule, koraliki. Są z całego świata, podróżnicy, czasem w drodze do wielu lat, w ten sposób zarabiający na życie, dzieciaki, które mają swój Gap Yaer, objeżdżają świat i tu zrobili sobie przerwę na podreperowanie budżetu. Japończycy, Brazylijczycy, Niemcy, Żydzi, mnóstwo Czechów…. Prawie nie ma Polaków. W czasie 9 miesięcy w Nowej Zelandi spotkaliśmy tylko 3 rodaków.

Zbieracze darzeni są przez miejscowych wielkim szacunkiem. Po pierwsze ich styl życia budzi podziw, to ludzie naprawdę wolni, znający najegzotyczniejsze zakątki świata. Wbrew pozorom nie są wcale kłopotliwymi gośćmi, choć lubią napić się piwa, spokojni, nie ma awantur, problemów. Po drugie – kto zebrałby jabłka?
Są też nomadic pickers. Specjaliści, to oni zbierają najszybciej, oni będą zarabiać najwięcej. Niektórzy od wielu lat zbieraja jabłka. Na jesień Kanada, lub Europa, potem kilka miesiący w Azji lub Ameryce Południowej i znowu Australia lub Nowa Zelandia. Chwalą sobie takie życie, zarabiają całkiem sporo, wydają mało, wiele podróżują.

Bi i Swen, Niemka i Anglik (born in Londyn) od wielu lat włóczą się po świecie. Ona, piękna, smukła blondynka, ciepła, zawsze. On, urodzony buntownik, koszulka z Che, wojskowa kurtka, ciemne, kręcone włosy. Urodził się i pierwsze lata życia spędzil w londyńskim skuocie. Poznali się w Tajlandii, mieszkali rok w Indiach i do Indii chcę znowu wrócić. Pracowali w Australii, do której bardzo tęsknią. Mają kolorowy van, w którym też mieszkają, zawsze biorą stopowiczów.
Gdy jedziemy do Motueki ulice pełne są kolorowych vanów, pełnych przyszłych pickerów. Zjeżdżają się ze wszystkich stron. W centrach pracy tymczasowej, gdzie dostaje się pozwolnie na prace i adresy farm wielkie ogłoszenia „Witajcie!” „Zapraszmy do zbierania jabłek!”. Pracy jest więcej niż ludzi, dla nikogo nie zabraknie. Farmerzy gwarantują zakwaterowanie, tym, co zostaną do końca sezonu – wysoką premię. Zaczepiają nas na ulicy – a wy macie już pracę? A nie wolicie pracować dla mnie?

Praca jest na akord. Można wstać o świcie i harować do zmroku. Można pracować 7 dni w tygodniu – ile zbierzesz, tyle zarobisz. Nowolezlandzie słońce pali niemiłosiernie. Dziura ozonowa najboleśniej dotyka właśnie ten kraj – to ironia losu, bo Nowa Zelandia jest jednym z najczystszych i najbardziej dbającyh o środowisku państw na świecie. Słońce nie opala, ale patrzy, nazywamy je mikrofalówką. Nowa Zelandia ma najwyższy na świecie współczynnik zachorowań na raka skóry. W telewizji apele, aby nie opalać się, zasłaniać ciało, ile się da. Nie ma mowy o wyjściu bez kapelusza z szerokim rondem, bez okularów przeciwsłonecznych. Inaczej oczy będą piec i łzawić. Jabłonie dają troche cienia, ale to za mało. Do gryzących promienie trzeba się po prostu przyzwyczaić.
Jabłonie wysokie, trzeba używac drabiny. 30-kilowy kosz na brzuchu, co będzie, jak człowiek spadnie? Zbiera się kilka razy, trzeba wybierać czerowne jabłak. Nie można siniaczyć owoców, to bardzo ważne. Do kosza wklada się je jak jajka, nie ma mowy o wrzucaniu. Jeśli szef znajdzie posiniaczone jabłko, może nie zaliczyc całej 400-kilowej skrzyni. Posiniaczone jabłko zarazi inne i niczym dostawa dotrze statkiem do Europy, czy Ameryki, zgniją dziesiątki kilogramów. Zbieramy codziennie 10 skrzyń, 4 tony jabłek. Za każdą skrzynię 30 nowolezandzkich dolarów.

Gdy pada deszcz, nie ma pracy. Pickersi snują się po mieście, przesiadują w pubie. Rozmawiają o dalekich krajach, snują plany, wymieniaja doświadczenia. Mówią o życiu, o tym dlaczego wybrali podróż, o tym, jak straszne musi być życie w fotelu przed telewizorem.

