czwartek, 7 października 2010

NOWA ZELANDIA cd

NOWA ZELANDIA CD

W rezerwacie ptaków

Na drugi dzień tragedia. Jedziemy autostopem, siedzimy na pace. Spada gitara, roztrzaskuje się. Stefano prawie płacze, objechała z nim pół świata. Reperuje, skleje, kupuje nowe struny.

Znajdujemy pracę w agencji, obsługującej okoliczne winnice. Praca mało płatna, na akordzie wychodzą grosze. Przygotowujemy winorośle do zbioru, nasze główne zajęcie to obrywanie liści, które zasłaniają kiściom słońce. Ja mam szczęście, pracuje przy małych winoroślach, sadzenie, pierwsze przycinanie, są tak delikatne, tak łatwo je uszkodzic, że nie można się spieszyć. Mam płacone za godzinę.

Każdy czeka na sezon, na zbiory jabłek. Postanawiamy rozbić się na dziko. Nad rzeką jest rezerwt ptaków, ustalamy, ze chronione ptaki to kaczki, a całość jest ogrodzona, aby nie wytrzebiły ich psy. Nie uczynimy więc wielkich szkód nowozelandzkiej przyrodzie, jeśli tu zamieszkamy. Nie widac nas wśród drzew, słychać szmer rzeki, do pracy kawałek, codzinnie idąc ogl,admay wschód słońca. Przez pierwsze dni codziennie rano zwijamy namiot i chowamy w krzakch. Potem zostawiamy rozbite namioty. Kiedyś wracamy – ktos tu był, wykoszona trwa. Namioty nietknięte, nikt nas nie niepokoi.

Stefano nad razne, uwielbia spiewać O sole mio. Więc mieszkańcy pobliskich domów zaczynaja domyślać się sąsiedztwa. Pewnego dnia zaczepiają nas, gdy robimy sobie kanapki. – Takie wielki nóż – krzywi się starsza kobieta. – Ktoś mógłby sobie coś pomyśleć. Wybucha, wiem gdzie mieszkacie!
Stafono postanowił zamieszkać na drzewie. Na wielkim kasztanie dzieci z desek zrobiły sobie platformę. – Chyba nie ma w tym kraju zakazu spania na drzewach – śmieje się Stefano. My znaleźliśmy miejcówke przy torach. Długo tam nie pobyliśmy. Następnego dnia odwiedza nas Stefano. Idzie się wysikać nad rzekę. Po drugiej stronie siedzą nastolatki. Stefanowi włoski temperament nie pozwala przeprosić, więc wdaje się w awanturę. Dziewczyny krzyczą. – Zboczeniec! Dzwonimy po policję!

I znowu nie mamy gdzie mieszkać.

Jest sobota, wolny dzień, siedzimy w centrum miasteczka, z plecakami. Idą nasi znajomi z pracy, dwaj Węgrzy. - Jedźcie z nami na weekend nad morze – proponują. Mają vana, taki samochód można tu kupić za grosze. Umowa kupno-sprzedaż trwa tyle co podpisanie jednego dokumentu. W Nowej Zelandii nie ma żadnych obowiązkowych ubezpieczeń, więc odpada kolejny koszt. Sprawca wypadku pokrywa szkody, jeśli nie ma pieniędzy, idzie do więzienia. Węgrzy proponują. – Mieszkamy ny plaży, 20 km od miasta, zamieszkajcie z nami, złożymy się na paliwo. Na czarnej, wulkanicznej plaży spędzamy czas z Węgrami. Zawsze chcieli zobaczyc Nową Zelandię. Pracują, aby obrobić koszty biletu, marzy im się też zwiedzenie którejś z wysp Pacyfiku… Marzą o Królestwie Tonga.

W Motuece zaczyna się sezon zbierania jabłek. Maleńkie senne miasteczko, na 3 miesiące stanie się barwną tętniącą życiem stolicą wszelkiem maści obieżyświatów, włóczęgów, hippisów, którzy będą tu zbierać jabłka, niektórzy zostana także na zbiór kiwi. Miateczko przemienia się w Woodstock. Wśród pickerów panuje swoista moda - mnóstwo drad locków, warkoczyków, długich włosów, ciuchy z Azji we wszykich barwach tęczy, szerokie spodnie, haftowane koszule, koraliki. Są z całego świata, podróżnicy, czasem w drodze do wielu lat, w ten sposób zarabiający na życie, dzieciaki, które mają swój Gap Yaer, objeżdżają świat i tu zrobili sobie przerwę na podreperowanie budżetu. Japończycy, Brazylijczycy, Niemcy, Żydzi, mnóstwo Czechów…. Prawie nie ma Polaków. W czasie 9 miesięcy w Nowej Zelandi spotkaliśmy tylko 3 rodaków.

