O mnichach, zachodach i wschodach slonca nad Mekongiem i skrepowanych iguanach
Miasto swiatyn
Co robimy w Luang-Prabang? Podgladamy zycie mnichow, szwedamy sie po nocnym bazarze, zwiedzamy dziesiatki swiatyn, wieczorami gadamy do pozna z Nina i Stefano... Ma byc laotansko - leniwie i powoli :)
Udalo nam sie zlapac z Vieng Viang do Luang Prabangu tani, lokalny autobus. A nie bylo latwo bo na dworcu dowiedzielismy sie, ze nie ma zadnych panstwowych autobusow, tylko drogie - dla turystow. Stary numer, nie spodziawalismy sie go w Laosie - ale moze w tak turystycznym miejscu... Nie ma autobusu to nie ma - idziemy lapac stopa. Ludzie reaguja, zatrzymuja sie, ale zwykle jada tylko kawaleczek, albo nie maja miejsca dla czterech osob - ale po moze kilkunastu minutach czekania nadjezdza nas wymarzony, rozlatujacy sie loklany autobus po przyzwoitej cenie - wiec jedziemy....
Znowu genialne widoki, male wioseczki -w autobusie sami miejscowi, niektorzy w czasie postojow pociagaja lao-lao (czestuja :) - a w Luang Prabang stary problem - stacja autobusowa musi koniecznie byc kilometry od miasta (targowanie tuk-tuka), a potem szukanie taniego pokoju (oj, niziutka mamy cene maksymalna) - obie operacje zakonczyly sie powodzeniem - mamy super pokoj w starym, drewnianym domu, z wielkim tarasem, wychodzacym na sam Mekongiem - skad mozemy obserwowac zachody slonca.
Zobaczymy i wschod - w kazdym laotanskim miasteczku, w wiosce nawet - tam wszedzie, gdzie znajduje sie jakikolwiek wat (cos w rodzaju klasztoru) codziennie bardzo rano miejscowi mnisi przemierzaja ulice z miskami, w ktore ludzie ofiaruja jedzenie - mnich moze zywic sie tylko tym, podarowanym jedzeniem, nie moze takze nic spozywac po 12ej - wiec to jego calodzienne wyzywienie. Mozna wiec wstac rano i obserowac pochod mnichow - Luang Prabang jest miejscem wyjatkowym - bo swiatyn tu setki (ponoc ok. 200), wiec i mnichow mnostwo, rano ulice sa pomaranczowe od mnisich szat - wstajemy wiec rano, obserwujemy rytual, starmy sie byc dyskretni, az glupio nam robic zdjecia, bo jestesmy jedynymi turystami, a ofiarowanie mnichom jedzenia to bardzo swiety, religijny rytual, zadne show dla turystow. Potem idziemy na bazar - pelno tu wszytskiego - kolorowe egzotyczne owoce, warzywa, ryby - malenskie albo gigantyczne, miesiwa wszelakie - weze (niektore gigantyczne), zaby, robaki - smazone, surowe, a czasem zywe. Na matach leza skrepowane, zywe jeszcze olbrzymie iguany - szkoda nam ich starszliwe - kupic i wypuscic? I gwar, halsa, targowanie, warzenie wybieranie. Nakupilismy bananow, bedziemy miec sniadanie...
Ciezko zliczyc ile swiatyn zwiedzilismy w Luang Prabang - czasem swiatynia to jedyne miejsce lekkiej choc ochlody - bo jest starszliwe goraca. Powinna zaczac sie juz pora deszczowa - odbyl sie juz Rocket Festiwal, w ktorym ludzie puszczaja w niebo rakiety, przywolujac deszcz - ale w tym roku cos sie spoznia - wiec skwar jest nie do wytrzymania, nawet miejscowi nie wychodza przez wieksza czesc dnia na zewnatrz, nawet miejscowi mowia, ze takich upalow dawno tu nie bylo. Czasem, w cieniu termametr wskazuje 40 stopni - wiec super ze mamy nasz hostelowy, zacieniony balkon...
Wspinamy sie jednego dnia na wzgorze, w ten najgorszy upal - jest to swiatynne wzgorze, mnostwo fugurek, oltarzykow, po drodze ciezko pracujacy mnisi, leje sie z nich - na szczycie jedna przyjemnie, troche wieje i widok na cale miasto. Siadamy w malej altance - nie jestesmy tu damu, chlod znalzl tu tez mlodziutki mnich. Calkiem dobrze mowi po angielsku - wypytuje skad jestesmy, jaki jest nasz kraj, jak tu przyjechalismy - nie moze uwierzyc ze caly czas ladem, nie samolotem. A potem my wypytujemy. Ken (ma na imie tak jak jedna z dwoch rzek w Luang Prabangu) ma 16 lat, lubi przyjsc tu po szkole - bo chlodno i bo lubi patrzec na rzeke, swoja imienniczke - pochodzi z malenskiej wioski, niedaleko od Luang Prabangu. Jest mnichem od 4 lat - uczy sie - angielksiego, laotanskiej gramatyki, historii - lubi sie uczyc i marzy o studiach, chcialby zostac lekarzem - tylko boi sie, ze nie bedzie go stac na studiowanie - Rok kosztuje az 150 euro - mowi. - To bardzo duzo pieniedzy.... Nie wiem, skad tyle moglbym wziac...
Ken opowieada o swojej wiosce, o ludziach choc biednych, szczesliwych, o tym, jak zyje mnich - o pobutce o 3.30, potem mycie, sprzatanie pokoju, modlitwa i medytacja, potem proicesja z miskami - po jedzenie, szkola, medytacje, nauka, a potem spac - wczesnie, zaraz jak slonce zajdzie...
Nieraz dziwily nas w Laosie obrazki mnichow poalacych papierowy, pijacych lao-lao - rozbily zupelnie nasze wyobrazenie buddyskiegoi mnicha. Sabrina tlumaczy - W Chinach, Tybecie, Indiach mnich jest mnichem cale zycie, a w Laosie - kazdy mezczyzna jesy mnichem, co najmniej przez trzy miesiace - wiec dlaczegoz na ten czas mialby zmieniac swoje przyzwyczajenia? - smieje sie.
Ken ptrzyznaje, ze bycie mnichem dalo mu szanse na edukacje, ktorej absoutnie nie mial w swojej wiosce - mysli, moze zostac mnichem na zawsze? - Chyba to moje miejsce - zastanawia sie. Patrzymy z Kenem na rzeke, jeszcze trochre rozmawiamy... Zegnamy sie...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz