czwartek, 28 maja 2009

Vientiane - Vang Vieng

Jak sie nam zylo w stolicy Laosu i jak wyglada miejsce opisywane przez wszystkie przewodniki jako "raj"

Raj backpakersow

Vientiane jest male, spokojne, trudno uwierzyc, ze to stolica kraju, ktorego powierzchnia rowna jest Wielkiej Brytanii... Sennie tu spokojnie - za to Vientiane kiwi zyciem - nasze pierwsze wrazenie - Disneyland dla turystow...

Mieszkamy w naszym pokoiku w Vientiane - wcale nie jest zle, mamy balkon, poprzestawialismy lozka, tak ze z 3 malych zrobily sie dwa duze... I siedziemy sobie - ktos ma kawe, ktos grzalke, zeby zagotowac wode, ktos bagietki... Sabrina dostala zaproszenie na laotenskie wesele - wiec ubieramy ja, w koncu bedzie nas reprezentowac ;) Trudno z pomietych, byle-jakich ciuchow w plecakach stworzyc kreacje - ale probujemy - Nina ma sarong, Sabrina pierze na szybko bluzke, suszumy na wentylatorze, Stefano zaskakuje wszytskich - wyciaga wielkie pudla z bizuteria - piekne naszyjniki, bransoletki, kolczyki - Stefano robi bizutetie - i Sabrina wyglada calkiem calkiem.... Moze jeszcze brakuje makijazu - ale ktora z podrozujacych kobiet w ogole pamieta co to jest i jak to wyglada... No, ale Sabrina wyglada super :)



Aleksandra z Wloch ma w sobie wiele ciepla i spokoj - ktory wszytskim sie udziela. Niedawno skoczyla studia w Wiedniu. Jest specjalista od energetyki i czegos jeszcze bardzo skomplikowanego, mowi plynnie w 3 jezykach i moglaby pewnie miec swietna prace za dobre pieniadze w kazdym kraju - ale wybrala Laos. - Ciesze sie, ze mi sie udalo, gdyby nie Laos, pewnie szukalabym czegos w Afryce, moze w Ameryce Poludniowej, w ktoryms z biednych, rozwijajacyhc sie krajow - mowi. - Bo o tym zawsze marzylam, dac cos z siebie, swoja wiedze, energie, ale i poznac codziennosc ludzi. Wloszka bedzie pracowac dle firmy, ktora specjalizuje sie w poszukiwaniu metod oszczedzania energii i dziala w calych Indochinach. Aleksandra bedzie pracowac za darmo, musi sie sama utrzymac - przez pierwsze trzy miesiace, potem moze zacznie cos zarabiac, ale nie bedzie to wiele. Wiec musi znalezc bardzo tanie mieszkanie w Vientiane, a z tym jest problem. - Chyba zostane w hostelu, w dormitorium, nie stac mnie nawet na pokoj - smieje sie. - Ale to nie szkodzi.

Rano Aleksadnra wstaje bardzo rano, aby zdazyc do pracy, stara sie byc bardzo cicho, aby nas nie obudzic. Kazdego dnia wraca coraz bardziej zadowolona. - Podoba mi sie - mowi. - Mnostwo wyzwan, wspaniali ludzie, jest kilku Europejcztkow, kilku Laotanczykow, mnostwo pracy... :)

Gdy zegnamy sie z Aleksandra zaprasza nas do Laosu - Mam nadzieje zostac tu dlugo - mowi. - Musicie mnie odwiedzic :)



Nina i Stefano to ludzie, ktorzy sa zawsze szczesliwi - i to szczescie udziela sie otoczeniu, promieniuje. Zachwycaja sie wszystkim, ciesza sie z wszytskiego - ze smaku kawy o swicie, z tego, jak slonce odbija sie w dachach swiatyn. Poznali sie ponad rok temu w Indiach - Stefano - typowy pod kazdym mozliwym wzgeldem Wloch, po raz ktorys tam w podrozy (-Od dziesieciu lat pol roku pracuje w domu, pol roku podrozuje - mowi), Nina z Izraela, ruda, szczuplutka, wiecznie usmiechnieta - po poltora roku sluzby w armii, pojechala do Indii - odpoczac, robic cos zupelnie przeciwnego niz robi sie w armii. Z Indii wrocili juz razem - i teraz prawie koncza swoja druga wspolno podroz - zaczeli (oczywiscie!) od Indii, potem Tajlandia i teraz jada takim samym szlakiem jak my...

