piątek, 31 lipca 2009

Lombok

W krystalicznej toni atoli Gili

W poszukiwania zolwia

Trudno wyobrazic sobie wode czystsza, piasek bardziej bialy, widoki wspanialsze niz na malenkich wysepkach Gili. I choc te wyspy sa co najmnej bardzo drogie, w dodatku trwa sam szczyt sezonu, "urzadzilismy" sie tam calkiem tanio. I zasiedzielismy sie tam kilka dni... W ten sposob wykorztsyalismy caly czas, ktory przeznaczyl;ismy sobie na Lombok :)

Lombok jest blisko Bali, wiec i tu turystow cale masy - prosto z promu wzielismy busik do Singgitti - miasteczka-kurartu z dlugimi, pieknymi plazami.
Jestesmy na miejscu, sciemnia sie, razem z Pedro z Francji probujemy znalezc miejsce do spania. Pedro jest przesympatycznym podroznikiem, zwiedzil pol swiata - ale tym razem to wyjatkowa podroz - miesiac poslubny. Chodzimy po miasteczku, od miejsca do miejsca, wszedzie "full". Przy naszym budzecie sprawa wyglada beznadziejnie - spotykamy rodzine z malymi dziecmi, wielkimi walizkami, przemierzaja miasteczko - moga wydac na nocleg kilkakrotnie wiecej niz my - i od dwoch godzin nic... Jakims cudownym cudem znajdujemy jeden tani pokoj, mowimy Pedro, zeby go bral - w koncu to jego podroz poslubna, jest tu na wakacjach, jego zona, przefajna Chinka jest zmeczona - a my cos znajdziemy, zawsze moznemy spac na plazy, od czego taszczymy namiot... Francuz nie za bardzo chce zostawiac nas na ulicy, niemal sila zmuszamy go, aby bral pokoj...
Chwile pozniej - niemozliwe! - spotykamy pare Austraikow, ktorych spotkalismy kilka miesiecy temu w Laosie! Tez, z duzo grupa ludzi, szukaja pokoju - w sumie wiecej to smieszne niz starszne - tlumy ludzi, tlumy naganiaczy i totalny balagan. Miejscowi zarzekaja sie, ze takiego tlumu turystow jeszcze nie widzieli, ze zaczelo sie kilka dni temu i sami nie wiedzo o co chodzi... Po zamachu w Jakarcie wielu turystow uznalo, ze Lombok jest bezpieczniejszy niz Jawa a tym bardziej Bali, poza tym jest szczyt szczytu sezonu...
Zaczepia nas Indonezyjczyk, z zona, malym dzieckiem. Zaprasza nas do domu, zarzeka sie, ze nic za to nie chce, po prostu nam pomoc - Indonezyjczycy sa wspanialymi ludzi, i nic w tym niezwyklego, ale jakos malo ufamy mezczyznie - wyglasza stanowczo za dlugie przemowienie na temat wlasnej dobroci, pracuje w "przemysle" turystycznym - wiec pewnie bedzie nas to kosztowac - ale, raz kozie smierc, przynjamniej przespimy sie w wiosce. Jedziemy wiec do wioski, kilkanascie domow, niemal wszyscy ze soba spokrewnieni, ludzie mowia tu w jezyku sasak, uzywanytm tylko na Lomboku i jak niemal wszyscy mieszkancy yspy sa Muzulmaniami. Maly domek, zbudowny ze zrobionych z palnowych lisci mat, mowimy, ze z przyjemnoscia rozbijemy sie w ogrodzie, mezczyzna jednak nie chce o tym slyszec - mamy spac w sypialni, a on z zona bedzie spal na matach razem z dziecmi. Rozmawimy do poznej nocy - mezczyzna sprzedaja nam bilety na autobus do portu, skad dpoplyniemy na Gili (na szczescie za bardzo nie zdziera). No, niech chlopina sobie zarobi...
Wczesnie rano jedziemy w kierunku Gili - to trzy malenskie wyspeki, nie ma na nich zadnych pojazdow, nawet motorow, slyna ze wspanialej rafy koralowej. Lodka na Gili Air kosztuje grosze - i po kilkunastu minutach z raczej nieciekawego malego portu, brudnawego, chaotycznego, trafiamy do raju...Krajobraz tu jest zupelnie niemozliwy - turskusowa woda, w daleko w tle, potezne gory, gigantyczne wulkany. Po raz kolejny nie mozemy nadziwic sie, jaka piekna jest Indonezja....
Oczywiscie spodziewamy sie powtorki z rozrywki - wszystko full, choc na wyspie jest malo bungalowow, wiec choc wszytsko pelne, jest malo zatloczona. Zreszta, nawet jakby byly miejsca - ceny zaczynaja sie do 30 dol za nocleg... Planujemy spac na plazy - choc wyspa jest strasznie mala, wiec zapewne wzbudzimy sensacje, poza tym przydaloby sie miec jakies miejsce na schowanie dokumentow, gdy bedziemy nurkowac... Postanawiamy popytac wlasiciceli bungalowo, czy nie moglibysmy sie rozbic w terenie ich osrodkow. Pierwszych dwoch zada od nas starszlwiych pieniedzy - i pewnie spalibysmy na plazy, gdyby nie Mr Nina, wlasicicel bunglowow "Nina", ktory pozwala nam sie u siebie rozbic - nie chce wiele, daje nam do dyspozycji cos w rodzaju zadaszonego gazeba, mozemy korzystac z ubikacji, zostawic cenne rzeczy - Nina poakze nam, gdzie mozna tanio zjesc (knajpka dla miejscowych), poradzi, gdzie jest najlepszy snorkeling, poopowaida o wyspie, o podwodnych stworzeniach (sam duzo nurkuje)... Rozmumie, ze nie jestesmy bogatymni turystami - wiec chce pomoc nam zyc na wyspie jak najtaniej :) Nina i jego zona to przemili ludzie, nie proibuja nas na nic namawiac, na zadne wycieczki, drogie lodzie - rzadkosc w tak turystycznych miejscach. - Jak spotkacie jakis turystow z namiotem, ktorzy wybieraja sie na Gili, powiedzcie, ze moga przyjechac do mnie - mowi. Planujemy dwie noce - zostajemy 5.... Jak tu nie zostac....Pozbnajmy innych mieszkancow wyspy - Eco, ktory jest czyms w rodzaju naganiacza, pomaga turystom znalezc nocleg, czasem cos sprzeda - biedak pewnego dnia kuleje - Dostalem nozem w udo - oswiadcza. Niemozliwe! Ale jednak - na szczescie, nie byl to zaden atak, ani nawet bojka - kolega Eco zartowal sobie, rzucil w niego wielkim nozem, ktory otworzyl sie i ugopdzin biedaka w udo...
Wyspy Gili slyna z zolwi - wiec nie wyjedzomy jesli nie ich nie zobaczymy! W pierwszy dzien nie mamy szczescia - choc ogladamy wiele wspanialych ryb, przepiekna rafe - nie ma zolwia. Postanawiamy zaplacic za lodz - kilka dolarow za caly dzien plywania lodz ze szklanym dniem, zwiedzanie innych wysp kilka "snorkelingow", sprzet do snorkielingowania - to calkiem przyzwoita cena - chyba jednyna tania rzecz na Gili. Plyniemy daleko od brzegu, glebiej, wieksze ryby, ogladamy zatopiony statek - jest i zolw! Ale gleboko - biedak ucieka przed cala grupa turystow...
Na drugi dzien, za rada Niny, postanwiamy wstac wczesnie i sami szukac zolwia. Oplynelismy prawie cala wyspe - kilka kilometrow - wspanialk rafa, niemozliie kolorowe rybki, dziwaczne morskie stworzenia - Marcin widzial nawet morskiego weza - wcale nie agresywnego, ale niezwykle niebezpiecznego - jego ugryzieni jest smiertelne - a zolwia zobaczylismy niemal na przeciwko naszych bunglowow :) Piekny, zuplenie nie zwracal na nas uywagi, spokojnie jadl rafe, wynurzyl sie zaczerpnac powietrza, potem poplywal - i po kilkunastu minutach odplynal w glebie... Widzielismy go tez nastepnego, i nastepnego dnia :) Misje poszukiwania zolwia uznajemy za zakonczona pelnym powodzeniem :)
Moze i dobrze, ze na wyspach nie ma bankomatu - bo pewnie nigdy stad bysmy sie nie ruszyli ;) W ostani dzien, zanim odplyniemy, odwiedzamy jeszcze zolwia :) (wlasciwie to nie mamy pewnosci czy to ten sam ;) I powrot do szarej rzeczywistosci....
Jedziemy do stolicy wyspy, Mataramu - srednio ciekawe, typowe dla Indonezji miasteczko, choc ludzie niezwykle mili, nie ma tu zbyt wielu turystow, ale i nie ma tu za bardzo co robic. Spedzislimy wiecej czusy niz planuwalismy na Gili, nie mozemy juz wiec wiecej zatrzymywac sie na Lomboku (Indoinezja jest tak wielka i pelna wspanalyc rzeczy, a wiza tak krotka, ze ciagle trzeba wybierac...) - choc ani troche nie zalujemy czasu na Gili. Publicznym, niemozliwe rozklekotanym autobusem, w kilka godzin, przemierzamy cala, niezywkle zreszta piekna wyspe - i bierzemy prom na Sumbawe...Po drodze znowu delfiny - i Sumbawa - zupelnie inny swiat....

sobota, 25 lipca 2009

Bali

Kosmiczne ceny, wyspa peka od turystow, gdzies znikneli cudowni Indonezyjczycy a zamiast nich sami naciagacze...

Ucieczka z Bali

Nie zabawilismy dlugo w indonezyjskim raju, na slynnej, mitycznej niemal wyspie Bali.... Trafilismy w sam srodek sezonu, sam srodek turystycznej nawalnicy. Nie da sie.


Bali to najslawniejsza wyspa Indonezji - od lat wielu slawna z rajskiej urody i zupelnie oryginalej kultury, od kilku - z najwiekszego zamachu terrorystycznego w dziejach swiata wymierzonego w turystow - nazywanego Bali Bombing. Pamiec o zamachu ciagle zyje, i czesto miejscowi narzekaja, ze po zamachu przyjezdza mniej i mniej turystow, a plakaty zachecaja - nie daj sie terrorystom, wroc na Bali. Temat zamachow jest w ciagu kilku osttanich dni glosny - po tym, jak bomby w Jakarcie zabily kilku obcokrajowcow. Widac wzmozne srodki ostroznosci, troche wiecej kontroli, ale ciezko powiedziec o panice...

Na brak turystow Bali nie moze wiec narzekac. Szczegolenie teraz - w szczycie sezonu. Tlumy ludzi plyna ulicami w bezskutecznym poszukiwaniu noclegu (juz nie taniego - jakiegokolwiek - wszystko zajete). Miejscowi sami nie wiedza co robic - jak wyciagnac z tych tlumow pieniadze, jak pokombinowac, jak szybko zarobic. Dziwne - bo na Bali tiurysci przyjezdzaja od dziesiecioleci co najmniej - a caly tzw. przemysl turtsyczny wygflada jakbu wczorej sie narodzil - wszyscy sa zaskoczeni ze tylu turystow, nie ma miejsc, nie ma biletow, nie wiadomo co z nimi wlasciwie zrobic...
Ledwo, po kontroli (tylko miejscowych) postawilismy noge na gruncie Bali, juz pojawiaja sie pierwsi naciagacze, ktorych wczesniej nie doswiadczalismy zbyt wielu. No, tak - witamy na Bali....

Jedziemy do Denpasaru - po drodze wioski, pola ryzowe schodza do czystego morza, na nich pracuja ubrani w kolorowe sarongi mezczyzni... Az ciezko uwierzyc, ze jestesmy w jednym z najbardziej turystycznych miejsc w Azji, a moze i na swiecie. No, ale szybko sie przekonamy... Poludnie Bali to ponac nie Bali, tylko jeden wielki, drogoi kurort. Moze nie bedzie tak zle - ludzimy sie. Ale juz w Denpasarze, stolicy wyspy, zaczyna sie - w zadnym hotelu, hostelu nie ma miejsc, pytamy nawet w bardzo drogich (choc i tak pewnie bysmy tam nie spali) - nie ma. Nie wiemy, czy naprawde nie ma, czy nie chca nas przyjac. Podchadza rozmitej masci naganiacze, na pocztaku zatroskani, pytajka jaki mamy problem, w czym nam pomoc (oczywiscie, szybko pomoga nam w pozbyciu sie jak najwiekszej ilosci pieniedzy ;) - po czym, mowiac ze oczywiscie nie maja w tymn zadnego ineteresu, proponuja nam jakies kosmicznie drogie taksowki i hotele - specjalnie dla nas ;). Oczywscie nic taniego w okolicy nie ma... Na szczescie tani (jak na balijskie ceny) hostel znalezlismy na dworcu aoutobusowych - i w jego lekko brudnawych murach postanowilismy, ze nie zabawimy na Bali zbyt dlugo... Przed nami jeszcze mnostwo wysp, moze mniej slawnych, ale pewnie bardziej interesujacych i moze przyjazniejszych niz Bali.... Jedyna co chcielsimy posmakowac to specyficzna kultura hinduistycznej wyspy... Ale zeby uciec od tlumow musielibysmy wynajac motor - a z naszych informacji wynika, ze choc wynajem jest tani - tak naprawde wreczanie ciagle lapowek policjantow, ktorzy non stop zatrzymuja codzoziemncow robi z wszytskiego droga impreze... Trudno...
Jedziemy do Pandangbai - malej wioski, z ktgorej odpywaja promy na Lombok. Myslelismy, zeby zatrzymac sie dluzej w calkiem milym misteczku - ale nic z tego - cudem niemla znalezlsimy nocleg (wszytsko zajete), interenet kosztowal kilka dol za godzine (rekord swiata), w sklepach nie dosc ze drogo, to gdy po spytaniu od cene, odchodzimy, sprzedawaczyni wyzwa nas (no taa.. jak smiemy nie kupic...), w miescie nia ma bankomatu, ktory akxceptuej karty wiza, wiec w miasteczku isteniej specyficzny biznej, wozenie za "jedyne" kilkanacie dolarow ludzi do najblizszego ATM.... - dobra, plyniemy na Lambok... Moze bedzie lepiej, moze Bali kiedy indziej...
I tak ucieklismy z Bali.... Z promu, w przeczytej lazurowej wodzie, widzielismy delfiny - taki prezent na dowidzenia od pieknej wyspy ;)