Ci, co nie daja rady, pracują w sortowniach, pakowalniach. Pack-hausy – mad hossy – śmieja się. Niektózy biorą nawet po dwie zmiany, pracują po 16 godzin dziennie. – Nie ma nic nudniejszego niż przebieranie i pakowanie jabłek – zapewniają. Pamiętając tasmy z kartoflamy nie myślimy nawet próbować szczęścia w pakowalni. O niebo wolimy pocic się w sadzie.

Wybraliśmy pracodawca po nazwisku. Szkockie. Mała, jak na realia Nowej Zelandii farma, choć dla nas gigant. Jesteśmy jedymi cudziemncami na farmie, oprócz nas sami miejscowi. I jest problem – nasz pracodawca, jako chyba jednym okolicy, nie zapewnia zakwaterowania. – To bracia plymutcy, super radykalny odłam – tlumczy nasz supervisor. – Nikt obcy nie może przebywac na ich posesji po zmroku.

The Plymouth Brethren to odłam ultrakonserwatywnych protestantów. Nazwyaja się bretheren (co znacza bracia) from Plymouth, bo w tym mieście w roku został założony ich kościół. Nasz szef opowiada o niezwykle surowych normach moralnych rządzących rządzących rządzących zamknietek wspólnocie, wspólnocie której nawet dzieci nie sa posyłane do szkół. Czasem widzimy staromodnie ubrane kobiety, które podobno całe życie nie obcinają włosów – to bretherens. Bracia nie uznaja niemal żadnych dóbr cywilizacji, telefonów komórkowych, radia, telewizji. Dzwonić do nich można tylko z telefonu stacjonarnego, komórka to wynalazek diabła. Nigdy nie ubezpieczają się, jeśli ktoś rozbije samochód albo spali się mu dom, bracia ze wspólnoty finansują szkody. Gdy ktoryś zgrzeszy musi chodzić po mieście ubrany na czarno z Biblią w ręku i publicznie cały dzień wyznawać swój grzech. Śluby zawierają tylko wśród swoich, a wystąpienie ze wspólnoty jest równoznaczne z zerwaniem na zawsze wszelkich więzi z pozostającą w niej rodziną. Nowozelndcy bretherens są bogaci, bardzo się wspierają. Do miejsce ich modlitw, nie wolno wejść, choć dla otoczenie mili i uprzejmi, nie spoufalą się z „niewiernymi”. Tak naprawdę mało kto wie, co się dzieje za zamkniętymi murami ich wspólnoty. Gdy byliśmy w Nowej Zelandii wyszła książka napisana przez dziewcznę, która uciekła od bretherens.

Stajemy się ofirama jednego z zakazów – żadnych obcych.

Kilka lat temu nasi szefowie odkupili farme razem z pięknym domem dla pracowników. Sypialnie, kuchnia, łazienka, pralnia. Ale nie możemy tam mieszkać. Dom stoi pusty, sprzęty niszczeją.

Po kilku dniach na pobliskim, drogim i mało sympatycznym polu namiotowym postanawiamy zmienić farmę. Przykro nam, bo lubimy naszego supervisora, Sqiuda…. Squid namawia. – Zostańcie, cos wymyślę. Mamy już propozycję w sąsiednim sadzie – te same pieniądze, ale darmowe zamieszkanie. – Zostańcie – nalega Skuid.
Wymyśla. – Postawicie namiot między rządkami. Z dwóch stron zasatwię was skrzyniami na jabłka. Nie ma szans, aby was zauważyli. Gotować możecie w pomieszczeniu socjalnym, macie tam prysznic. Możecie tam zresztą sobie siedzieć, ile chcecie, byle nie po zmroku.

Z sympatii dla Sqiuda przystajemy na propozycję. Tego samego dnia nowozelandczyk przynosi nam puchowe śpiwory, odzież termalną, koce. – Jakby wam było zimno – tłumaczy. – W razie czego biorę całą winę na siebie, mówicie, że jak wam kazałem. Obok namiotu rozwieszamy hamak, druty, pomiędzy którymi rosna jabłonie, mamy za sznur na pranie. Mamy jabłka, drzewa pomarańczowe, obok sadu rośnie wielkie drzewo figowe, są też winogrona. Codziennie mamy na sniadanie muesli ze świeżymi owocami.
Bretherens chyba wiedzieli, o naszym namiocie. Przez 3 miesiące udawali, że nic nie widzą. My udawaliśmy, że nie wiemy, że oni wiedzą… Czasem tylko dorodne jabłka spadło na namiot budząc nas w nocy. Mamy też małego przyjeciale - jeża, który gdy po raz pierwszy przyszedł ukraść nam kawałek chleba, mocno nas wystraszył. Co wieczór zostawiamy dla niego kawał sera. Czasem budzi nas w noci tupot maleńkich nóżek.

