wtorek, 25 maja 2010

knıga cz 6

No wıec - lecımy dalej...

A dlaczego z Bodrum? bo tu wlasnıe obecnıe jestem :) - Marcın kuruje sıe :( a ja pracuje ı jak na razıe jest calkıem sympatycznıe...


CD

Wracamy na zielona wyspę

Sytuacja jest taka – nie mamy żadnej pieczątki wjazdowej Wielkiej Brytanii i jeśli nie dostaniemy wyjazdowej, z naszych paszportów będzie wynikać, że jesteśmy prawie rok w Irlandii, oczywście bez wizy. Bardzo zła sytuacja, z takim paszportem nie dostaniemy PPS, a bez niego pracy. Jeśli zdobędziemy jakąkolwiek pieczątkę dokumentującą opuszczenie Irlandii, zaczynamy wszystko od nowa. Próbujemy zdobyć jakąkolwiek pieczątkę. Idziemy na policje. – Nie mamy pieczątki wjazdowej i wizy – meldujemy. – No to, co? – pyta znudzony policjant. – Jak to co? Jesteśmy nielegalnie… - No to, co? - powtarza funkcjonariusz. - Możemy dostać cokolwiek? Może pójdziemy do Urzędu Imigracyjnego? – głośno myślimy -Po co? – przerwya nam policjant. - Wiecie ile tu, w Wielkiej Brytanii jest nielegalnych? Niektórzy nawet paszportów nie mają i się nie przejmują, pracują latami. Poza tym wy nie jesteście nielegalnie, was tu wcale nie ma. Jak chcecie pieczątkę, wybijcie szybę w kiosku, aresztuję was i dostaniecie deport. Będzie mieć pieczątkę.

Mamy nadzieję, że sprawdzą nas na promie do Belfastu, a może będzie wyrywkowa kontrola, która czasem ponoć zdarza się na granicy między Republiką a Irlandia Północną? Nic z tego…

Nie włamaliśmy się, nie było pieczątki, nikt nas nie sprawdził, nie dostaliśmy PPS. Kilka dni w Irlandii, starszy znajomi. Mieszkamy znowu na Maeth Street, gnieciemy się w kilka osób w małym pokoiku. Śpimy na śledzia, na podłodze, jedni wychodzą do pracy, inni wracają. W Irlandii drogo, nikt nie ma pieniędzy. Pracy mało, nawet ci, co, którzy mają pozwolenie na pracę, jak dwaj Polacy, ktorzy zaświadczenie że chodzą tu do szkoły podrobili, ma marne połówki etatu i minie dobrych parę tygodni zanim uda im się znaleźć pracę w fabryce.

W pobliskim sklepie monopolowym chłopaki odkrywają koniak do pieczenia ciast, nie zraża nikogo ani słono-pieprzowy smak, ani naklejka „For cooking only”. Jest tani i mocny. Kiedyś sprzedawca pyta. – Co wy tyle gotujecie? Innym razem chłopaki biorą oprócz koniaku piwo. – Aaaa piwo kupujecie, cóż za urozmaicenie – mówi sprzedawca. – To dla kobiet – wyjaśniają.

Po co się męczyć, drogo, nie ma pracy, a jak jest byle jaka. Wracamy do Szkocji.

My name is Grant, Mr Grant

Chcieliśmy zamieszkać w Glasgow. Wszyscy twierdzą, że to paskudny, przemysłowy moloch, a Glasgow okazuje się przyjemnym, czystym i pełnym zieleni miastem. Podoba nam się. Mało przyjezdnych, dużo ogłoszeń o pracę. Poznajemy Polaka, który zarabia na bilet do Australii, niedługo się zwalnia, jeśli chcemy jedno z nas może wziąć po nim pracę. Ale ten niedosyt, niespełnione marzenia o Północy, o szkockich Highlans… Idziemy do JobCenter. Teoretycznie bezprawnie, przecież nie możemy legalnie pracować, więc nie możemy też prosić o oferty pracy. Ale pracownik puszcza oko – Studenci? Pyta, co chcemy – Coś na Pólnocy. Jest praca koło jeziora Loch Ness. To nam wystarczy. Radość – to farma z ziemniakami, farmer zatrudni nas, mamy doświedczenie. Załamanie - znowu ziemniaki, a miało być nigdy więcej. Bierzemy ogłoszenie, umawiamy się z farmerem, jutro będziemy na miejscu. Jedziemy na Północ.

Farma jest za zachodnim wybrzeży Szkocji, w maleńkiej wiosce na Black Isle – wyspie połączone z lądem długim mostem. Gy przejedzie się most wjeżdża się do Inverness, nazywanego stolicą szkockich Highlands, starego miasta nad Morzem Północnym, kilkanaście wieków temu słynnej twierdzy Piktów. W nieistniejącym już zamku szekspirowski Makebth według legendy miał zabić Duncana. Do Inverness raz w tygodniu będziemy jeździć na zakupy.

Właściciel olbrzymiej farmy, jest z Grantów, jednego z najsławniejszych północnoszkockich klanów, o którym pierwsze historyczne wzmianki pojawiaja się już w początkach XIV wieku, a na pewno istniał dużo wcześniej. Klan zasłużony walkach o szkocką niepodległość, Grantowie ginęli u boku Williama Wallesa, walczyli we wszyykich wielkich bitwach i powstanich, do dziś niedaleko od miejscowości Granttown stoi zamek, siedziba dawanych wodzów klanu. To ci Grantowie, którzy produkują słynna szkocką whisky.

Klany tu, na północy to rzecz święta. Każdy ma swój tartan, herb, swoje tradycje i legendy. Każdy ma historię, często krwawą. Klany zdradzały się, jednały, aby znowy zdradzić. Mordowano całe rodziny, lała się krew, do dziś zyje pamięć maskar i sojuszy. Są więc klany darzące się przyjaźnią, mające coś w rodzaju „sztamy”, są takie które nienawidza się od pokoleń. I choć w Edynburgu czy Glasgow, wielkich kosmopolitycznych miastach tradycje klanowe to już barwna, ale coraz dalsza przeszłość, szokuje nas, że tu, w małych górskich wioskach północnej Szkocji, wciąż żyją.

Kiedyś stara Szkotka pyta, dlaczego nie bierzemy ślubu. Coś tam tłumaczymy. Szkota przerywa – Wiem! Nie musicie tłumaczyć. Jesteście z wrogich klanów… - dopowiada sobie resztę historii, zadowolona ze odkryła naszą „tajemnicę”. – A! I dlatego uciekliście z Polski.

