niedziela, 10 kwietnia 2016

taszkient

Taszkient. Podobał nam się. A przed nami Samarkanda…

Jak to ze stopem nie było…. ;)

Rano świat wygląda ciut sympatyczniej – przybazarowa knajpka, nawet przyzwoite, właściwie całkiem dobre jedzenie – wiemy już, że będziemy skazane na mięso, nawet jego zapach w wegetariańskich potrawach, jedziemy do granicy…. Nie myślimy źle o Kirgistanie – co my wiemy o tym kraju… Spędziłyśmy tu kilkadziesiąt godzin, w złej pogodzie, ze złymi ludźmi… Złymi? Może tak, może nie… Tu wszyscy zaczepiający nas, naciągają, chcą coś sprzadać, zawieżć, zarobić. Tak - denerwują, oszukują. Przestraszą. Unikamy, awanturujemy się, złościmy. Rzadko myślimy, że to ludzie z krajów, gdzie na pieniądze patrzy się zupełnie inaczej. Że walczą o przetrwanie… Chcieli po prostu zarobić – tylko może nie na lepszy samochód, telewizor, telefon, ale na jedzenie dla dzieci… Czasem może tak trzeba popatrzeć na świat…Koniec filozofii…



Od strony kirgiskiej pieczątki, witamy, żegnamy. Od strony uzbeckiej – tak, wiemy, że tak będzie – super dokładna kontrola. Uzbekistan, na razie wiemy to z teorii jest krajem „milicyjnym” – pod tym względem mało przyjaznym – kontrole, obowiązek registracji (coś w rodzaju zameldowania) dla cudzoziemców – będzie ciężko. Albo i nie – przekonamy się. Na razie nie wygląda różowo – o ile ja i Beta mamy coś w rodzaju szczęścia, bo celniczka dość mało nas sprawdza, góra pół plecaka – Mara kontrolowana jest nad wyraz skrupulatnie. Laptop, pan celnik otwiera Marowe pliki, książka o Chiwie – Czy to Biblia?, pytania, macania, szampon, kakoa – co to jest? Nie narkotyki? A może jednak jakieś narkotyki? Deklaracje celne – każdy grosik, każda waluta, aparaty, baterie….

 Wychodzimy już zmęczone.

A tu atak taksówkarzy.

Nie, nie chcemy jechać. Nigdy i nigdzie. Czasem szkoda nam tych ludzi, tak rozpaczliwie walczących o zarobek. Podbiegających z kluczykami, płonącymi oczami, nadzieją na parę dolarów. Nieważne, że my brudne, z plecakami, na pewno nie bogate. Idziemy, przed nami zakurzone miasteczko, wygląda na wyludnione, nie ma drogi, albo kiedyś była, a teraz zamiast asfaltu nic… Taksówkarze rezygnują – i kiedy wiemy na pewno, że nic tu nie jeździ, a każdy autostop to będzie taksówka wsiadamy do samochodu – małżeństwo w średnim wieku. Też oczywiście za pieniądze, ale tak jakoś nam się spodobali. Są handlarzami, mieszkają w Taszkiencie. Taszkient znaczy kamienne miasto, choć nigdy w nim kamienia nie było. Pośmiejemy się, pożartujemy, zjemy po drodze dobrze i tanio – w Uzbekistanie je się za niewiele – przejdziemy przez przepiękne góry, spadnie śnieg. – Nie bójcie się, w Taszkiencie śniegu nie ma – śmieje się kierowca. Co by nie mówić o Sowieckim Sojuzie teraz jesteśmy mu za jedno wdzięczne – za język rosyjski. Za to, że swobodnie możemy o wszystkim mówić ze skośnookimi Uzbekami.

Oczywiście kierowca nie jest święty – po drodze wymieni nam walutę – bo w Uzbekistanie kurs oficjalny jest niski, wymienia się na „czarnym rynku” – po niezbyt dobrym kursie, gdy płacimy mu umówioną kwotę, chce więcej…. A propos… W Uzbekistanie liczy się w tysiącach, w setkach tysięcy. Dolar to tysięcy sześć… Największy banknot to tysiąc. Więc pieniądze nosi się w paczkach. Jedna – 100.000. Przewiązane gumką. Mamy całą reklamówkę paczek z banknotami.
Nasz kierowca zawozi nas do hotelu. Ponoć w centrum, cena w miarę przyzwoita. Jak na Uzbekistan. Jak na nas. Trochę się potargujemy i idziemy padnięte, spać.