poniedziałek, 6 września 2010

knıga cd nowa zelandıa

Troche sıe blogowo obıjam... - ale to dlatego ze PRACA PRACA PRACA... szczyt sezonu... TRoche sıe ochlodzılo nıe ma 50 stopnı tylko 30 - wıec nam wszystkım zııımno.. :)
no - kontynuujemy nasze wspomnıenıa :)
pozdrowıenıa z Bodrum


DROGA DO KIWILANDU
Autobusy na lotnısko w KL sa koszmarnıe drogıe - wıec jedzıemy kolejka potem lokalnym autobusem - jednym drugım... w koncu ostatnım - ma nas dowıezc na samo lotnısko. Pytamy kıerowcy - ile pojedzıe - odpowıada 20 mın. Mija 20 mın - wkolo dzungla kıerowca zatrzymuje sıe w wıoskach pogada jedzıe dalej znowu z kıms gada - pytamy znowu - 20 mın... ı potem po kolejnych kılknuastu mınutach - ta sama odp - zadejemu ınne pyrtanıa - okazuje sıe ze kıerowca potrafı po ang powıedzıec tyle dwa slowa - twenty mınuts - ı chyba nıe wıe co znacza - z wıdmeme ucıekajacego samolotu lapıemy cos po drodze - zabıera nas samochod - cudem skads sıe tu wzıal - zdazamy w ostatnıej chwlı - jeszcze zdycszanı bıeganıem po termınalu patrzymy z gory na KL... Nıe wıemy keıdy tu znow wrocımy...

Lecimy przez Borneo, tam mamy kilkanaście godzin czekania, śpimy na lotnisku Bruinei Darussalma, mikroskopijnego, ale bajkowo bogatego kraju, którego sułtan, jest jednym z najbogatszych ludzi świata. Nıe ma problemy ze sanıem na lotnısku - mımo ze do Bruneı lata kılak samolotow dzıennıe olbrzymıe lotnısko super termınal ochrona pozwala nam spac obıecuje opıeke. Spımy jak krolowıe.

Sultan Bruıneı nie schodzi z czołowych miejsc w rankingach najbogarszych ludzı swıata, nawet po tym jak jego siostrzeniec roztwonił w kasynach świata znaczna część fortuny. Brunei ma świetne, a przy tym całkiem niedrogie linie lotnicze i olbrzymie lotnisko, na którym panuje mały ruch. Śpimy na miękkich kanapach, ochrona lotniska pilnuje nam plecaków. Zwiedzamy miasto, po południu odlatujemy. Potem jeszcze przesiadka w australijskim Brisbane i lecimy do Auckland.

NOWA ZELANDIA
Dzisiejsza nazwę kraj zawdzięcza ojczyźnie odkrywcy, Duńczyka, Abla Tasmana, jego imie nosi morze oblewające nowozelandzkie brzegi. Maoryści, którzy przypłynęli tu IX wieku nazwali kraj Aoteora – kraina długich białych obłoków.

U nas nie ma kary śmierci
Na lotnisku w Auckland każdy przylatujący dostaje darmową kawę, rozlewaną przez przemiłe panie. Odkażeni w samolocie dziwnymi psikadłami, na szybko przypominamy sobie, czy nie mamy, aby jakiegoś owocu. Za „przemycane” jabłko można zapłacić kiladzieesiąt dolarów kary. Do Nowej Zelandii, w trasce o ochrone unikalnego ekosystemu nie można wwozić żadnej żywności, owoców, jeśli człowiek przybywał się na farnmie trzeba to zgłosić, jeśli biwakował w lesie, pokazać namiot, celnik może nawet obejrzeć podeszwy butów turysty. Lecimy z Malezji, więc zostajemy poddani drobiazgowej kontrali antynarkotykowej. – Jak coś macie, mówić od razu – mówi celnik. – U nas nie ma kary śmierci, tylko więzienie – żartuje. Pokazuje wąskie, papierowe listki – To elektroniczny pies – mówi. Wsadza je do naszych plecaków, potem do czytnika, który wykrywa zapachy z naszego plecaka. Wśród zapachów kotłujących się w naszym plecka, urządzenie nie stwierdza woni żadnych zakazanych substancji. Przed nami jeszcze kontrola imigracyjna.
Mimo, że aby wjechac do Nowej Zelandii nie potrzebujemy już wizy, ale możemy urzędnik imigracyjny, może, mając podejrzenia, że zamierzamy podjąć nielegalna prace, nie wpuścić nas do kraju kiwi. Mamy roczny, otwarty bilet w Malezji. – A dlaczego roczny? A dlaczego otwarty? - Bo była promocja - odpowiadamy, zreszta zgodnie z prawdą. - Czy mamy wystarczająca ilość pieniędzy. Deklarujemy, że jedziemy na dwa tygodnie, więc kilkaset amerykańskich dolarów powinno wystarczyć. Urzędnik ogląda nasze czeki podróżne. – Co będzie cie zwiedzac? – Dobrze, że wertowaliśmy przewodniki. – Gdzie będziecie spać? – Mamy namiot. – A znacie kogos w Nowej Zelandii? – pyta podejrzliwie. - Nie, absolutnie nikogo. – Welcome to New Zealand! – mówi z uśmiechem wbijając nam pieczatki.
W nowozelandzkiej telewizji oglądaliśmy program o nielegalnych imigrantach. imigrantach jednym odcinku - o Polaku. Chłopina źle zaczyna, po kilkunastu godzinach lotu bez papierosa, zdenerwowany, zapala w miejscu gdzie palic absolutnie nie wolno. Nie zna ani słowa po angielku, pracownik imigracyjny wzywa tłumacza. I od tej pory dla nas, rozumiejących polski program staje się kabaretem. Pierwsze pytanie, po co jedzie. – Gadej im, że turysta – wyjaśnię tłomaczowu. - Ile ma pan pieniędzy? – Gadaj chłopu, że pieniądze to nie problem. Tłumacz mówi. – Dla tego gentelmena pieniądze nie są problemem. Urzędnik prosi o pokazania sumy. – Gadej mu, że pieniądze to nie problem, jak ci mówiłem, rozumisz czy nie? – denerwuje się człowiek. W portfelu ma kilka euro. – Do kogo pan jedzie? – Do znajomej. – A kim jest ta znajoma do pana? – Powiem mu, ze niech go to nie obchodzi – denerwuje się coraz bardziej Polak. Pogranicznik dzowni pod podany numer. Zgłasza się agnecja pracy. – Oczywiście, że dla tego pana znajdzie się miejsce. Nie, nie znam go, ale wiem, że przyjedzie… Mężczyzna nie zostaje wpuszczony do Nowej Zelandii. Ma wrócić nastepnym samolotem do Polski. – Zapraszamy ponownie, gdy będzie pan miał wystarczające środki – mówi z uśmiechem urzędnik imigracyjny.
Wysiadamy z samolotu po kilkunastu godzinach lotu, Brunei. Pierwsze – łyk świeżego powietrza, Po kilku tygodniach w dusznej Azji, nareszcie jest, czym oddychać. Nie zanamy nikogo, nie mamy zbyt wielu pieniędzy, nie mamy pojęcia czy znajdziemy jakąkolwiek pracę. Ale udało się! Jesteśmy w wymarzonej Nowej Zelandii! Dalej już z Polski na naszym globie, nie da się dotrzeć. Jesteśmy po drugiej stronie kuli ziemskiej, marzenie każdego podróżnika. W Polsce, teraz środek zimy, tu lato. W