Ojciec naszego szefa miał w Afryce plantacje herbaty, w posiadaniu rodziny jeszcze od czasów kolonialnych. Odziedziczył ją brat Jamesa. On sam często odwiedza brata, razem zdobyli Kilimandżaro. Jamek dostał ziemie w Szkocji, olbrzymią plantacje ziemniaków, pół wyspy. Na 21e urodziny otrzymał wielki, kamieni dom, zamek prawie. Najstarszy i najokazalszy budynek na wyspie. Grant jest wykształcony, ma piękny londyński akcent, nienaganne maniery, chodzi w oficerkach, zawsze w marynarce. Arystokrata pełną gębą. Przedstawia się tak. – My name is Grant. Mister Grant.

Pracownicy mówią do niego Mr Grant. – Tak, Panie Grant, Nie, panie Grant. Grant mieszka sam z żona, dystyngowaną starsza panią, z która bardzo rzadko mamy jakikolwiek kontakt. Dzieci mieszkają w mieście, kończą studia. Bolączką Granta jest, że żadne z nich ani mysli o przejęciu farmy… najstarszy syn Granta pięknie gra na kobzie. Czasem, gdy przyjeżdża w odwiedziny, słyszymy wygrywane stare szkockie melodie.

Mr Grant nie ma dla nas zakwaterowania. Nie pomyślał, nigdy jeszcze nie zatrudniał cudzoziemnców. Pierwszą noc śpimy w baraku, gdzie robotnicy jedzą lunch. Żona menadżera przynosi nam herbatę, cukier. Grant szuka nam miejsca do mieszkania, nie idzie mu łatwo. W końcu jest! Kilkanaście kilometrów od farmy, w innej wiosce, ale lepsze to niż nic. Mieszkamy na farmie u Mojrak, w wielkiej przyczepie kempingowej. Idzie zima. Jest tak zimno, że czasem woda zamarznie w kranie. Mamy elektyczmy grzejnik, ale żeby działał trzeba do specjalnego urządzenia wrzucać pieniądze. Funt wystarcza na godzinę. Obok nas, w karawanie mieszka cała rodzina z małymi dziećmi. Uszczelniają przyczepę foliami.

I znowu przebieranie kartofli… Choć wszystko lepiej zorganizowane. Przy taśmie siedzimy, nie stoimy, każdy ma koło nóg mały gazowy piecyk, bo w hali zimno. Jesteśmy jednymi cudzoziemcami, zarabiamy tyle samo, co Szkoci, gwarantowana minimalna pensję, dostajemy dodatkowe pieniądze za nadgodziny, pracę w weekendy. Nigdy dowiemy się, jakim cudem właściciel farmy przez cały czas płacił za nas podatki i składki ubezpieczeniowe, mimo, ze nie mielismy pozwolenia na pracę.

Ale Grant może wiele. Jest przecież najbogatszym człowiekiem w okolicy. Chcemy otworzyć konto, nie da się, jesteśmy nielegalnie, nie mamy numeru podatkowego, zameldowania. A Grant chce płacić przelewem. Nie ma mowy o gotówce, to nielegalne. Więc mówimy, że konta nie da się otworzyć. Grant mówi, że wszystko załatwi. Kilka dni później przychodzi w czasie przerwy i melduje, że jedziemy do banku. Cali w pyle, ziemniaczanym kurzu, brudni, w roboczych ciuchach jedziemy do Inverness. Idziemy do gabinetu dyrektora, siadamy w wielkich fotelach. Rozmawiamy o Szkocji, o górach, opowiadamy o Polsce. Konto to żaden problem, w końcu pracujemy dla samego Mr. Granta. Brudnymi od ziemniaków rękami podpisujemy dokumenty. Mamy konto, kartę.

Highlanderzy

Pracujemy. Po kilku dniach znamy już wszystkie plotki we wsi, kto, z kim,kto jak i dlaczego, kto ma ile dzieci, ile pieniędzy, czyj ojciec to, a czyja babka tamto. Szkoci szczęśliwi, maja wreszcie słuchaczy. Bo komu innemu opowiadać? Wioska maleńka, nikt nowy tu przyjeżdża, tylko młodzi wyjeżdżają – za lepsza pracą, łatwiejszym życiem. Bo tu nie żyje się łatwo, paskudna pogoda, wszędzie daleko, a i zarobki jak zawsze marne. A praca ciężka. Kamienista ziemia Highlandów nie daje łatwo wydrzeć sobie plonów.

Na farmie jest dwóch menażerów, nazywamy ich Wodnik i Leśniczy. Leśniczy zawsze wyglada, jakby właśnie wybierał się na polowanie. Ma wielkiego rotwailera, Sabrinę. Pies jest z nami cały dzień. Gdy nadchodzi szef, Sabina zaczyna szczekać, znudzony miny zmieniają się w pełne uwagi i dbałości o jakość kartofli.

Wodnik natomiast, wiecznie roześmiany, lub wypić i cała farma pilotuje, że czasem jest w pracy po kielichu. Wodnik chodzi zawsze w gumowcach – swój chłop, nigdy się nie czepia, często chwali, puszcza oko. Jest jedynym człowiekiem, oprócz nas, z zewnątrz, spoza wioski. Pracę znalazł gazecie, potrzebowali menedżera, dawali mieszkanie…. Czego nie?

U Granta menadżer zawsze ma mieszkanie w murowanym domu stojących obok hal, gdzie przebiera się i pakuje ziemniaki. Traci je razem z pracą. Mąż Margeret był menadżerem. Zmarł, Grant postanowił kobiecie zostać. Bo gdzie by miała iść? Margeret mimo, że po 70., mimo, że o lasce, musi jednak pracować. Ma problemy z biodrem, czeka ja poważna operacja. Nie narzeka – takie życie, człowiek póki może, musi pracować. Ciepła starsza pani, poważna, z cierpliwością tłumaczy ziemniaczane tajemnice. Radzi, aby do jedzenie brać te jeszcze nie przebrane, zanim zostaną wykąpane w chemicznym roztworze. Bo ziemnaki nie idę do sklepów ale na siew. Przyjeżdżają po nie TIR-y z całej Europy, Grant ma także odbiorców nawet na Bliskim Wschodzie.

Will, starszy, przygrabiony mężczyzna jest po operacji serca. Sprzedał lata temu Grantowo ziemię i dom. Z tym, że może mieszkać w domu do śmierci nic nie płacąc, a w zamian musi pracować, póki sił mu starsczy. Więc choć czasem łapie się z pierś, pracuje i to ciężko.