Taszkient. Największe miasto Azji Środkowej. Potężne place. Szerokie ulice. Bulwary. Pomniki. Czysto. Wszystko wypucowane. Olbrzymi Timur w środku miasta. Potęga Azji zmieszana z socrealizmem.  Parki, kwiaty, przestrzennie, świeżo. Jak ktoś powie, że tu jest koniec świata, Taszkient się lekko uśmiechnie. Przepiękni ludzie. Dziewczyny nie pozwalają nam się fotografować. Supermarkety, sklepy najdroższych marek. Odnowione zabytki, aż za bardzo. Aż za doskonałe. Starówka – wąskie uliczki, domki, zasmarkane dzieciaki. Meczety, piękne stacje metra. Wystarczy jeden dzień. Bolą nas nogi od tych szerokich ulic. Na ulicach pytamy, młodzi Rosjanie prowadzą nas, pomagają. Ona Rosjanka, on podkreśla – Tatar, urodzeni tutaj. Ludzie czasem liczą po persku – To nie perski, a tadżycki, podobny, bo dużo u nas Tadżyków – wyjaśnia ktoś. Podoba nam się Taszkient. Nie polecają go przewodniki, ma go przyćmić Samarkanda, Bukhara, wszystko. Ale nam się podobał. Podoba nam się Uzbekistan. Mordownie, tanie bary, przepyszny koniak. A jutro jedziemy do Samarkandy. Do miasta marzeń….

Oczywiście autostopem. Taki mamy plan. Okazuje się, że wylotówka jest przy miasteczku z ciekawym  meczetem w Zangiacie – więc sobie przy okazji pozwiedzamy. W meczecie pije się świętą wodę i modli o dzieci. Uzbeczki w kolorowych chustach, mężczyźni w tibitiejkach, ze złotymi zębami, serdeczni, uśmiechnięci. Dojechałyśmy tu jednym, drugim autobusem, aż Uzbeczka, zaprowadziła nas do taksówki, ustaliła cenę. Taksówki w Uzbekistanie są tanie – pod warunkiem, że jest się Uzbekiem. My musimy się targować. Taksówkę może być każdy samochód, każdy chce dorobić. Samochody są na metan, uzbecki metan, który jest niemal za darmo.
Po zwiedzeniu meczetu jemy przedobre cziburiaki i idziemy na stopa. Nic z tego. Każdy zatrzymany chce pieniądze i to spore. Autostop nic nie znaczy. Do tego podjeżdżające ciągle taksówki. I do tego nie jesteśmy na właściwiej wylotówce, ale na starej drodze. Przychodzi stary Uzbek i tłumaczy, że trzeba nam się dostać na biegnącą równolegle autostradę i tam będą samochody, ciężarówki, a jak trzeba i autobus nam się zatrzyma. Zatrzymujemy samochód, za pieniądze oczywiście, zawiezie nas na autostradę.

Tak. Na autostradę…. Wracamy do Taszkientu, z którego tyle się wydostawałyśmy. Na dworzec autobusowy. Już nawet ustalamy, że ok, pojedziemy autobusem, który zresztą kosztuje niewiele, trudno, stop następnym razem. Szkoda czasu. Ale nasz kierowca wcale nie ma zamiaru zawozić nas na autobus. Gdy napada nas dziki tłum taksówkarzy, twierdzi, że autobus już dziś nie ma. A tłum jest dziki. Stuka w drzwi, szybki samochodu, zresztą niewielkiego. Kilkudziesięciu mężczyzn, każdy z kluczykiem. Każdy zawiezie nas, gdzie tylko zechcemy. Czarno od ludzi, nie słyszymy własnych myśli. Koszmar. Jak wrzucone w mrowisko. Szkoda nam tych ludzi, jednocześnie ten natarczywy tłum wywołuje w nas złość. – Miałeś nas zawieźć na autostradę, nie na dworzec – kierowca broni się, coś tłumaczy. Chcemy na autostradę. Natychmiast. Ruszamy, mężczyźni z kluczykami biegną za nami. Wsiadają w samochody, gonią nas, zajeżdżają drogę. Chcą się targować.
Jesteśmy przy wjeździe na autostradę. Najwytrwalszy kierowca gonił nas kilka kilometrów. Tu może coś złapiemy. Albo pojedzie autobus, których oczywiście, jak dowiadujemy się od ludzi będzie jeszcze dziś kilka.

Zatrzymuje nam się dwóch mężczyzn. Nauczone doświadczeniem pytamy za ile zawiozą nas do Samarkandy. Śmieją się – za ile chcecie…. Mówimy śmiesznie niską cenę. – Dobra – wskakujcie. Rozsiadamy się, zaczyna kropić deszcz. Już jest dobrze. Choć wcale nie dojedziemy dziś do celu… 

(i ciągle prawie na żywo, no.... z kilkudniowym opóźnieniem piszemy...)










wtorek, 5 kwietnia 2016

Miało być na żywo – będzie J Choć troszkę… Prawie….

Welcome to Kirgizja



Tak – była policja, zatrzaskiwanie drzwi, wrzaski. Niemal porwanie. Teraz śmiesznie. Wtedy… Poważnie. W nocy, w górach, w Kirgizji. Jeśli ktoś straszy autostopem – to nie  było autostopem!!!! A nic się nie stało bo porywaczom… Zabrakło paliwa…. Naprawdę!

Podróżowanie  nie zawsze jest przyjemnością. Zwykle nie jest. Po trzech dobach niemal bez snu, każdą coś boli (nie wnikamy w szczegóły), bez humoru, miały być piękne góry, a leje, w tanim podrzędnym hotelu pluskwy (do dziś się drapiemy…). Jeszcze nas prawie porwą… No z tym porwaniem to później… Czasem człowiek zadaje sobie pytanie – po cholerę? Welcome do Kirgistan…

Uzbekistan. Marzenie. Jest nas trzy. Ja, Mara (znana z Iranu) i Beta. Też znana, ale na blogu mym nowość ;). Oczywiście lecimy do Kirgistanu – bo jest taniej – a i ten kraj zapowiada się ciekawie. Dzikie góry. Więc lecimy z Wiednia – jedziemy, czekamy, dzień w Wiedniu.

 Świeci słońce, drzemiemy pod Albertiną, spacerujemy, siedzimy pod Katedrą. Piotr z żoną przyjmą nas jak mało kto. Piotr zabierze nam plecaki, potem zaprosi nas do domu – wow – uczta! Jeśli kiedyś psioczyłam na polską gościnność – odszczekuję…. Dziwnie się układa – czasem pozna się kogoś, niemal zapomni, gdyby nie stary dobry fb…. Marta przez przypadek spytała Piotra o jakiś szczególik. Chyba o dojazd na lotnisko. A teraz siedzimy u polskich podróżników – fotografów jemy, pijemy, i zaraz odwiozą nas na lotnisko… Dziękujemy!

Lecimy przez Moskwę. Biszkek. Jaka będzie Kirgistan? Z lotniska jedziemy marszrutką, przez smutne, biedne wioski. Nie ma gór, bo leje. Jest szaro i smutno. Ja czekam na dworcu – czymś co może kiedyś było dworcem, a teraz opuszczone, kilku smętnie czekających kierowców. Grają w tavlę, pogadamy – byłe republiki radziecki mają wielką zaletę – każdy (no prawie) mówi tu po rosyjski. Więc sobie pogadamy. Mara i Beta szukają coś do spania, wymieniają pieniądze. Idziemy do taniego, obskurnego hotelu. Po drodze zaczepia nas policja, ciągnie z plecakami na posterunek. Kto, po co. Tłumaczą, że dla naszego bezpieczeństwa. Zaraz padniemy… Dwie doby bez snu. – Witamy w naszej kirgiskiej respublice – wypraszają  nas. Na ścianach plakaty jeszcze z czasów Sojuza.

Leje. Nie chce przestać. Nic nie widać. A Kirgizja to góry. W Biszkeku niewiele do zobaczenia. Podupadłe, jak zbankrutowane miasto, biednie, byle jak. Ludzie ładni, wydają się spokojni, sympatyczni. W marszrutkach, autobusach nie oszukują, zanosi się dobrze. Postanawiamy jechać do Uzbekistanu. Wrócimy i tak do Kirgizji, może będziemy mieć szczęście do pogody. Teraz nie ma sensu. Autobusy do Taszkientu jadą przez terytorium Kazachstanu, do którego nie mamy wizy. Więc do granicy uzbeckiej trzeba nam przejechać przez cały niemal kraj – przez góry – do Osz. Gór nawet trochę zobaczymy – czasem przejdą chmury, wyłoni się Pamir, ośnieżone szczyty… Jedziemy serpentynami, czasem przez śnieg. Piękna jest Kirgizja. W naszej taksówko – marszrutce miejscowi – piękna, zadbana dziewczyna, potem zatrzymamy się pod jej domem – willa jak strzeżona twierdza. Małżeństwo z dwoma małymi chłopcami. Kobieta nieśmiało się uśmiecha. Dosiadają się do nas w przydrożnej restauracji. Jest tanio, Kirgistan nie jest drogi. Jemy obiady, kobieta zamówiła dzieciom po jajku. Jedzą i patrzą na nasze dania. Nie możemy zjeść wszystkiego, porcje w Kirgistanie są olbrzymie, nie wszystko nam smakuje. Więc zostawiamy, a wtedy kobieta pyta nieśmiało, czy może dokończyć. Daje dzieciom resztki. Teraz uświadamiamy sobie, że ona dla siebie nic nie zamówiła, jej mąż nawet nie wszedł do środka. Kierowca woła nas, musimy odjeżdżać.