sobota, 18 lipca 2009

Wschodnia Jawa

Jawa niemozliwa....

Wulkanowo

Krajobrazy, jakie nawet nam sie nie snily, opary siarki, wedrowki do dna kraterow, ciezarowki z robotnikami z plantacji kawy, napakowane do granic mozliwosci - wschodnia Jawa rzucila nas na kolana - tak wspanialych miejsc nie ma chyba na swiecie wiele...


Jawa byla na naszej liscie miejsc-marzen. Wlasciwie nie wiem dlaczego - jakos tak magicznie slowo Jawa brzmi - i skojarzenia - przeczyste wzburzone morze, plujace ogniem wulkany... I marzenia trzeba spelniac - bo Jawa okazala sie niemozliwa... Czasem czlowiek nie wierzy w to co widzi, ze takie piekno, takie miejsce moze w ogole istniec, ze to prawda - i tak kilka razy "zrobilo nam" sie na Jawie. Gigantyczne, dymiace kratery, kilka, kilkanascie na raz, ksiezycowe krajobrazy, dzungle pelne drzewiastych paproci... Czego wiecej trzeba do szczescia? ;)


Merapi wbija sie w niebo, ciagle nad nim widac dym - ogladnelismy wulkan z bliska, pochodzilismy, podowiadywalsimy sie o mozliwosci wspinaczki - da sie, ale nie za wysoko, do samego krateru niezbyt, wulkan wybuchl zaledwie 3 lata temu... No dobra - poprzygladalismy sie wulkanowi i na razie zostawiamy go w spokoju. Jedziemy na Bromo - ponoc jedno z najpiekniejszych miejsc w Indonezji, ponoc pekajace od turystow. Udalo nam sie w miare sprawnie dotrzec do miejscowosci skad wyrusza sie na Bromo, zastala nas noc, wiec postanowilismy udac sie na wulkan jutro - znalezlismy tani, lokalny hotel (ostatni wolny pokoj!), poszlismy sobie pospacerowac, jakos tak zanioslo nas w okolice dworca autobusowego, gdzie siedza sobie wieczorem kierowcy rozmaitych busow saczac tajemniczy trunek. Oczywiscie od razu poczetsunek - lyk, na sprobowanie - cos w rodzaju wina, mocno korzenny smak, tanie (odkrycie! bo w Indoenzji piwo i wszelkie inne alkohole kosztuja fortune!), nazywa sie Orang Tua - czyli czlowiek z broda i taki czlowieczek narysyowany jest na butli - siedzimy z kilkoma Indonezyjczykami, rozmawiamy, probuja uczyc nas bahasy, rozmawiamy - buletka za butelka... i OSTRZEZENIE - uwazajecie na Oragn Tua! Jest to trunek niebywale niebezpieczny.... Naprawde.

Rano (czyli wczesnym popoludniem) budzimy sie z lekkim bolem glowy - udajemy sie w poszukiwaniu busa do Bromo. Jest - wszyscy nas poznaja, wyglada jakby caly dworzec wiedzial, ze jestesmy dwoma Polakami, ktorzy pili wczoraj Orang Tua z kierowcami... Taka nasza slawa... Niestety..

Jedziemy na Bromo, wczorajsza przyjazn z kierowcami na niewiele sie zdala - musimy zapalacic turystyczna, ale ciagle przystpne cene. Przez dwoe godziny bus pnie sie w gore - z pozimou morza wjezdzamy na wysokosc okolo 2,5 tys m. Zamiast dusznego upalu - orzezwiajacy, mily chlod, wieczorem zmieniajacy sie w przerazliwe zimno... I widok. Wysiadamo i patrzmy - przed nami gigantyczny krater, w nim male kratery, dym... szczeki opadaja - nie tylko nam, ale kazdemu turyscie, ktory widzi Bromo pierwsz raz. Kierowca busika musi budzi nas i innych turystow ze stanu zachwytu - money - przypomina o zaplaceniu za przejazd...

Hostele w znajdujacej sie tuz nad brzegiem krateru wiosce sporo kosztuja, ale wystarczy cofnac sie kilkanascie metrow w tyl, aby znalezc tansze "homestaye" - i w jednym z nich, placimy przesympatycznemu wlasicicielowi od razu za trzy noce - w takim pieknym miejscu musimy troche posiedziec :) Moze to za dlugo, bo wiekszosc turystow przyjezdza tu na jeden dzien, jada dzipami na wschod slonca i wyjezdzaja... My chcemy pochodzic - i okazuje sie, ze jesli tylko ominac wschody slonca (wystarczajaca piekne z wioski), jestesmy wszedzie supelnie sami. Sami ogladamy zachod slonca z krateru Bromo, z ktorego wydobywaja sie kleby siarczanego dymu (szczypi i smierdzi), sami zdobywamy starszliwie stromy szczyt sasiedniego wulkanu, sami wdrapujemy sie na punk widokowy... I tak leca 3 dni...Codziennie wracamy upaprani od stop do glow wulkanicznym popiolem, ktory pokrywa dno olbrzymiego krateru-doliny. Choc Bromo to miejsce bardzo turystyczne, mozna tu tanio i dobrze zjesc, zobaczyc tradycyjnie ubranych ludzi z wiosek, pracujacych w polu - i nawet ci, co pracuja z turystami mili, zyczliwi. Gdy mowimy ze nie chcemy jeepa, bo pojdziemy na piechote, nie nalegaja, pokaza droge.
Jednego dnia spotkalismy trojke przemilych Slowencow, ktorzy wybierali sie go Ijen Kawah - maja nowszy przewodnik, w ktorym zamieszczono zdjecie krateru wypelnionego turkusowym jeziorem - decyzja zajela nam kilka sekund, oczywiscie, ze tam jedziemy!
I znowu - transport przebiega gladko, milo. Nie ma bezposredniego transportu lokalnego, ale jedziemy jednym za drugim busem, taniutko, w dodtaku pan, ktory sprzedal nam bilety jest po drodze sprawdzany, za ile sprzedal, czy nas nie oszukal... Ale kazdy kraj ma swoje "czarne dziury" i Indonezja, przy wszytskich swoich zaletach takowa tez posiada - utykamy w malej wiosce, za skrzyzowniu glownej drogi i mniejszej, ktora prowadzi prostu do wulkanu. I kapa - pierwsza propozycja od kierowcy busa - 30 dol za osobe! Za 30 kilometrow. Ciekawe w jakim kraju tyle placi sie za miejsce busie? Nie mamy pomyslu...
Podjezdza inny bus, cena normalna, niecaly dolar za osobe, ale zaraz zjawia sie kierowca, ktory chcial 30 dol, rozmawia z innymi kierowcami i cena rosnie do 5 dol. Nigdy w zyciu. Nie to nie, bedziemy sobie siedziec w wiosce, calkiem przyjemna, Busy odjezdzaja a my sobie siedzimy - mamy "wspaniale" propozycje zawiezienia nas do wioski - od 20 do 200!!! dol za osobe od lokalnych "ludzi biznesu" i dalej sobie siedzimy. Maja dobre, tanie jedzenie, okolica calkiem ladna, ludzie (poza "biznesmenami") mili.... I wysiedzielismy. Zatrzymujemy ciezarowke. Kierowca tez chce pieniedzy - ale cena normalna, tylko ciut wyzsza niz normalna za autobus, ale wolimy dac zarobic sympatycznemu kierowcy niz naciagaczom, tym bardzie, ze nie oszukuje nas, tu ciezarowki pelnia role transportu i nie zada od nas wiecej niz od miejscowych. Marcin na pace, z lokalnymi, ja w kabinie - jedziemy dlugo, bo droga bardzo zla, dziurawa, ostro pod gore. Kierowca mily, opowiada o przyjacielu taksowkarzu - ktory dzieli turystow na bogatych - Anglikow, Australijczykow i Amerykanow, co placa duzo i biednych - Czechow, co placa malo ;) Widzimy i nasz wulkan - nagle znad lasu wylania sie oswietlanych zachodzacym sloncem kilka gigantycznych, dymiacych kraterow - znowu niemozliwy widok...Jedzemy przez olbrzymie plantacje kawy, mijamy ciezarowki z robotnikami, wypchane do granic mozliwosci - jjak ci ludzie sie tam mieszcza? Wszyscy machaja nam,pozdrawiaja. Choc kierowca jedzie tylko do Semolu, ostatniego miasteczka przed szlakiem na wulkany, podwozi nas kilkanascie kilometrow (juz za darmo), najdalej jak moze dojechac. WYsiadmy, robi sie juz ciemno - do stacji sejsmologicznej, skad zaczyna sie treking mamy jeszcze kilka kilometrow pod gore... Myslimy - isc, czy zostac w wiosce, gdy zatrzymuje sie ciezarowka wiozaca robotnikow z plantacji. Kierowca zaprasza do srodka. Zanim zdazymy zastanwic sie, jak zmiescimy sie na przyczepie, na ktorej jest juz ciasno stloczonycn kilnadzisiat osob, juz ludzie wciagaja nasze plecaki i nas... Jakos calkiem przyzwoicie sie miescimy :) A ludzie niezywkle mili...
Wysiadamy w punckie, gdzie zaczyna sie szlak do krateru, jest juz ciemno - mozmey rozbnic namiot w budce straznika - bedzie cieplo i sucho - bo jestesmy wysoko, w wilgotnej chmurze. Jestesmy sami,pracownicy stacji siedza przy ogniu, trzesa sie z zimna, zapraszaja nas, czestuja kukurydza. A rano - szok. Wychodzimy z namiotu o swicie, zeby zobaczyc, ze parking pelen jest busow, terenowek, taksowek! Istne oblezenie - samochodwo jest kilkadzisiat, w gore idzie wycieczka za wycieczka... Na szczescie wszyscy ida na wschod slonca, kiedy niebo jest bezchmurne - postanawiamy przeczekac i wychodzimy troche pozniej. I tez mamy bezchmurnie, w dodatku unikamy tlumow, jestesmy prawie sami :)
Krater to wystrzepione, czarne skaly - w srodku zolto (siarka), turkusowo (jezioro) i bialo (dym) - po stromej sciezce schodizmy do dna krateru, im nizej tym mocnej czuc siarke, gdy zmieni sie kierunek i dym idzie w naszym kierunku, nie da sie oddychac. Schodzimy do samego dna, moczymy reke w gorocym jeziorze o niezwyklym kolorze (pelnym trucizn) - i wspinamy sie z powrotem ostro pod gore. Na dnie krateru mnostwo siarki - jest tu cos w rodzaju kopalni, ludzie zbieraja siarke, w koszach niosa po niezwyklej stromiznie w gore, a potem na dol, do miejsca, gdzie zaczyna sie szlak - ostra wspinaczka, potem ladnych pare kilometrow w dol, z kilkudzisiacioma kilo siarki na plecach. Patrzymy jak zbieraja siarke, w ostrym, trujacym dymie, bez zadnych zabezpieczen - choc nawet niekorzy turysci, ktorzy przebywaja tu tylko kilka minut zakladaja maski gazowe! Zbieracze siarki to niezwykle mili, przyjazni ludzie - choc chca pare drobinakow za zdjecie, sprzedaja samorodki (piekne i tanie), prosza o papierosy - widzac, jak ciezko pracuja i jak malo chca za siarkowe pamiatki - kupujemy kilka, czestujemy ich, czym mamy. Gdy kolejni zbieracze chca nam sprzeawac pamiatki, odmawiamy, daja nam kawalki siarki, mowia "no money", na pamiatke. Jeden z mezczyzn pyta, czy nie mamy jakiegos t-shirta - mamy zbedny polar, wiec obiecujemy zostwic mu w wiosce. Jeszcze go spotkamy - mezczyzna naprawde cieszy sie, mierzy - Cieply - mowi zadowolony.
Nie mamy pojecia, dlaczego do tej pracy nie sa wykorzystywane samochody, konie - skoro moga wozic turystow, dlaczego nie moglyby wozic siarki? Ale nie znajdujemy odpowiedzi na to pytanie.
Wyspinalismy sie z krateru, obchodzimy do dookola, mamy szczescie, nie przyszly jeszcze chmury - podziwiamy wspaniale widoki. Spotykamy pare rowerzystow - przyjechali tu na rowerach z Anglii!! Jada juz rok!
Czas wracac - wymyslilismy sobie, ze nie chcemy sie wracac, pojdziemy w druga strone, prosto na Bali - drogi nie ma na mapie, nawet w gps-ie, ale jest - widzielismy ja na wlasne oczy, wiec moze cos zlapiemy :)
Stajemy na drodze, ponoc nic tu nie jezdzi (faktyznie od dwoch godzin nie przejechal ani jeden samochod) - odmawiamy propzycja zawiezienia nas za jakies zawrotne sumy. Jest! Jedzie jakis busik - ale za zabranie nas zada sumy co najmniej kilkakrotnie wiekszej niz mozemy zaplacic... Mamy pecha, bo codziennie pod wieczor jedzie ciezarowka odwozaca sierke, ale dzis jest dzien wolny (choc mimo to zbieracze pracuja) i ciezarpowka nie jezdzi... Ale na szczescie pojawia sie znajoma, zatloczona straszliwie ciezarowka wiozaca ludzi z plantacji kawy :) Jedziemy. Przez pelen paproci drzewiastych las, kreta, nieutwradza droga.... Ludzie ciekawi nas, kazdy zna jakeis slowko, dwa po angielsku, wiec jakos sie dogadyjemy. Opowiadaja o zbieraniu kawy, pokazuja czarne od pracy rece, zartuja, smieja sie. To tylko kilkansascie kilometrwo, ale jedziemy z godzine. Do pierwszej wioski, skad moze pojedzie cos do miasteczka, skad plynie sie na Bali. Nic z tego, nasi robotnicy odjezdzaja do innych wiosek, a wokol nas zbiera sie "komitet powitalny" - niemal cala wioska przekonuje nas, ze nie ma zdengo publicznego transportu, w ogole nie ma nic, musimy jechac motorem albo wynajac samochod (cena raczej kosmiczna) - ciezko nam uwolnic sie od doradcow, przekonujemy, ze moze cos zatrzymamy, a jak nie pojdziemy na piechote (to tylko gora 20 km)...
Zatrzymujemy samochod, ale cena - co najmniej za wysoka... Idziemy. Robi sie ciemno - i - mamy szczesce - zatrzymuje sie terenowka (ile zechca?) - z turystami :) Oczywiscie, nie chca nic - para Francozow, od pol roku mieszkajaca na Bali - nie tylko biora nas do miastaczeka, ale i wioza pod hotel - wyglada bardzo ekskluziv, a okazuje sie calkiem tani - za 6 dol. mamy pokoj z telewizorem, kawe, snaidanie... Zyc nie umierac :)
A potem udalismy sie na Bali. Ale to juz inna historia.... :)

piątek, 10 lipca 2009

Jakarta, Yogyakarta

Yogyakarta, 192 dzien podrozy

Wyspa ognia, czarnych plaz i surferow

Dzis mamy dzien lenia - wymeczeni pociagami, autobusami, miastami i wsiami nie robimy zupelnie nic :) Jemy, siedzimy na necie, wloczymy sie po miescie (calkiem srednim) i ladujemy akumulatory na jawaskie wulkany. Najblizszy, ktoremu chcemy sie jutro z blizsza jeszcze przyjrzec, potezny Merapi patrz na nas i na Jogyakarte, dymi, grozi - ostatnio wybuchl zaledwie 3 lata temu...

Jawa na mnostwo naj - jest najgesciej zaludniona wyspa Indonezji, jest tu najwiekcej czynnych wulkanow, najlepszy surfing na swiecie (ale z kapania nici - fale sa zbyt silne, tylko w kilku miejscach na Jawie mozna wejsc do wody ale i to jest niezbezpieczne - pozostaje wiec tylko podziwianie czarnych wulkanicznych plazy...) i dla nas jest to tez, jak cala cala Inoenezja jedna z "naj" miejsc. Podobalo nam sie nawet w wielkieh Jakarcie - tanie, wspaniale jedzenie, nikt nas nie naciaga, nie oszukuje i najmilsi ludzie, jakich spotkalismy w calej podrozy. Przebijaja nawet Tajow i Malajow :)
Znalezlismy super knajpke - jedna z najlepsyc chyba w ciagu ostatnic miesiec - super jedzenie, wspaniala obsluga ceny tak niskie, ze ciage wydaje sie, ze musilei pomysic sie na nasza korzysc - dwa wielkie dania, napoje, kawe, herbaty, przekaski - i niecale 2 doary za dwie osoby...
W Jakarcie nie ma jakichs wspanialych zabytkow, dusi od spalin, troche jest chaotycznie, slumsowanto, troche blokowiskowato, troche eksluzwnych wiezowcow... Ale mozna powloczyc sie, popdgladac zycie wielkiej stolicy. Podobal nam sie port - dziesiatki, starych, drewnianch statkow, czlonkowie ich zalog zapraszaja do srodka, machaja, pozdrawiaja. W porcie ciale ruch - rozladunki, przeladunki, wyladunki. Nikt nas nie przegania, nie wyprasza. Gapimy sie na jeden okret, szczegolnie wielki, ladny, machamy zalogdze - meczyni, stare wilki morskie, ustawiaja sie w rzedzie i nam salutuja.
Calkiem fajna, przyjemna jest "starowka", dzielnica kolonialna, z kamienicami, rynkiem, starym ratuszem. I wielki pomnik niepodleglosci - wysoka na kilkadzistata metrow marmurowa szpica, widoczna z calego centrum i polowy miasta jest.. symbolem fallicznym! Chyba najwiekszym na swiecie (musimy sprawdzic) - i w dodaky zdobi centrum stolcy koserwatywnego, muzulmanskiego kraju!
W Jakarcie mieszkaja Indonezyjczycy z calego archipelagu - wiec mozna godzinami przygladac sie dziesiatka, setka etnicznie roznych twarzy - od bialych, jasnejszych od naszych prawie, po czarne, od oczu skosnych, chinskih niemal, po wielkie uczy mieszkancow pludniowych wysp, kobiety (te co nie zakrywaja glow_ moga miec proste, kruczoczarne wlosy jak aksamit, albo glowe pelna lokow jak Murzynki - sa tu chyba wszytske twarze wielkiej, kolorowej Indonezji...
I te wszytske twarze usmiechaja sie do nas, pozdrawiaja... Ciagle nie mozemy nazachwycac sie Indonezyjczykami - ze tacy mili, przyjazni, ciepli.
Turystow tu niewielu, wszyscy mieszkaja na waskiej Jalan Jaksa. Spotykamy dwoch Kornawalijczykow, zapalonych surferow - szacunek - podrozuja z gigantcznymi dechami surfowymi :)
Z Jakarty chcielismy udac sie prosto do Yogyakarty - nie ma biletow - no trudno - jedziemy do Kronji, nad morze, tam znajdziemy cos dalej. Pierwsza czesc podrozy przebiagle bez zakocen - jedziemy sobie w najanszej, ale calkiem wygodnej klasie, podziwamy jawajskie krajobrazy, objadamy sie czym sie da (caly czas ktos cos srzedaje - tanio i smacznie, cala podroz to jedno wielkie obzartsow) po 11 godz (punktulanie) jest Kroja - i tam - ups! Nie ma juz polaczenia do Yogyakarty. Jutro nad ranem... Trudno - jest za to tani nocleg, wspaniali, pomocni ludzie.
Rano zrywamy sie o swicie (jak my tego nie lubimy) - tylko 4 godz w pociagu, pryszcz. ALe nie - pociag jest tak zaladowany, ze nie da sie wcisnac szpilki. Jakims cudem wcisnieto (od zewnatrz, a od wewnatrz) wciagnieto nas... Jak sie stoi na jedne nodze, na druga nie ma miejsca. Poruszania rekami tez utrudnione. Wszedzie ludzie, bagdaze. ALe moze by sie t wszytsko jakos ulozylo, znalazlo wygodne pozycje, dopasowalo, gdyby nie to, za caly czas przez ten scisk, tlok przeciskaja sie sprzedawcy - z woda, jedzeniem, zabawkiami, koralikami, kawa.. czym tylko mozna sobie wybrazic. Jak im sie to udaje? za kazdym razem, gdy ktos z wielkim pudlem czegos tam chcial przejsc przez nasze zatloczone przejscie blism pewno - to nie mozliwe. I za kazdym razem, okazywalo sie mozliwe.... Indonezyjczyc to swieci ludzie, ich cierpliwosc jest nieskonczona i niewyczerpana - zadnych awantur, przepychanek, kazdy stara sie posunac, pomoc drugiemu, pomagaja sprzedawaca, robia im miejsce, przenosza im towary, zadnej zlosci, niezawodoleia, usmiechy - troche wspolczucia dla nas, ktorzy nie wiaodmo skad znalzeki se w srdku tego scisku...
Wiec wytaczamy sie, wypadamy z pociagu wymieci, bez sil. Nie za bardzo wiemy gdzie i po co jestesmy, jak sie nazywamy i jak udao nam sie przezyc :) Koniec. Nalezy nam sie odpoczynek. WIec wczoraj troche powiedzalismy miasto, popatrzylismy na wielki wulkan a dzis sie lenimy :) Nalezy nam sie :)

I spotkalismy wczoraj Polakow :) Serdeczne pozdrowiania dla Zielonogorzan :) do zobaczenia gdzies w swiecie!

Z Sumatry na Jawe

Jak przezyc w indonezyjskim autobusie i nie zwariowac

Droga przez meke

Nie dajemy sie - wychodzi drozej, meka to niezmierna, zabawa czasochlonna nieslychanie - ale uparcie jedziemy ladem - zadnych samolotow, tak, jak ludzie podrozowali dawno, dawno temu... Ale w Indnezji nie jest latwo...



Ile moze zajac przejechanie 200 km? Zla, gorska droga, rozklekotany, dozywajac swoich dni autobus... Ale czy mozliwe, ze az 24 godz.? Tak - w Indonezji to bardzo mozliwe, a nawet pewne.
Jest ciasno (gdy jedna osoba siedzi tylkiem calym, druga musi troche zwisac z siedzenia i co godzine zmiana), brudno, ale widoki wynagradzaja wszystko. Pikna, dzika, gorzysta Sumatra.... Zatrzymujemy sie co 2,3 godz. - za kazdym razme postoj trwa co najmniej godzine - dlatego tyle sie jedzie. Niby mielismy byc w Bengkulu na wieczor - ale wieczorem nie jestesmy nawet w polowie drogi - czas podawany przy kupnie biletu trzeba tu mnozyc przez dwa. Myslimy sobie, ze jak zrobi sie noc, jak ludzie, dzieciaki, ktorych w autobusie mnostwo zaczna zasypiac - scisza chocby muzyke. Nic, z tego - caly dzien, cala noc, z gigantycznych glosnikow dudni na caly regulatur paskudne indonezyjskie disco. (Marcin ma mordercze mysl zniszczenia poteznych kolmn :) Basy tak mocne, ze az drzy powietrze. Lup, lup, lup... Nawet fani techno mieliby dosc... A co dopiero my...To chyba najwieksza, nigdy nieustajaca tortura indonezyjskich autobusow.
Cos sie nasz grat psuje, nie moze wjezdzac pod gorke, co jakis czas zatrzymuje sie. Nie wrozy tp dobrze. Stalo sie - silnik juz wiecej nie zapali - srodek nocy, w srodku niczego - wysiadka. Czekamy na nastepny autobus - kiedy przyjedzie, tego nie wie nikt. Ale fajnie sie siedzi ze wspolpasazerami, kazdy zna jakies slowko, dwa po angielsku, wiec gadamy, czestuja nas mocno pachnacymi gozdzikiem indnezyjskimi papierosami - mijaja godzina, dwie, nawef fajnie - nie jest ciasno, nie dudni muzyka... Nasi wspolpasazerowie nie niecierplwia sie, nie denerwuja, wiedza ze podroz to rzecz, ktora zajmuje czas i meczy, a autbusy psuja sie bez przewry, wiec zadnej to pech - szczesciem byloby dojechac bez awarii - tylko przy nas, obcokrajowcach - troche im wstyd - pytaja, czy u nas tez sie moze popsuc autobus. Pewnie - mowimy, tak samo. Wiec juz mnej wstyd chlopakom - autobusy psuja sie przeciez wszedzie.
Jest i drugi autobus. Pelen ludzi, bagazy, a maja zmiescic sie jeszcze pasazerowie naszego autobusu i ich bagaze. Niemozliwe? Wszystko jest mozliwe. Jedziemy upchani (zwisamy na poldupkach z siedzen), nasze plecakim znikely gdzies w chaosie torb, workow, pudel. Nie tylko ludzie i bagaze sie zmiescil - na srodku leza jeszcze dwa samochodowe silniki, cale w smarze i gdy autobus skacze po serpentynach, ciagnac za soba badaze przewalaja sie po calym autbusie... Nowy autobus, nowe przeboje - tak samo glosno.
I tak kilka godzin, az rano przyjezdzamy na Bengkulu. Wytaczamy sie z autobusu. Calkiem przyjemne miasteczko, nad oceanem - mamy plan - idziemy do hostelu, myjemy sie, pospimy, potem spacer, plaza, zwiedzanie, a rano jedziemy dalej - do Jakarty. Nic z tego - za dobrze by nam bylo. W trzech czynnych w miescie hostelach nie ma miejsc. Robi sie coraz gorecej - resztka sil wleczemy sie zobaczyc ocean indyjski i - chyba musimy jechac dalej. Wiec szukamy biletu do Jakarty - najpierw najtanszego, a potem (za bardzo wybrzydzamy i nagle okazuje sie, ze wiekszosc autobusow odjechala) - jakiegkolwiek... Nawet spogladamy w strone biura linii lotniczych - bilety lotnicze kosztuja w Idonezji niewiele wiecej niz autobusowe, a jak kupic wczesniej - bywa, ze mniej. Wiec jest taniej - i szybciej. Ale nie po to jedziemy tyle tysiecy kilometrow ladem - zeby teraz wsiasc w samolot :) Jeszcze nie....
Znalezlismy tani bilet, ostatnie miejsca, super autobus, wygodne siedzenia (wyspimy sie) - i.... Nasze miejsca sa w autousowej... palarni. Mala klitka, siedzenia juz nie takie wygdne, duszno i wszyscy beda przychodzic tu pali. Kpina jakas, nie za tyle pieniedzy - wiec oddajemy bilety i idziemy szukac dalej....
Znajdujemy jakis bilet "ekonomi", w Jakarcie bedziemy za 30 godzin.... Taaa..
Jedziemy - caly dzien, cala noc, rano myslimy - juz niedlugo. Oczywiscie ze nie - jeszcze kilka godzin, potem znowu 4 godz promem i jeszcze 2,3 godz i Jakarta. Dobrze, jak bedziemy na wieczor. Chcemy ladem to mamy :) Muzyka nie ustaje nawet na chwile....
Na promie jest jeszcze lepiej - muzyka live :) A co? Jeszcze glosniej i z tancami :)
Plyniemy z Sumatry na Jawe - widac z promu "resztki" poteznego niegdys wulkanu Krakatau - ktorego eksplozja byla najwieksza w czasach wspolczesnych. Gigantyczny krater zapadl sie - ale wciaz unosi sie nad nim dym, ciagle w nocy widac ogien. Po drodze mijamy male wyspek, wyrastajace z morza wulkany - jestesmy na ziemi ognia - czesci Ring of Fire - w Indonezji sredno co rok wybucha wulkan, a z tych "spokojnych" bezustannie dymy, wyplywa lawa, ziemia drzy non stop - gdy bylismy w Bukkitingi drzala, kolysala. Nasz Niemiec powiedzial - tu ciagle tak jest, ale jak bede krzyczal, to uciekajcie, znaczy ze sprawa jest powazna.... Indonezja to jeden z najbardziej akttywnych sejsmijcznie regionow swiata - i mocno zaludniony. Wiec wybuchy wulkanow, trzesienia ziemi, bywaja tu wielkimi nieszczesciami. A jednoczesnie niemal kazy wulkan jest tu swiety, czczony jako bostwo.
I kazdy jest niesamowicie piekny...
No - i poznym wieczorem, niedlugo przed polnoca, po 3 dniach i 2 nocach w autobusach jestesmy w Dzakarcie... Jednym z najwiekszych i najgoretszych azjatckich molochow. Stolica Jawy, stolica Inonezji, dla milionow ludzi stolica swiata...