Jest pełna energii Joann. Ma prawie 70 lat. Od wczesnej młodości przebiera ziemniaki, zaczynała jeszcze dla ojca Jamesa. – Ja też jestem z klanu Grantów – podkreśla z dumą. Sztukę segregacji opanowała do perfekcji. Nie raz zasypia na stojącą, jej ręce nadal przebierają. – A byliście w Londynie? – pyta. Ona nigdy nie była. Tylko raz na lotnisku, kiedy leciała do Afryki. Na Czarnym Kontynencie spędziła kilka lat, jej mąż służył w brytyjskim wojsku, tam urodziła córkę. - Teraz mąż na rencie, chory, nie może pracować, a ja mam jeszcze mnóstwo siły – chwali się. – Bez mojej pensji byłoby nam bardzo ciężko. A tak mamy na życie i dzieciom coś pomożemy. Joanna i mąż mieszkają w wynajmowanym domu, nigdy nie było ich stać na własny. – A wy macie dom? Mieszkanie? – To Polska musi być bardzo bogatym krajem… - zamyśla się. Joann dziwi się, na wiesć, że w Polsce nie mówi się po angielsku. – Ale telewizje po angielsku macie? – nie mieści jej się głowie, że może być inaczej. – A w szkołach też po polsku się uczycie? – opowiada, jak w czasach jej dzieciństwa dzieci za mówienie po gaelicku były bite.

– Musicie mieć w Polsce bardzo złe szkoły – mówi pewnego dnia. – Dlaczego? – Oglądałam program w telewizji o Polakach. Mówili, że Polacy po studiach pracują w Wielkiej Brytanii w sklepach, na farmach, w fabrykach…. To co wy za studia macie?

- Tanio żyjecie? – Joann śmieje się, gdy zapewniamy, że kupujemy najtaniej jak się da. – Ja bym takiego drogiego sera w życiu nie kupiła – ogląda nasze śniadanie. – Chyba, żeby przecena była. Joann nauczyła nas, że pół godziny przed zamknięciem przeceniają w supermarketach chleb, gdzie szukać najlepszych przecen, w którym markecie jest tańszy tuńczyk, a w którym ser. – Mówią, że Szkoci są skąpi – śmieje się. – Nie, Szkoci są biedni...

Czasem, przy taśmie Joan śpiewa stare szkockie piosenki.

Jest młoda Mary. Młoda, to tu koło 50, jako dzwonek w komórce ma ustawioną melodię z „Bravehearta”. Ma czterech synów i zaraz dowiedujemy się, że każdy ma innego ojca. Jeden z jej synów ma ostrą alergie na orzechy. Kiedyś na dyskotece całował się z dziewczyną. Zanim skończyli czułości chłopak padł nieprzytomny. Ledwo go uratowano. Okazało się, że dziewczyna chwilę przedtem jadł orzechy. Gazety napisały o tym zdarzeniu tytułując artykuł „Śmiertelny pocałunek”. Mary lubi robić dowcipy. Kiedyś nawrzucała Wodnikowi żab do samochodu. Mężczyzna wsiadł do samochodu, ruszył i z wszystkich stron wyskoczyły płazy. Mało się nie zabił.

Jest 15-letnie traktorzystka, Liza. Grant nie może znaleźć traktorzysty i choć dziewczyna nie ma jeszcze uprawnień, gdy jest więcej pracy jeździi. Uczy się w pobliskiej szkole rolniczej, zna się na traktorze jak stary.

Jest 19-letni traktorzysta, Scott. Cichy, nieśmiały. Z podziwem patrzymy, jak prowadząc traktor, drugą ręką skręca tytoń. Szef kazał mu wozić nas do i z pracy. Scott musi rano wstać, nadrobić kilka kilometrów. Czasem, gdy skończy wcześniej, czeka, rzadziej my czekamy na niego. Chcemy dorzucić się na paliwo, Scott odmawia, mówi, że nawet jakby mu Grant nie kazał i tak będzie nas wozić. Kupuejmy mu na święta wielka butelkę porządnej whisky.

Chłopak ma małe dziecko. Na farmie śmieją się, że nie ożenił się, bo nie ma pieniędzy na wesele. Bo i skąd ma mieć. Stawka traktorzysty wcale nie jest większa niż nasza, minimalna pensje. Scott ledwo wiąże koniec z końcem. Inna farma? - Wszędzie tu tyle samo zarobię. Musiałbym wyjechać z Highlandów. A tego nigdy nie zrobię. Jestem przecież Highlanderem…

Jack, też traktorzysta zabrał nas do pubu we wsi, stary szkocki pub, wszyscy się znają. Czujemy się bardzo wyróżnieni, byle kogo nie bierze się do pubu. Teraz już jesteśmy swoi. Co prawda killu kompanów Jacka dziś z nim nie wypije bo nioe maja zamiaru pić z piep… katolikami, ale kilka piw łamie wszelkie baariery. Kiedyś w innym pubie, gdy Szkocje spytali skad jesteśmy usłyszeliśmy wyzwiska. – Fucking bloody, catolicks – Szkoci to zagorzali protestanci. Po chwili jednka na naszym stole wylądował kilka piw. – Przepraszamy, my tak tylko… Witajcie w Szkocji, znajcie szkocką gościnność.

Siedzimy więc z Jackiem, pijemy piwo. Nagle niemiłosierny smród. Sprawdzamy dyskretnie podeszwy butów. W nic nie wdepnęliśmy, a smród niepokojąco się nasila. Jack siedzi spokojnie, jakby nigdy nic. W końcu pytamy, gdy smród staje się nie do wytrzymania, co to? – Wieczór panieński – mówi ze stoickim spokojem nasz przyjaciel. – Wiosna, ludzie się żenią.

Stary, przedchrześcijański zwyczaj. Noc przed ślubem przyszła panna młoda, razem z koleżankami, tarza się w oborniku. W przewodniku wyczytaliśmy, że symbolizuje to nietykalność przyszłej żony, ale nie mieliśmy pojęcie, ze gdzieś jeszcze tradycja to jest żywa. Szkot żartuje, że symbolizuje to małżeństwo. Dziewczyny wyglądają jak z Bravehearta. Białe, proste sukienki, wianki na włosach, długie rozpuszczone włosy. Tylko od stóp do głów umazane. Proszą do tańca wszystkich mężczyzn w pubie. Nie wypada odmówić…

Rozmawiamy o starych szkockich zwyczajach. Jack tłumaczy jak powinien wyglądać tradycyjny kilt – Zawsze za kolano. Ładne, nie ładne, drogie jak diabli. Oprócz kiltu trzeba mieć sporran – skórzaną, a najlepiej futrzaną torebkę, skarpety z welny, buty, do tego broszka z godłem klanu, lniana koszula... Na każda wielką galę człowiek musi stawić się w kilkcie, inaczej absolutnie nie wypada. Jak nie ma pieniędzy za zakup – wypożycza. – Też za grubie pieniądze.

Ivor o starych szkockich tradycjach wie wszystko, godzinami może opowiadać o ukochanych Highlands. Nie pracuje na farmie na stałe, zatrudnił się na kilka tygodni, może miesięcy, dorobić parę gorszy. Siwa broda, dumna twarz, surowe spojrzenia, potężne ręce. Mówi po gaelicku. Uczy nas siarczystych szkockich przekleństw. Uwielbia opowiadać o potędze Szkocji, o szkockich powstaniach, wielkich bitwach. Ivor twierdzi, że Polscy to też Celtowie i za nic nie daje się przekonac, że mogłoby być inaczej. – Nas Celtów od zarania czasów prześladują – mówi. Kto? Oczywiście Anglicy. Opowiada dowcipy o Anglikach. Jeden jest taki – Szkot łapie złotą rybkę? Wypowiada swoje trzy życzenia. Pierwsze – Zatopić Anglię. Drugie – wyciągnąć ja z powrotem na powierzchnię. Trzecie – znowu zatopić. Złota rybka dziwi się – bez sensu te twoje życzenia, nie wystarczy ich raz zatopić? Szkot tłumaczy – Pierwsz raz zatopię, zginą. Jak wyciągnę na wierzch, Anglicy z całego świata przyjadą na ich pogrzeb. I wtedy znowu zanurzyć.

Paul jest inspektorem, przyjechał kontrolować ziemniaki. Kręci się koło nas, szuka okazji rozmowy sam na sam. Zaastanawiamy się, o co chodzi. Może ma coś wspólnego z urzędem imigracyjnym? Nie, bzdura? A może chce nas wypytać o pracę, jakość kartofli? Też bzdura…W końcu udaje się. – Sprawa zostanie między nam – zaznacza. – Posadziłem choinki. Nie pomoglibyście w weekend poprzycinać? Płaci do ręki, przywiezie nas i odwiezie. Przycinamy choinki, jesteśmy wysoko, mamy super widok na całą okolicę. Paul pracuje razem z nami, bolą plecy, razem odpoczywamy. W południe bierze nas do domu na lunch, herbatę. Przy wypłacie Paul nie odliczy odpoczynków, zapłaci za wszystkie godziny. Daje nam do ręki pieniądze. I niespodzianka. W pobliskim potoku ziębi się piwo. – Zająłem wam sobote, pewnie zakupów nie zrobiliście – wiezie nas do sklepu. Zaprasza w zimie – pracy będzie masa, przy wycince, przygotowaniu do sprzedaży, jakbyście nie mieli co robić, zapraszam.

Paul jest Anglikiem. Wie, jak bardzo są tu nienawidzeni – A ja mam jeszcze gorzej, nie dość, że Anglik, to katolik – śmieje się. Przyjechał tu to za żoną. Rozwiedli się po kilku latach, ale Paul pokochał Highlands. Został, ma dobrą pracę, posadził choinki, choć na ten interes trochę narzeka. Szkoci? – Jak by ich posłuchać – śmieje się. – Zabiliby każdego Anglika, katolika, w ogóle wszystkich... Ale to dobrzy, bardzo dobrzy ludzie, serce by oddali – mówi. – Inaczej bym tu nie mieszkał.

Mr Grat i jego wrogowie

Grant wozi jakieś wielkie skrzynie. Wystają z niedomkniętego bagazniak jego terenówki. Co to? Snujemy najdziwaczniejsze domysły. – Jak to, co? – śmieją się nasi współpracownicy. – Klatki-pułapki na ptaki! Twierdzi, że zjadają mu ziemniaki. – I co z nimi robi? Z ptakami? – Szkoci ubawieni – Spytajcie! Na pewno z przyjemnością wam opowie.

Grat rozstawia druciane klatki na polu. W klatce jest zamknięty kruk, drze się wniebogłosy. Przylatuje inny kruk, chce chyba mu pomóc, a może tylko sprawdzić, dlaczego jego kompan tak wrzeszczy. Siada na klatce, zapada się zapadka i kruk schwytany. - Nikt tego nie chce robić, więc muszę sam – tłumaczy Grant. – Ale ja to nawet lubię. Och, tak naprawdę to bardzo lubię.

Marcin ogląda z zainteresowaniem klatki. – Jak się złapie, pokażę, co robię – zapowiada Mr Grant. A teraz zaprezentuje na sucho. Otwiera kratkę. Ręce w skórzanych grubych rękawicach. – Walczy - dziobie, gryzie, rzuca się jak diabeł, nie raz nawet nawet przez rekawice do krwi mnie poharatał – mówi. – I tak wrzeszczy – Grant naśladuje odgłosy walczącego kruka. Pokazuje jak skręca ptakowi szyję. Duma rozpiera mu piersi. – Widzę, że inetersują cię ptaki, Marcin.

Na drugi dzień jesteśmy w pracy 2 minuty później. Pech. Mr Grat stoi, w kółku obok niego wszyscy pracownicy, jest też Wodnik i Leśniczy, wszyscy spoglądają na zagarki. Z ich min wyczytujemy, ze nie jest to zwykła odprawa przed pracą… – No jesteście, na was czekaliśmy – mówi farmer. – Szególnie na ciebie, Marcin, bo mam dla ciebie wielką niespodziankę, specjalnie dla ciebie, ale inni też na pewno posłuchają i popatrzą. Dołączamy do kręgu. Szkoci usiłuja utrzymac poważne, pełne zainteresowania miny. W środku leży kilka lśniących, czarnych kruków z poskręcanymi karkami. – Marcin interesowały cię kruki, patrz, co mam, wczoraj się złapały. – Grant jest zadowolony i dumny z siebie. Wyciąga stary wielki atlas ptaków. Pokazuje, tłumczy, czym różnią się od siebie kruki poszczególncyh odmian, których jest tu mnóstwo, a które to prawdziwa rzadkość. Pokazuje wielke dzioby. – Tymi obrzydliwymi dziabmi zjadły by najchętniej wszystkie moje ziemniaki...

Mr Gratn też samodzielnie musi wpuszczac trujące gazu do nór pasożytniczych zajęcy. Tym jednak staramy się nie interesować. Nie chcemy mieć prelekcji o rodzajach występujących w Szkocji, prowadzonej nad ich martwymi ciałami.

Będziemy zbierać kamienie. Nie, to nie żart. Od kiedy Mr Grant, od kiedy najstarsi mieszkańcy wsi pamiętają, co roku trzeba odkamienić pole. Taka szkocka ziemia. Co roku z pola zbiera się tony kamieni, czasem głazy, które musi podnosić kilka osób. – One nigdy się nie kończą – wzdychają Szkoci. Więc zbieramy. Praca na świeżym powietrzu, wreszcie poza budynkiem. Praca wydaje się ciężka, owszem ciężko zbierać kamienia, ale po pół godzinie przyczepa jest pełna i ktoś jedzie ją wywieźć. Zajmuje to pół godziny, w trakcie której leżymy na trawie, żartujemy. Kamienie Grat sprzedaj do budowy dróg.

Marcin dostaje fuchę. Ma siedzieć w ukryciu i liczyć wyjeżdżające ciężarówki. Czy odbiorca nie oszuka, czy nie weźmie więcej niż potem powie że wziął. Za 5 funtów na godzine, Marcin siedzi całymi dniami na wzgórzu z widokiem na cała okolica i oczywiście drogę. Jedyny dyskomfoer, to, że musi się ukrywać…

Jest tajemnica, o której dowiadujemy się pod koniec pracy od Szkotów. Mr Grant zabronił pracownikom informować nas o wydarzeniach, którymi w poprzednim sezonie żyła nie tylko cała farma, ale cała wieś i okolica. Do dziś nie mamy pojęcia, dlaczego miała być to tajemnica...

Mr Grant postanowił posiać genetycznie modyfikowany rzepak. Zgodnie z wymogami miejscowego prawa poinformował o tym wieś, stosownym ogłoszeniem. O genetycznym rzepaku dowiedzieli się ekolodzy. Zjechali z całej Wielkiej Brytanii na farmę Granta.

Zaczęli do błędu. Farmer zasiał dwa pola – jedno genetyczne, drugie normalne. Ekolodzy na tym genetycznym postanowili wyciąć wielki krzyż. Tylko pomylili się. Krzyż zniszczył „normalny” rzepak.

Ta pomyłka, z której śmiała się cała farma, nie zniechęciła działaczy. Grant, konserwatysta, od początku nienawidził ekologów. Nie tylko za poglądy i zniszczenie upraw. Obrońcy przyrody na długie tygodnie całkowicie sparaliżowali pracę. Na środku farmy rozbili wielka mongolska jurtę i protestowali całe lato. Gdyby tylko krzyczeli… – Wchodzili na traktory, skakali po maszynach, nie wpuszczali nas do budynków – opowiadają pracownicy. – Nie byli dla nas mili, nie pomogły tłumczenia, że my tu tylko pracujemy, obrzucali nas obelgami i namawiali do porzucenia pracy dla „mordercy natury”. - Siedzi mi ich pięciu na dachu kabiny, co mam robić? Ruszałem. Inaczej nigdy by nie zeszli, a robota czekała… - opowiadają traktorzyści.

Do dziś Mr Grant i ekolodzy ciągają się po sądach. Ale genetycznie modyfikowanych roślin farmer już więcej nie zasiał.

Zrobiła się wiosna, możemy wreszcie mieszkać w namiocie. Mamy już dość zawilgoconego karawanu. Grant zgadza się – macie całą moja ziemię – zapewnia. – Gdzie tylko chcecie, macie pola, las, plaże nawet. Mamy już od dawna upatrzone miejsce. Na pagórku stoi opuszczony, kamienny dom. Widok na zatokę, do pracy tylko zejść. Pierwsze dni sielanka – śpimy w namiocie, ale mamy pół domu. Można posiedzieć, gdy pada, zjeść przy stole. Jest nawet woda. Druga domu połowa zamknięta. W sobotę wolne, chcemy dłużej pospać. O świcie budzą nas strzały. Wystawiamy głowy z namiotu – jak na froncie. Wkoło śmigają śruty. Szkoccy dżentelmenowi na szczęście nie strzelają do nas, ale do lotek, ćwicza przed polowaniem na kaczki. Ubrani w nieskazitelne stroje myśliwych, starsi dżentelmeni. Przebiegamy pod śrutami wpół zgięci, dukamy dzień dobry. Strzelali cały dzień, strzelali w niedziele. W poniedziałek Mr. Grant wzywa nas do siebie. – Czy to wasz namiot stoi na górce? – Znowu wpędziliśmy się w tarapaty. – Tak, nasz, Mr. Grant pozwolił. – Tak, ale nie tam!!! – Mr Grant jak przystało na gentelmena nie krzyczy, stara się zachowac spokój i dobre maniery. – Co oni sobie musieli pomyśleć! – wzdycha ciężko. – Rozbijcie się przy farmie – macha ręką. - Tam ma spotkanie Klub Strzelecki. Moi przyjaciele. Pytali, co to za namiot. Nie miałem pojęcia, że przyjdzie wam do głowy akurat tam zamieszkać…

Pewnie biedny Mr Grant stresował się tłmaczac, ze to mieszkają jego pracownicy. A my mieszkamy na farmie, średnio nam się to podoba, tyle że do pracy mamy blisko…


cdn

poniedziałek, 17 maja 2010

knıga cz 5

Kıedy to sıe dzıalo... szczeslıwı czasu nıe mıerza.. no... 2003-2004... jakos tak
pozdrowıenıa z coraz cıeplejszego Bodrum

SZKOCJA cd

JAK MIKE ODNALAZL NAS W SUPERMARKECIE


Zwiedzamy średniowieczne miasto. Z widokiem na fortece, na gazowym palniki podgrzewamy puszkę fasolki – najtańsze, co można zjeść w Wielkiej Brytanii. Liczymy pieniądze – nie jest dobrze, właściwie bardzo źle, a może nawet tragicznie. Jesteśmy prawie bez kasy, stop marny, do Francji daleko – zreszta i tak już chyba nie zdążymy na winobranie… Jedziemy już przecież kilka tygodni… No, ale jak tu nie zwiedzać po drodze, jak mogliśmy się zatrzymac się w tych wszytkich wspaniałych miejscach? Idziemy do sklepu, nasza „stawka żywieniowa” spada do funta dziennie. Kombinujemy, szukamy przecen. Ze znajomym irlandzkim akcentem, zaczepia mnie starszy mężczyzna. – Are you working? – pyta. - Marcin, patrz, jaki idiota, z plecakami, brudni a ten myśli, że ja tu pracuje. Marcin odrywa się od półki z przecenionymi tuńczykami – Gdzie jest? Co dokładnie powiedział? Idziemy za gościem. – Chciałem tylko spytać, czy gdzieś pracujecie - wyjaśnia. Przedstawia się. Ma farmę, szuka ludzi, praca od zaraz. – Pod sklepem stoi zabłocona terenówka, jak się zadecydujecie, przyjdźcie. Jest terenówka. Wsiadamy. Mike pyta czy lubimy Czechów. Bo kiedyś bili mu się Ukraińcy z Czechami, więc nie chce więcej narodowych waśni. Dlaczego nas zaczepił? Bo „jego” Czesi, gdy przyjeżdżają do pracy, wyglądają jak my, placki i zawsze wyglądają, jakby ostatnią noc spędzili w krzakach.

Mówi o warunkach pracy, zarobkach, pyta czy mamy pieniądze, jeśli nie, da nam zaliczkę. Zastrzega, że do miejsca pracy jest kawał drogi. – Bo to w Szkocji, aż pod Glasgow…

Wracamy w okolice miejsca, skąd rozpoczęliśmy nasza podróż po Szkocji. Mała wioska niedaleko miasteczka Girvan. Widok na Alsa Craig, wyspę wyglądająca jakby jakiś olbrzym rzucił z nieba, wprost w morze, skalny sześcian.
W samym miasteczku nie ma nic ciekawego, ale okolica cudna. Niedaleko Girvanu jest „jaskinia ludożerców”. Nikt z miejscowych nawet nie śmie zbliżyć się do tego miejsca, nawet przewodnik po Szkocji informuje, że według miejscowych, w tym miejscu starszy. W jaskini w XVIII wieku żyli ludożercy. Żyli tam wiele lat, porywali z wiosek dzieci, rodziny. Ponoć w jaskini ciagle jeszcze można znaleźć ludzkie kości. Pytamy raz miejscowego o jaskinie. Blednie. – Raz tam byłem i nigdy nie zapomnę. Nawet starch o tym mówić...
Po ponad miesiącu pod gołym niebem śpimy w łóżku, w wielkiej przyczepie kempingowej. Czesi nie mogą uwierzyć, że Mike przywiózł nas z marketu. Stawiają uczciwie sprawę – pracują tu od lat, każdy sezon, cenią sobie pracę, nie chcą nowych. Nic do nas nie mają, ale Mike nie raz odgrażał się, że ściągnie sobie Polaków zamiast nich. Czy my nie jesteśmy tymi właśnie Polakami? Czy nie ściągniemy następnych? Czy nie odbierzemy im pracy?
Ciężko im uwierzyć w naszą historie, że jedziemy autostopme z Irlandii, że naprawdę Mike zaczepił nas w sklepie. W końcu zdobywamy ich zaufanie. Stawiają wino, pytają czy nie potrzebujemy pożyczyć pieniędzy, opowiadają o pracy, o szefach, o wiosce.

Dziad nie jest farmerem, ale pośrednikiem. Dostarcza pracowników farmerowi, dba, aby mieli gdzie mieszkać, dowozi ich do pracy. Mieszkamy w przyzwoicie urządzonych przyczepach kempingowych, płacimy tylko za prąd i gaz. Po 10 funtów na tydzień. Każdy zadowolony, i farmer, i robotnicy, to nie pośrednik krwiopijaca. Płaci regularnie, co tydzień, nie oszukuje, godzin jest sporo, więc zarobki całkiem przyzwoite, choć za godzinę otrzymujemy mniej niż minimum i nie mamy płaconych nadgodzin, nie ma co narzekać.

Mike jest Irlandczykiem, od kilku lat żyje z Hrabiną - tak nazywają kobietę dziada Czesi. Hrabina, Szkotka, kiedyś pracowała dla Mika. O ile dziad da się lubić, z Hrabiną każdy drze koty. Hrabina wrzeszczy nad zbyt głośna muzykę wieczorami, konfiskuje gitarę, której dźwięk ją denerwował, ciągłe pokazuje, że choć jak i my mieszka w przyczepie, że choć jeszcze niedawno przebierała ziemniaki, teraz ona tu rządzi. Dziad często wyjeżdża i wtedy zdani jesteśmy na łaskę i niełaskę Hrabiny.

Konflikt Czechów z Mike polega na tym, że Czesi czasem czują się obrażeni. Złościli się, gdy przyjeżdżali i Mike pokazywał im przyczepy – To jest elektryczny czajnik, wiecie jak to obsługiwać? – Co on myśli, że my w Czechach czajników nie mamy? – denerwowali się. Raz Hrabina powiedziała dziewczynie, że nie umie zamiatać i Czesi obrazili się. Spakowali się i poszli do miasta na autobus. Mike gonił ich, prosił, żeby wracali. Czasem Mike dokuczy Czechowi, że nie zna angielskiego. Dziś przesadził. Powiedział Czechowi, który go nie zrozumiał, że jest głupi. Strajk. Wszyscy siedzą z założonym rękami i bardzo obrażonymi minami. Mike wola do pracy. Nie. Nie i już. - Nie będziesz mówił, że ktoś jest głupi, sam jesteś głupi. Nie będziemy dla ciebie więcej pracować. Ktoś nie zna angielskiego, to głupi? A ty znasz czeski?

Mike denerwuje się, trzęsą mu się ręce, ciężko oddycha. Robi nam się żal starszego człowieka, ale trwamy solidarnie z Czechami. To nasz pierwszy dzień pracy, nie wiemy jak się zachować. - Przepraszam, nie bierzcie mnie poważnie, ja tak czasem sobie mówię, jak małpa. – Mike naśladuje małpę, próbuje rozładować sytuację. Czesi śmiertelnie poważni. Mike przeprasza, prosi, błaga, obiecuje poprawę. – No dobra, ale ostatni raz. Idziemy do pracy.

Język w Szkocji to problem. Nawet ci, co latami uczyli się angielskiego czasem nic nie rozumieją. Szkoci tak mówią, że nie bywa, że rozumieją ich nawet Anglicy. Szkoci często nie rozumieją sami siebie. Nie raz byliśmy świadkami, jak nie mogli zrozumiec się sąsiedzi z sąsiednich wiosek. Szkoci bowiem pochodzą nie tylko od Celtów, ale i od Piktów, ziemie te odwiedzali Wikingowie, echa jezyków starych ludów wciąż pobrzmiewają w akcencie, wciąż zachowały się stare używane przez Celtów, czy Piktów słówka. Inaczej mówią Szkoci z południa, inaczej inaczej Północy, inaczej inaczej gór, inaczej inaczej wielkich miast. Nic dziwnego, że ciężko połapać się w tym językowmy galimatiasie. Długo zajmie, zanim zaczniemy rozumieć bez problemów Szkotów, a jeszcz dłużej, zanim zaczniemy mówić tak, aby oni rozumiali nas.

To najnudniejsza praca, jaka można sobie wyobrazić. Taśma, wybieranie ziemniaków. Szczęściarza są na polu, jeżdżą maszyną. W wielkim ziemniaczanym kombajnie tez jest tasma, też przebiera się ziemniaki, wyrzuca kamienie, grudy ziemi, ale choć na świeżym powietrzu. W nocy śnią nam się ziemniaki, domu z ziemniaków, łóżka z ziemniaków, cały świat ziemniaczany. Kilkanaście godzin dziennie na nogach. Rozmawiamy, słuchamy muzyki, śpiewamy, rozmyślamy… Przemyślałam całe swoje życie i nie mam już o czym myśleć. Czas wydaje się stać, wskazówki zagarka nie poruszają się. Ożywaja tylko wtedy, gdy jest przerwa…

Czesi są z Orawy. Wielu studentów, reszta to byli górnicy. Większość mężczyzn, choć Milosz przyjechał z żona, jest tez Jarka, która jest z młodszym o ładnych parę lat partneram i synem. Wielu Czechów zarabia pieniądze na bilet do Nowej Zelandii. Ten daleki kraj właśnie zniósł wizy dla Czechów. Wieczorami godzinami rozmawiają o antypodach, o znajomych, którzy już tam są, zachwyceni krajem, możliwościami. O nowlezandzkich cudach. Zaczynymy marzyć o Nowej Zelandii. Kiedyś na pewno…

Dobrze nam się żyje z Czechami.