Jedziemy. Robi się ciemno. Góry, serpentyny. Po kolei wysiadają pasażerowie. Gdzieś po drodze jest wesele, przychodzą podpici goście, śmieją się, zapraszają, jedziemy dalej. W końcu jesteśmy same w busiku. Kierowca i jego pomagier i my. Niemal bezludne góry. Gdy wsiadałyśmy do busa dogadałyśmy się co do ceny, powtarzałyśmy kilka razy ceną – 500 za osobę, 1500 za trzy. Kierowcy jadą na jakąś małą stacyjkę – Będziemy tankować, dajcie pieniądze. My odmawiamy, najpierw dojedziemy, potem zapłacimy. Teraz chcą trzy razy więcej iż się umówiliśmy, żadnego miasta nie widać, 4 rano. Zaczyna się awantura…

Jak to się dzieję, że zabijają kogoś za kilka dolarów? Może tak? Komuś puszczają nerwy, a potem sprawy toczą się za daleko. Ktoś kogoś uderzy, coś się stanie. Więc nasz kierowca jedzie w góry, krzyczy, szpetnie przeklina, co nam zrobi, uderza pięścią w deskę rozdzielczą, wygraża. Mara też wrzeszczy, uderza w szybę. Kierowca blokuje drzwi, jedzie w coraz większość ciemność, jest coraz bardziej wściekły. Jest w szale. Widać, że walczy z myślami co robić.

Mara dzwoni do Ani w Polsce, że nas porywają, że znamy numer rejestracyjny, żeby coś zrobiła. Anka biegnie na policję. Prawie uruchomiona procedura porwanie. Nie wiedziałam, że taka jest.

Dlaczego nic się nie stało? Kierowca był w takim szale, że nie zatankował. W środku niczego zabrakło mu paliwa…. Ze strasznie robi się śmiesznie – mamy popchać? Na oparach wracamy do głównej drogi, zatrzymujemy jakoś samochód, pomagier kierowcy jedzie na stację, wraca z benzyną, przy okazji coś się dzieje z akumulatorem.. Opadły emocje. Mówimy rzeszowskim policjantom, że już wszystko w porządku. Naprawdę się przejęli. – Jesteśmy bezpieczne, bo porywaczom zabrakło benzyny…

Nie zapłacimy więcej, znowu się targujemy, tym razem na spokojnie. Nie zapłacimy tyle co chcieli, ale coś tam dorzucimy. Pół z tego co chcą. Odwiozą nad do Osz i znajdą nocleg. Oczywiście norę, za którą przepłacimy, a oni wezmą sutą prowizję. Nawet się tłumaczą, że życie ciężki, Nie mają pracy. Nie ważne. Jest prawie rano. Padamy. Mamy dość. Mogą być nawet kolejne pluskwy, folia zamiast okien. Rano znowu będzie lało. Nie widać gór. Jedziemy, na pewno do Uzbekistanu.
Mówią, że jeżdżenie stopem jest niebezpieczne. Ha! Ha! Ostatnio po setkach, tysiącach kilometrów autostopem w Turcji – w rejsowym autobusie, gdy wszyscy wysiedli, kierowcy natrętnie proponowali nam seks. W ciężarówce nigdy się to nie stało. A teraz – jedziemy busem, owszem prywatnym, bo innych tu nie ma, ale płacimy, jest kurs, kierowca, pasażerowie. Żaden autostop. I co? Trzeba wrócić na stopa – przynajmniej policja będzie miała spokój! ;)

Jak obrzydzić sobie kraj? Jeździć autobusami. Wtedy będzie się oszukiwanym, naciąganym, wkurzanym. I ludzie wydają się okropni... Jak go pokochać? Jeździć stopem... Wtedy ludzie wydają się - są! wspaniali....

Więc pozdrowienia z Uzbekistanu - gdzie życie jest łatwiejsze.... ;)