Polsce północ – tu południe.
Łapiemy stopa. Szybko zatrzymuje się pocztowa ciężarówka, listonosze – Maorysi, nie mają miejsce w kabinie, ale to żaden problem. Jedziemy na pace wśród listow i paczek. Planujemy – najpierw praca, wszystko wydaliśmy w Azji, potem zwiedzanie, potem znowu praca – zarobimy na Azję i bilet do domu. W miasteczku, gdzie wysadzają nas Maorysi, idziemy do księgarni. Wertujemy przewodniki, dowiadujemy się, gdzie i kiedy można znaleźć prace przy zbiorach owoców. Sylwestra spędzamy nad jeziorem Taupo, nad którym góruje potężny ośnieżoy szczyt wulkanu. Jezioro, to tak naprawdę zalany wodą krater, co widać dopiero ze zdjęcia lotniczego. Kiedyś gigantyczna eksplozja, jedna z największych w historii naszej planety, utworzyla nie tylko krater, ale całą Północna Wyspę. Natomiast druga częśc Nowej Zelandii, Wyspa Południowa, oderwała się miliony lat temu od kontynentu południowoamerykańskiego.
Stefano jes z północnych Włoch, był listonoszem, pewnego dnia postanowił wyruszyć w świat. Ma długie włosy, długa brodę, kolorową koszulę i dzwony. Swoją podróż zaczął od Kandy, zbierał jabłka, za zarobione pieniędze zwiedził USA i Meksyk i kupił bilet do Nowej Zelandii. Podróżuje autostopem, śpi w namiocie. Nie rozstaje się z gitarą, uwielbia Beatlesów, w Meksyku nauczył się ostrych latynoskich rytmów. Jesteśmy w miasteczku, stolicy regionu słynnego z uprawy jabłek. Szukamy miejsca nad rzeka, gdzie możemy rozbić namiot. Marcin szuka, ja siedzę. Wtedy spotkaliśmy Stefana. – Cześć – Szukasz miejscówki? – pytam. – Tak. – My też, to rozbijemy się razem. Pracy pewnie też szukasz... Najbliższe miesiące spędzimy razem.
Mieszkamy w miasteczku i już wiemy, że chyba na razie nic z pracy. Do sezonu jeszcze 3,4 tygodnie, może więcej. Delikatnie pytamy farmerów, czy zatrudniaja na czarno. Nie ma mowy. W końcu jeden radzi. – A dlaczego nie zrobicie sobie pozwolenia na pracę? Racja, przecież spytać można. W urzedzie imigracyjnym dowiadujemy się, że pozwolenie możemy dostać praktycznie od ręki… Nowozelandczycy wręcz zapraszają do pracy w ich kraju, reklamują…. Tu brakuje rąk do pracy. Nie raz, w sezonie zbiorów, ludzie zaczepiali nas na ulicy, pytając czy nie szukamy czasem pracy. Bywa, że farmerzy walczą o pracowników, robią też wszystko, aby przytrzymać ich do końca sezonu.
Więc po co te cyrki na lotnisku?
Ale na razie nie mamy pracy, a pieniędzy coraz mniej. Chyba nie ma sensu czekać, aż rozpocznie się sezon. Codziennie wstajemy, chodzimy od farmy do farmy, potem siedzimy pod super marketem, Stefano gra na gitarze. Dobry człowiek pod marketem radzi nam jechać na Wyspę Poludniową. – Tam w tej chwili znajdziecie pracę przy winogronach, doczekacie do sezon jabłkowego – mówi. Słuchamy. Jedziemy autostopem, promem przeprawiamy się przez Cieśniną Cooka, podobno jedne z najniebezpieczniejszych akwenów świata. Docieramy do Blenheim, stolicy winogronowego zagłebia. Kiedyś zapomniana wiocha, dziś szybko rozwijające się miasteczko. Blenheim otoczone setkami hektarów winnic żyje z przemysłu winiarskiego i żyje coraz lepiej. Coraz więcej sadowników likwiduje sady jabłkowe, uprawy kiwi i inwestuje w winnice. Pełno w Blenheiim nowobogackich, pełno sezmeranych agencji pracy.
Jutro poszukamy pracy, postanawiamy zdobyć pobliski szczyt. Przed podejściem, w krzakach zostawimy plecaki, jakiś człowiek zaczepia nas, pytamy, czy możemy zostawić tu plecaki, zapewnia, że popilnuje. - Jak chcecie możecie rozbić tu namiot, to moja posesja - zaprasza. Wracamy wieczorem, wyciągamy namioty. Adam wychodzi. – Zapraszam Was do domu, co będziecie spać pod namiotem. Maoryski prawnik. - Naprawdę jesteś prawnikiem? Pierwszy fajny prawnik, jakiego poznałem – mówi szczerze Stefano. Żona Adama przyrządza kolację, wypytuje o Europę, o podróż. – Wy, ludzie z Europy jesteście ludźmi czystej krwi, ja mam w sobie krew kilkunastu narodów, angielką i samoańską, rosyjska i maoryską. A zdajecie sobie sprawę, że biali pojawiali się nieco ponad sto lat temu? Teoretycznie jeszcze mogą żyć pierwsi kolonizatorzy Nowej Zelandii.

Przed domem Adam przygotowuje nam jacuzzi. Leżymy w gorących bąbelkach, nad nami Krzyż Południa.