czwartek, 2 lipca 2009

Sungaipenu

Sungaipenu, dolina Kerinci



Hello, mister!

Jest dzwiek, ktory nie odstepuje nad nas krok (no moze indonezyjskim disco) - Hello Mister! - rozbrzmiewa co kilka sekund, z wszytskich stron, nawet z glosnikow - kiedy przechodzmy obok supermarketu, gdzie ktos przez mikrofon zacheca kliemtow. Na Sumatrze nie ma wielu turystow - dawno juz nasze biale geby nie wzbudzaly takiego zainetersowania...

W Bukkintingi mielismy strasznie szczescie - straszono nas, ze wakacje, nie wydostaniemy sie itd - wiec sprawdzimy, czy nie ma autobusu i pojdziemy na stopa (da sie, ale podroz trwa wieki - nasz Niemiec o stopie) - ale autobus byl - busik, z dwoma ostatnimi miejscami :) Wiec jedziemy - szkoda nam opuszczac Bukkitinggi... Czy dalej - ludzie tez beda tacy przyjazni, jedzenie takie dobre, zycie takie latwe?

Jedziemy przez gory, kretymi serpentynami - kraobrazy genialne - porosniete dzubgla gory, wulkany, terasy, wioski - duze, przestronne domy - starsze piekne, drewniane, czasem cale rzezbione, nowe murowane, zadbane gospodarstwa. Dobrze musi sie zyc na Sumatrze - nie widac tu biedny, nie ma rozlatujacych sie chalupin, brudnych, glodnych dzieciakow, jak chociazby w Kambodzy. Sumatra to raj dla milosnikow dzikiej, nietknietej przyrody, tych, co marza o przygodzie - poza malymi wyjatkami, gdy mijamy wioski, caly czas jedziemy przez wspanial rownikowa dzungle - trzeba tu przyjechac, by zobaczyc, ile odcieni moze miec zielen, ile ksztaltow, zapachow, kolorow cale dzunglowe roslinne zycie - drzewa, liany, paproscie - wdzieraja sie na droge, niemal dotykaja przejezdzajacych samochodow. Ruch tu nie wielki, zadko cos mijamy - nasz Niemiec mial racje - stop zajmuje tu wieki - choc i autobusem nie jest wcale szybko - pokonanie 200 kilometrow zajmuje nam ladnych kilka godzin - ale rekord powolnosci dopiero przez nami :)

Do Kersik Tua, malej wioski u stop olbrzymiego wulkanu Kerinci (ponad 3800 m.n.p.m.) docieramy juz o zmroku. Jest jasna ksiezycowa noc - i blisko, na wyciagniecie reki, widac gigantyczny masyw. W wiosce jest drogo, targujemy troche nocleg - jestesmy jedynymi turystami w homestayu, jedynymi w wiosce. Mieszkamy u calkiem symaptycznej rodziny, jej glowa, stary Bindarus Darmin, choc nie mowi slowa po angielsku, stara sie z nami rozmawiac, czestuje nas hernata z plantacji, zaczynajace sie po drugiej stronie ulicy. Bindarus jest przyarbiony, drepta dookola nas, pyta, czy hernata dobra. Jego wnuczka, z zaiteresowaniem oglada ksiazke, ktora czytamy. Mowi zaskakujaco dobrze po angielsku i chwali sie, ze przeczytala mnostwo anglojezczyznych ksiazek - tylko, od dawna nie miala zadnej w reku... Cieszy sie, dziekuje, nie moze uwierzyc, ze to naprawde dla niej, gdy zostawiamy jej dwie ksiazki.