Harry jest pół Polakiem, przyjechał z żoną. Oboje w Czachach bez pracy, odkładaja pieniądze po prstu na życie. Drobny, ciemne włosy, czarne oczy. Harry jest spokojny, choć gdy wypije robi się „nerwowy”. Raz, jeszcze Czechach były Harrego urodzimy, przyszli gości, była wódka. Żona Harego włączyła serial. – W moje urodziny serial? Harry wyrzucił telewizor przez okno. Kiedyś, późno w nocy pijemy piwo z Hardym. Czech słucha na cały regulator swojego ukochanego Black Sabath. Z pokrywek i noże robi sobie perkusję. Wpada Hrabina. – Co za wrzaski? Harry krzyczy po czesku. – Będę robił, co chcę, będę wrzeszczał, ile chcę! Przetłumaczcie to tej k… - Hrabina słowa na k… świetnie rozumie. Wyrywa wtyczkę z prądu, zabiera magnetofon. Harry blednie. - Widzicie, co zrobiła? Wyłączyła Blach Sabath! Tak zbrodnia nie może ujść na sucho. W stronę Hrabiny lecą puszki z piwem. Kobieta ucieka, chowa się do swojej przyczepy, Harry biegnie, łomocze z drzwi. – Zabiję! – krzyczy.

Harry kupuje prezent ojcu – najdroższą whisky w sklepie. Pięknie zapakowana, z rocznikiem. Impreza, kończy się alkohol. - Harry, daj flaszę, oddamy ci pieniądze – nalegają Czesi. - Zgłupieliście? To dla ojca! - Za chwilę butelka ląduje na stole. Hary kupował kilka razy prezent kilka razy.

W każdy piątek po wypłacie wszyscy jedziemy do pubu. Zbiera się cała wieś. Szkockim pubom daleko do atmosfery pubów irlandzkich, Szkoci sa smutniejsi, poważniejsi, ale te małe, wiejskie mają swój niepowtarzalny urok. Czesi śpiewają swoje piosenki, Szkoci swoje. Długowłosy Radim choć nie zna angielskiego, gdy śpiewa Betalsów, czy Dylana nikt nie zgadłby że to cudzoziemiec. Śpiewa z nim cały pub, nagradzają rzęsiste oklaski. Kolejka dla Czechów, kolejka dla gospodarzy! Każdy we wsi wie, kim jesteśmy, nielegalnymi, w pubie jest nawet miejscowy policjant. Ludzie mówią, że wiedzą, jaka ciężka praca, że cieszą się, że tu jesteśmy. – Bo kto by to robił?
DREAM TEAM
Robi się zimno, a my nie mamy ciepłych ciuchów. Znajdujemy w szafie stara, skajową kurtkę. Model sprzedawany kiedyś na ruskich rynkach, damska, zawiązywana w pasie. Ciut za mała, ale będzie do pracy, wystarczy poczyścić z pajęczyn. Marcin zyskuje ksywe Eminem. Hrabina wiezie nas busem z pracy. – Marcin skąd masz ta kurtkę? – pyta poważnym i mocno zaniepokojonym głosem. Marcin myśli – czepi się, że w takiej szmacie chodzę do pracy, że idiotycznie wyglądam, że brudna i podarta… Kiedyś Dziad już narzekał, że chłopaki chodzą nieogoleni do pracy. - Farma czy biuro, każdą pracę trzeba szanować… Marcin duka, że znalazł w szafie. Hrabina dosadnie – To moja zimowa kurtka! Czesi schylają głowy, dusza się ze śmiechu. Marcin obiecuje natychmiastowy zwrot, ale Hrabina okazuje łaskę – Możesz sobie w niej chodzić, ale żebyś czasem nie zabrał jej do Polski, masz wyczyścić i odłożyć na miejsce. I postaraj się nie poniszczyć!
Wyjechali studenci, wyjechała żona Harrego, kończy się sezon, jest coraz mniej roboty, Czesi wyjeżdżają jeden po drugich. Zarobili już swoje, umówili się na następny sezon. W końcu zostajemy tylko my i Harry. I dla nas trzech roboty jest aż za dużo, tak dużo, że nie dajemy rady, musielibyście spędzić za taśmą całą dobę. Dziad szuka więc po wsi chętnych, idzie mu opornie, nikomu nie chce przebierać się ziemniaków. Przychodzi pracować Krimosz (po czesku kryminalista, tak nazwał go Harry) i Zagórka (od czeskiej aktorki), szkockie niebieskie ptaki, cali w tatuażach, wiecznie spóźnieni. Raz wieziemy do domu worek ziemniaków. Krimosz chce wynieść z samochodu, komiecznie pada pod ciężarem.

Staruszka, ledwo na nogach, przyjeżdża na farmę z kobietą w średnim wieku. – Patrz Marcin jak miło, mama panią do pracy przyprowadziła. A to pani przyprowadziła mamę. Marcin ciągłe w kurtce Hrabiny, Harry czasem z piwem przy pracy, raz złapał go nawet sam właściciel farmy. – Piwa się człowiek napić nie może – denerwuje się Harry.

To był nasz dream team.

Hrabina nie chce nam wypłacić ostatniej wypłaty. Twierdzi, że nie posprzątaliśmy karawanu, że tylko pijemy. Otwiera lodówke, pokazuje puste butelki. – Proszę! – mówi z satysfakcją. Umówiliśmy się z Mikiem, że po zakończeniu pracy zostaniemy dzień dłużej. Nie ma go i nie stanie w naszej obronie. A Hrabina twierdzi, że najlepiej jak wyjedziemy natychmiast. Daje w końcu wypłatę – No, już was nie ma!

Śpimy na plaży, jak za dawnych czasów. Harry burzy się, jak to na plaży? No dobra mogę spać, ale budzik musze mieć. I kładziemy się na plaży a obok wielki budzik Harrego.

Budzik dzwoni o szóstej, tak, żeby Harry zdążył na autobus do Londynu, skąd pojedzie do Czech. My ciągle nie wiemy, gdzie się udać. W ciągu chwili, równocześnie, podejmujemy decyzję, która chyba zapadła w każdym z nas już dawno temu - Irlandia!

poniedziałek, 10 maja 2010

knıga cz 4 - SZKOCJA

Mam jakıes problemy z kompem... nıech chce sıe kopıowac z fleszkı :(
no - cos moze wymysle..

A ja jestem juz w Bodrum - Turcja pıekna ludzıe wspanıalı - tylko czasu malo :( no.. ale nıe jestem tu przecıez na wakacjach - praca... A wıec tak to wyglada - ale tak na powaznıe - jest calkıem sypmatycznıe :) A wıec tak wyglada praca w turystyce... :)

wrcam do prob wklejenıe knıgı... ı pozdrawıam z Bodrum!

No--- udalo sıe hehe - nıe wıem jakım cudem :) a wıec oto knıgı naszej cd :)

SZKOCJA


Nıelegalnıe do ojczyzny Bravehearta :)

Do Szkocji dotarliśmy zupełnie nielegalnie, przez zieloną, a raczej morska granicę.

A było to tak - na mapie wypatrzyliśmy prom płynący z Północnej Irlandii, w miejscu gdzie Zielona Wyspa i Szkocja zdają się być najbliżej siebie. Najbliżej będzie najtaniej. Więc jedziemy na północ, wszyscy straszą Północną Irlandią, że autostopem jeździ się koszmarnie, bo terroryzm, bo ludzie się boja - a jedzie się więcej niż przyzwoicie. Do Belfastu wiezie nas Irlandczyk, katolik, mówi, aby nie zapuszczać się w protestanckie dzielnice. Opowiada o dzieciństwie, młodości spędzonej w stolicy Ulsteru, więcej bombach, strzelaninach. Też czarno widzi nasza autostopowa przyszłość.

Jednak nawet w centrum Belfastu udaje nam się zatrzymać okazję. Raz w Belfaście zatrzymuje nam się autobus, kierowca wiezie nas we wskazane miejsce. Pytamy, ile za bilet? – Jaki bilet, ja już jestem po pracy, tak was podwiozłem… Czasem nawet zabierają nas ludzie, którzy właściwie nigdzie nie jadą, ale zobaczyli łapiących i postanowili nas gdzieś podrzucić. Tak jest w małej protestanckiej wiosce (w Irlandii Północnej podzielony na część protestancką i katolicką jest nie tylko Belfast). Podchodzi do nas człowiek, który obserwował nas siedząc na ławce w parku. Podwozi nas kilkadziesiąt kilometrów. Jest protestantem. Pamiętamy, gdy zgubiliśmy się w protestanckiej dzielnicy Belfastu. Tej ze słynnymi graffiti, tej, do której turyści jeżdżą specjalnymi taksówkami, przez okna robiąc zdjęcia. Jak na safari. Niepewnie wsiadamy, w dodatku łamiemy jedną z zasad autostopu – nie wsiadaj, gdy ktos sam proponuje ci podwiezie. Mężczyzna wiezie nas daleko, płaci za pole namiotowe, życzy powodzenia.

Nie mamy i tak namiotu. Śpimy na plażach jaskiniach, w parkach, na plażach. Kąpiemy się w morzu, dużo zwiedzamy. Jeździmy po wioskach, rozmawiamy z ludźmi. Jesteśmy w katolickiej wiosce Cushendall, kilka kilometrów od miejsca, skąd ma pływać nasz tani prom. Niby cieszymy się, że już tak, blisko, choć szkoda opuszczać nam Irlandię. Jest słonecznie, siedzimy na trawniku, palimy tytoń, gapiąc się na całkiem wyraźnie widoczny szkocki brzeg. Sielankę przerywa ryczenie kosiarki i jej właściciel, który okazał się też właścicielem trawnika, na którym siedzimy i właśnie usiłuje dociec, co na owym trawniku robimy. - Bardzo przepraszamy, nie wiedzieliśmy, że to twój trawnik. Łapiemy stopa. – Dokąd? – Do Szkocji. – Ale to nie w tą stronę. Musicie jechać do Belfastu, na prom. Wyciągamy mapę, pokazujemy zaznaczony prom. Mężczyzna pokazuje datę wydanie. Mapa stara jak świat. Prom nie pływa od kilku lat. Rzędną nam miny. Coś tam żartujemy, że wpław popłyniemy. Mężczyzna coś tam mówi, że jest port, czasem rybacy podpływają blisko szkockiego brzegu, radzi popytać, może nas ktoś zabierze. Dziś mają we wsi celtyckie święto. Będą irlandzkie tańce, muzyka, w pubie tanie piwo. Zaprasza. Może się spotkamy. – A w ogóle, to bądźcie rano w porcie. Może coś wam pomogę.

Port jest maleńki, kilka łódek. Nikt nie płynie do Szkocji. Rybacy zdziwieni, że pytamy. Jemy śniadanie. Kanapki z curdem, cytrynowym dżemem, od dawna głównym punktem naszego menu. Patrick zaskakuje nas, pytamy, czy z nami nie zje. – Nie mam czasu… Gotowi? – pyta. Podaje nam kapoki. Prowadzi do wielkiej, świetnie wyposażonej motorówki. Łódź zbudował jego brat, który jest właścicielem zakładu produkującego takie własnie ekskluzywne motorówki. Płyniemy dobre kilkadziesiąt minut. Mike przeprasza, że nie dowiezie nas do żadnego miasteczka. Nie ma czasu, ciągle trwa festiwal, a on, jako jeden ze współorganizatorów, powinien być na miejscu. Dobijamy do dzikiej plaży, za dużo skał, nie da się bliżej dobić. Patrick w wodzie po uda pomaga nam wynieść plecaki na brzeg. – Pięć mil stąd macie drogę. Tam coś złapiecie. I jeszcze jedno – jego krzyk zaczyna już zagłuszać silnik. – Jak będziecie jeszcze kiedyś w Cushendall, wiecie gdzie mieszkam, zapraszam serdecznie!

Patrzymy jak odpływa. Śpimy na plaży, woda tak zimna, że nie da się kąpać. Rano idziemu do drogi, łapiemy stopa.

Potem wyczytaliśmy, że dokładnie tu wielki temu przybyli do brzegu pierwsi celtyccy kolonizatorzy Szkocji.

Jedziemy autostopem, po drodze mnóstwo zwiedzamy, nigdzie nie spieszymy się, choć może powinniśmy, bo nasze oszczędność z Irlandii i tak marne, topnieją. Oglądamy szkockie wioski, fiordy, miejsca wielkich bitew, słynne szkockie zamki, średniowieczne miasta. Po niemal bezdrzewnej Irlandii, trochę lasu.

Nasze autostopowe szczęście kończy się w Edynburgu, gdzie stopa łapiemy dwa dni. Dobre miejsce, duzy ruch, ale nic tego. Nie tylko nikt się nie zatrzymuje, ale kierowcy pokazują środkowy palec. Drugiego dnia wieczorem, zabiera nas podstarzały angielski hippis z młodziutką, skośnooką żoną. Ledwo mieścimy się do małego, wysłużonego samochodu, bo nasi dobroczyńcy wracają z wakacji. Spędzili je w górach Szkocji, maja namiot, śpiwory i w bagażniku zabrakło miejsca na nasze plecaki, trzymamy ja na kolanach. Jedziemy daleko, do pierwszego angielskiego miasta – Berwick upon Tweed. Plaża pełna miejscowych żuli. Znajdujemy krzaki. Rano widzimy kosiarki, małe traktorki. – Jakaś dziwna farma? Okazuje się, że spaliśmy na polu golfowym. Niemal czołgamy się do ogrodzenia, chyba w tym miejscu nie bylibyśmy miło widziani.