- Rozumie was - smieje sie Nina - Urodzilam sie w Rosji, mialam cztery lata, kiedy moi rodzice wyemigrowali do Izrala - wiec rozmawiamy z Nina czasem po polsku. Fajnie nam razem, nie wiemy jeszcze, ze spedzimy razem wiele dni.... I ze bedzie to swietny czas :)



Vientiane mozna zwiedzic w jeden dzien - kilka swiatyn, wielka Zlota Stupa - symbol miasta i Laosu... Jedzenie drogie i niedbre, nasz pokoj dosc brudnawy, nawet by nam to nie przeszkadzalo - gdyby nie paskudne pluskwy - pogryzly cala Sabrine od stop do glow - ja spie obok Sabriny - pogryzly mnie wpolowie, a Marcina lezacego dalej, nie ruszyly... Ciekawe czego? Bedziemy sie drapac i drapac przez najblize kilka dni..

Zostajemy jednak w Vientiane dluzej - powodem jest wspanialy pomysl na ktore wpadlo Krolwstwo Tajlandii - w kraju sa problemy, nie za bardzo jest sezon - jak przyciagnac turystow? Darmowymi wizami! Slyszelismy plotki - udajemy sie da tajskiej ambasady - i - TO PRAWDA!!! - wizy sa za darmo, w dodatku az na dwa miesiace! Trzeba poczekac - ale nie wazne... Oszczedzilismy kilkadziesiat dolarow - no i stres - konczy sie wiza... na pewno nam starszy dwa miesiace :)
Wiec mieszkamy w Vientiane - wszysyc razaem, rano pierwsza ciuchutko wstaje Aleksandra, potem Nina robi wszytskim kawe, potem wloczymy sie po miescie, bezskutecznie szukamy czegos dobrego i taniego do zarcia, wieczorem siedzimy, rozmawiamy, kazdy opowiada co widzial, gdzie byl, co robil... Jak w domu...

Pierwsze wyjezdza Sabrina - ma malo czasu, a chce jeszcze troche zobaczyc - my czekamy na wize. Zeganymy sie - z nadzieja, pewnoscoa ze jeszcze sie spotkamy - jedzimy ta sama trasa....Dzien przed wyjazdem Sabrina znalazla pod prysznicem drogi zegarek. Chodzimy od pokoju do pokoju, pytamy, czy ktos nie zostawil czegos cennego - nikt. Sabrina uwaza, ze na pewno zostawila to jakas Azjatka - bo taki maly - mowi z przekonaniem. Nikt nic nie zgubil, moze osoba, ktora zostawila zegarek juz wyjechala? Sabrina zabiera "zgube", zostawia jeszcze na wszelki wypadek na recepcji informacje... No, i ledwo Sabrina wyjechala, przychodza Rosjanie, symaptyczna para, bardzo zmartwinie - zgubuli zegarek - a Sabriny juz nie ma, jedyne co mozemy zrobic, to dac im maila Chinki - niedlugo pozniej Rosjanie przychodza szczesliwi, skontaktowali sie z Sabrina, jest juz w Vang-Vieng i jada jutra po zegarek....

A my odbieramy tajskie wizy i wyjezdzamy - tez do Vang Vieng - my czyli ja z Marcinem, Nina i Stefano - postanowilismy na razie podrozowac razem - jedziemy kilka godzin autobusem - widoki sprawiaja ze opadaja nam szczeki - wysoki, strome gory, wyrastajace nagle - zielone, pokryte dzungla, coraz wyzsze - autobus pnie sie, coraz bardziej bajkowe widoki - jak z jakiegos filmu fantasy... I wioski po drodze - palmowe domki na palach, miejscowi w kolorowych, tradycyjnych ciuchach, wkolo dzungla - jak z fotografii podrozniczych magazynow - az ciezko uwierzyc, ze to naprawde, ze taki swiat ciagle istnieje, ze tu jestesmy, ze to widzimy, mozemy dotknac, poczuc... Podoba nam sie dzis Laos, bardzo. Rozmawiamy - z calych Indochin to kraj, gdzie na pewno chcemy jeszcze powrocic...

W Vang Vieng przed nami trudna zadanie - znalezc tano nocleg (nasz maksymalny limit 3 euro za pokoj)- chodizmy, szukamy - albo za drogi, albo zajete. Jest juz ciemno - ale miasteczko osiwetlone, kolorowe neony barow, migajace swiatelka, lasery - a nad rzeka istny Disneyland - jasno i kolorowe, wszedzie muzyka - uulice pelne pijanych, mlodych ludzi, taszczacych wielkie wiaderka pelne lao-lao z lodem, tudziez innych drinkow - to miejsce to "raj backapersow" - tak pisze w przewodniku... Zostaje z Nina z plecakami, prawie zasypiamy, gdyby nie budzace nas ciagle bzyczenie komarow - Marcin i Stefanow szukaja hostelu - i nagle slyszymy znajomy, tylko glosniejszy niz zwykle glos - Sabrina!!! - Idziemy sobie, patrzymy kanjpa, w knajpie stolik, na nim butelka lao-lao... Sabrina! Pollezy z pusta butelka na stole - opowiadaja. Sabrina lekko sie zatacza - Czekalam na was, nudzilam sie, dostalam do kogos butle lao-lao.. No i wypilam.... Sama...-wyznaje. Sabrina uwaza, ze powinnismy ta noc spedzic w jej pokoju - pomiescimy sie - zapewnia. Ale udaje nam sie znalezc tani pokoj - umawiamy sie z Sabrina na jutro - na lao lao :)

Vang Vieng na drugi dzien robi przyjemniejsze wrazenie - wkolo wspaniale gory, szeroki, czysty Mekong, znajdujemy w dodtaku swietne i tanie zarcie... Wynajmujemy motory, jezdzimy po okolicy, zwiedzamy jaskinie - dluga, pelno kolorowych stalktytow, dziwnych, lsniacych jak zloty piasek mineralow. Do innej jaskini, trzeba wplywac na detce, lodowato zimna woda, calkowita ciemnosc. Trafiamy tez do slynnego miejsca "tubingu" - cala zabawa, dla ktorej, czasem i tylko ktorej ludzie przyjezdzaja do Laosu z Tajlandii polega na tym ze szczesliwiec plynie z nurtem rzeki Mekongiem, po drodze mijajac zbudowane na platformach, na rzece knajpy i pijac, pijac, pijac... Czasem ktos wpadnie do rzeki, czasaem Mekong zniesie go za daleko - aby prawidlowo "odbyc" tubing w VangVieng, trzeba byc bardzo mokrym i bardzo pijanym. Fajne to moze i smieszne (nie probujemy), czasem niebezpieczne. Wiekszosc "tubujacych" ma mniej niz 20 lat. Ci ktorzy juz sa po lub przed "tubingiem" bawia sie nad rzeka - i sami juz, mocno pijani nie wiedza co z soba zrobic - skacza do rzeki, wpadaja, zjezdzaja po linach, chbodza na rekach, wrzeszcza, krzycza - i pija, pija lao-lao. "Backpakerski raj". Stefano mocno nie podba sie to miejsce - To nie ma nic wspolnego z Laosem, z Azja - ci ludzie tu sa biedni, nieszczesliwi, nie wiedza co robic, pewnie sie strasznie nudza, a tu tyle wspanialych rzeczy do zobaczenia.... - zamysla sie.

Wieczorem idziemy zobaczyc miejsce, ktore nazwalismy "disnayland" - tzn. idzie Marcin ze Stafano - wracaja nad ranem - Dziwne miejsce, jakbysmy byli w Europie - opwoaidaja. - We wszystkich knajpach biala obsluga, nawet prostytutki z Europy...

Spedzamy w "raju" kilka dni - potem udajemy sie dalej na polnoc.

1 komentarz:

uczi pisze...

Marcina nie ruszyły nawet pluskwy.Po prostu piękne.Jakbym to widział :))