Rano wyruszamy - marzy nam sie zdobycie wulkanu (dwa dniw wedrowki, glownie przez dzugle) - ponoc niezmwirnie ciezko bez przewodnika - zobaczymy, sprobujemy sami wejsc na inny, nizszy wulkan, w ktorego kratrze znajduje sie najwyzej polozne jezioro w Azji Pld-Wsch. Jedziemy wiec do sasiedniej wioski, skad ma zaczynac sie szlak wioski - krajobrazy zapeiraja dech w piersiach, porezny wulkan, choc czasem zalaniaja go szybko przetaczajcy sie chmury, robi niesamowite wrazenie - ludzie mili, symaotycznie, kqazdy chce chwile porozmawiac, przywitac sie, pomachac chociaz. Przy bramie do parku narodowego wielka starszlak - jezior +- 5 km. I tyle - zadnego szlaku, zadnych oznaczen... Zupelnie nic. Gubimy sie, blodzimy - dziwny ten park narodowy, wszedzie uprawy pola, ludzie karczuja dzungle - moze byly tu kiedys jakies szlaki, ale zaorane.... PO kilku godzinach wspinaczki, wielokrotnym wracaniu sie, gdy sciezka przez pola konczy sie nagle w dzungli nie do przejscia - zaczynamy watpic, czy znajdziemy jezioro. Czasem spotkamy ludzi, ktorzy poakzuja nam droge, ale zawsze sciezka po kiloset metrach w gore konczy sie jakims polem... Przewodnik, ktorego spotkalismy w wiosce mias racje - droge do jeziora jest ciezko znalezc. - Wiekszosc turystiow bladzi - mowil. Idziemy w gore, robimy to, czego nie powinno sie robic - przedzieramy sie przez dzungle - znowu trafamy na pole i znowu obchodzimy je dookola, stwierdzajac, ze nie prowadzi od niego zanda sciezka w gore, a przez dzungle nie ma absoltnie szans sie przedrzec - pracujacy w polu chlopak proponuje, ze zaprowadzi nas - ale oczywiscie nie za darmo... Jest pozno, zaczyna padac deszcz - strasznie tego nie lubimy - ale poddajemy sie - wracamy sie. Nie uda nam sie nigdy w zyciu odnalzec jeziora - albo bedziemy sie tulac tu przez nastepne kilka dni...Ale nie zaluemy - naagladalismy sie wspanialych widokoo - w sumie to przeciez droga jest celem :)

Wertujemy ksiege gosci w hostelu, pytamy miejscowych - na wulkan nie da sie wejsc bez przewodnika - albo bedzie to bardzo trudne - nie ma szlaku, nie ma sciezki, trzeba znac droge... Nie ma zbyt dobrej pogody, jest deszczowo, zimno (jestesmy wysoko, w nocy temeratura spada do kilku stopni) wulkan prawie ciagle w chmurze... WLoczymy sie po wspanialych planatacjach herbaty... Decydujemy odpuscic sobie wulkan - moze innym razem, a moze wejdziemy na inny wulkan - nie brakuje ich w Indonezji...

Tak, dalismy ciala... nie wlezlismu na Kerinci...

Sumatra jest wspanialym, zuplenie unikalnym miejscem - ale ciezkim do podrozowania, nie ma tu wielu turystow - jest mnostwo wspanialych miejsc - ale samodzielne przedzieranie sie przez dzungle nie jest latwe - a nawet zwykle malo mozliwe... Wynajcie przewodnika nie jest koszmarnie drogie, pod warunkiem, ze podrozuje sie wieksza grupa - dla dwoch osob ceny sa troche za wysokie... Pewnie warto tu kiedys przyjechac na kilka tygodni, powedrowac po dzungli, przezyc przygode... Ale nie tym razem - mamy wize tylko na dwa miesiace (w Indonezji to naprawde tylko) - a przed nami tyle miejsc do zobaczenia...

Jedziemy (znowu wspaniale kraobnrazy, ciagnece sie w nieskonczonosc plantacje herbaty, pracujacy na nich ludzie) do Sungaipenu - stolicy regionu. Chcemy jechac dalej - ale nic nie jedzie, w dodatku kilka godzin zajmuje nam znalezienie bankoamtu, ktore akceptuje nasza karte. Zostajemy tu na noc - miasteczko male, calkiem przyjeme, wkolo gory. Ale meczy nas niemilosiernie - co krok (czasem nawet kroku zrobic sie nie da :) slyszymy "Hello mister" - a potem kazde chce porozmawiac, podac reke, dorosli pokazja nas dzieciom, dzieci - doroslym. Zaczepiaja nas wszyscy - nawet stazacy, policjanci chca choc przez chwile porozmwaic (-Jak Bratt Pitt w Mc Donaldzie - mowi o naszej sytaucji Marcin). Jest to mile, bo ludzie tu sa mili bardzo, przyjemne, przyjacielskie - ale meczace niezwykle... Obserowaany jest kazdy nasz krok - w sklepie kazdy patrzy co taki bialy moze kupowac, gdzie sie udaje, co robi.... Spimy w tanim, lokalnym hosteliku, dosc obskurnym - ludzie zatrzymuja sie tu tylko na jedna noc, zwykle to przerwa w podrozy. Same chlopy - kazdy chce pogadac, wypytac. Gdy ide sama korytarzem niesmialo zaczepiaja mnie - nie rozumie, czego chca. W koncu jeden, najsprytniejszy pisze cos na kartce i pokazuje - pewnie mysli, ze nie znajac jezyka mowionego, na pewno zrozumie pisany. I dziwi sie ze nic z tego, na darmo pieknie wykaligrafowal pol strony... Choc moze nie do konca nic z tego, bo wylapuje jedno slowko - foto. AAA! Chca sobie zrobic zdjecia. Mowie, ze tak, nie ma problemu - chlopy ciesza sie, przynosza aparat i zaczyna sie dluga sesja zdjeciowa - kazdy chce miec zdjecie, a dodtaku dobrze na nim wyjsc, wiec kiedy uzna, ze zle, rob i jeszcze raz... Ciesza sie jak dzieci, ogladaja, dziekuja. Na drugi dzien, gdy przez chwile siedze sama, pokazuja jeszcza raz zdjecia, zadowoleni. Gdy wraca Marcin cos debaruja i w koncu pytaja, czy z nim tez moga sobie porobic zdjecia. I zaczyna sie kolejna sesja...

Jestemy w jdnym z najpopurniejszych turystycznie miejsc na Sumatrze - a wzbudzamy taka sensacje... Co bedzie dalej?

Postanawiamy jechac do Bengulu, na poludnie - jakies 300 kilometrwo - austobys ma jechac 12 godz... Wsiadamy zupelnie niewyspani - przez cala noc wyjatkowo zlosliwe pluskwy nie daly nam zmrozyc oka...

A co do Marcina...;) Ciezki orzech do zgryzienia - nie mam pomyslu czym go przekupic, aby cos napisal. Za nic w swiecie nie chce. Mowi, ze sie zastanawia... Tak, bylby to bialy kruk, gdyny sie udalo... Bede probowac (obiecuje), ale bedzie ciezko...