Zbieracze darzeni są przez miejscowych wielkim szacunkiem. Po pierwsze ich styl życia budzi podziw, to ludzie naprawdę wolni, znający najegzotyczniejsze zakątki świata. Wbrew pozorom nie są wcale kłopotliwymi gośćmi, choć lubią napić się piwa, spokojni, nie ma awantur, problemów. Po drugie – kto zebrałby jabłka?
Są też nomadic pickers. Specjaliści, to oni zbierają najszybciej, oni będą zarabiać najwięcej. Niektórzy od wielu lat zbieraja jabłka. Na jesień Kanada, lub Europa, potem kilka miesiący w Azji lub Ameryce Południowej i znowu Australia lub Nowa Zelandia. Chwalą sobie takie życie, zarabiają całkiem sporo, wydają mało, wiele podróżują.

Bi i Swen, Niemka i Anglik (born in Londyn) od wielu lat włóczą się po świecie. Ona, piękna, smukła blondynka, ciepła, zawsze. On, urodzony buntownik, koszulka z Che, wojskowa kurtka, ciemne, kręcone włosy. Urodził się i pierwsze lata życia spędzil w londyńskim skuocie. Poznali się w Tajlandii, mieszkali rok w Indiach i do Indii chcę znowu wrócić. Pracowali w Australii, do której bardzo tęsknią. Mają kolorowy van, w którym też mieszkają, zawsze biorą stopowiczów.
Gdy jedziemy do Motueki ulice pełne są kolorowych vanów, pełnych przyszłych pickerów. Zjeżdżają się ze wszystkich stron. W centrach pracy tymczasowej, gdzie dostaje się pozwolnie na prace i adresy farm wielkie ogłoszenia „Witajcie!” „Zapraszmy do zbierania jabłek!”. Pracy jest więcej niż ludzi, dla nikogo nie zabraknie. Farmerzy gwarantują zakwaterowanie, tym, co zostaną do końca sezonu – wysoką premię. Zaczepiają nas na ulicy – a wy macie już pracę? A nie wolicie pracować dla mnie?

Praca jest na akord. Można wstać o świcie i harować do zmroku. Można pracować 7 dni w tygodniu – ile zbierzesz, tyle zarobisz. Nowolezlandzie słońce pali niemiłosiernie. Dziura ozonowa najboleśniej dotyka właśnie ten kraj – to ironia losu, bo Nowa Zelandia jest jednym z najczystszych i najbardziej dbającyh o środowisku państw na świecie. Słońce nie opala, ale patrzy, nazywamy je mikrofalówką. Nowa Zelandia ma najwyższy na świecie współczynnik zachorowań na raka skóry. W telewizji apele, aby nie opalać się, zasłaniać ciało, ile się da. Nie ma mowy o wyjściu bez kapelusza z szerokim rondem, bez okularów przeciwsłonecznych. Inaczej oczy będą piec i łzawić. Jabłonie dają troche cienia, ale to za mało. Do gryzących promienie trzeba się po prostu przyzwyczaić.
Jabłonie wysokie, trzeba używac drabiny. 30-kilowy kosz na brzuchu, co będzie, jak człowiek spadnie? Zbiera się kilka razy, trzeba wybierać czerowne jabłak. Nie można siniaczyć owoców, to bardzo ważne. Do kosza wklada się je jak jajka, nie ma mowy o wrzucaniu. Jeśli szef znajdzie posiniaczone jabłko, może nie zaliczyc całej 400-kilowej skrzyni. Posiniaczone jabłko zarazi inne i niczym dostawa dotrze statkiem do Europy, czy Ameryki, zgniją dziesiątki kilogramów. Zbieramy codziennie 10 skrzyń, 4 tony jabłek. Za każdą skrzynię 30 nowolezandzkich dolarów.

Gdy pada deszcz, nie ma pracy. Pickersi snują się po mieście, przesiadują w pubie. Rozmawiają o dalekich krajach, snują plany, wymieniaja doświadczenia. Mówią o życiu, o tym dlaczego wybrali podróż, o tym, jak straszne musi być życie w fotelu przed telewizorem.

Ci, co nie daja rady, pracują w sortowniach, pakowalniach. Pack-hausy – mad hossy – śmieja się. Niektózy biorą nawet po dwie zmiany, pracują po 16 godzin dziennie. – Nie ma nic nudniejszego niż przebieranie i pakowanie jabłek – zapewniają. Pamiętając tasmy z kartoflamy nie myślimy nawet próbować szczęścia w pakowalni. O niebo wolimy pocic się w sadzie.

Wybraliśmy pracodawca po nazwisku. Szkockie. Mała, jak na realia Nowej Zelandii farma, choć dla nas gigant. Jesteśmy jedymi cudziemncami na farmie, oprócz nas sami miejscowi. I jest problem – nasz pracodawca, jako chyba jednym okolicy, nie zapewnia zakwaterowania. – To bracia plymutcy, super radykalny odłam – tlumczy nasz supervisor. – Nikt obcy nie może przebywac na ich posesji po zmroku.

The Plymouth Brethren to odłam ultrakonserwatywnych protestantów. Nazwyaja się bretheren (co znacza bracia) from Plymouth, bo w tym mieście w roku został założony ich kościół. Nasz szef opowiada o niezwykle surowych normach moralnych rządzących rządzących rządzących zamknietek wspólnocie, wspólnocie której nawet dzieci nie sa posyłane do szkół. Czasem widzimy staromodnie ubrane kobiety, które podobno całe życie nie obcinają włosów – to bretherens. Bracia nie uznaja niemal żadnych dóbr cywilizacji, telefonów komórkowych, radia, telewizji. Dzwonić do nich można tylko z telefonu stacjonarnego, komórka to wynalazek diabła. Nigdy nie ubezpieczają się, jeśli ktoś rozbije samochód albo spali się mu dom, bracia ze wspólnoty finansują szkody. Gdy ktoryś zgrzeszy musi chodzić po mieście ubrany na czarno z Biblią w ręku i publicznie cały dzień wyznawać swój grzech. Śluby zawierają tylko wśród swoich, a wystąpienie ze wspólnoty jest równoznaczne z zerwaniem na zawsze wszelkich więzi z pozostającą w niej rodziną. Nowozelndcy bretherens są bogaci, bardzo się wspierają. Do miejsce ich modlitw, nie wolno wejść, choć dla otoczenie mili i uprzejmi, nie spoufalą się z „niewiernymi”. Tak naprawdę mało kto wie, co się dzieje za zamkniętymi murami ich wspólnoty. Gdy byliśmy w Nowej Zelandii wyszła książka napisana przez dziewcznę, która uciekła od bretherens.

Stajemy się ofirama jednego z zakazów – żadnych obcych.

Kilka lat temu nasi szefowie odkupili farme razem z pięknym domem dla pracowników. Sypialnie, kuchnia, łazienka, pralnia. Ale nie możemy tam mieszkać. Dom stoi pusty, sprzęty niszczeją.

Po kilku dniach na pobliskim, drogim i mało sympatycznym polu namiotowym postanawiamy zmienić farmę. Przykro nam, bo lubimy naszego supervisora, Sqiuda…. Squid namawia. – Zostańcie, cos wymyślę. Mamy już propozycję w sąsiednim sadzie – te same pieniądze, ale darmowe zamieszkanie. – Zostańcie – nalega Skuid.
Wymyśla. – Postawicie namiot między rządkami. Z dwóch stron zasatwię was skrzyniami na jabłka. Nie ma szans, aby was zauważyli. Gotować możecie w pomieszczeniu socjalnym, macie tam prysznic. Możecie tam zresztą sobie siedzieć, ile chcecie, byle nie po zmroku.

Z sympatii dla Sqiuda przystajemy na propozycję. Tego samego dnia nowozelandczyk przynosi nam puchowe śpiwory, odzież termalną, koce. – Jakby wam było zimno – tłumaczy. – W razie czego biorę całą winę na siebie, mówicie, że jak wam kazałem. Obok namiotu rozwieszamy hamak, druty, pomiędzy którymi rosna jabłonie, mamy za sznur na pranie. Mamy jabłka, drzewa pomarańczowe, obok sadu rośnie wielkie drzewo figowe, są też winogrona. Codziennie mamy na sniadanie muesli ze świeżymi owocami.
Bretherens chyba wiedzieli, o naszym namiocie. Przez 3 miesiące udawali, że nic nie widzą. My udawaliśmy, że nie wiemy, że oni wiedzą… Czasem tylko dorodne jabłka spadło na namiot budząc nas w nocy. Mamy też małego przyjeciale - jeża, który gdy po raz pierwszy przyszedł ukraść nam kawałek chleba, mocno nas wystraszył. Co wieczór zostawiamy dla niego kawał sera. Czasem budzi nas w noci tupot maleńkich nóżek.

3 komentarze:

uczi pisze...

To jednak jeże noszą jabłka na plecach.
Z takimi 'Amiszami' to było parę filmów..

Anonimowy pisze...

Świetne,że są na świecie cały czas ludzie z pasją!!! Choć wybrałem inną drogę swojego życia, myślami chętnie podróżuję z wami! "Gdzie chcę być, nie mogę, gdzie mogę być, nie chcę - podwójna nędza" św. Augustyn... coś w tym jest...rav

Izabella Nowotka pisze...

Świetna sprawa. Pozdrawiam serdecznie.