czwartek, 24 grudnia 2009

Wesolych Swiat!

No i jestesmy w Polsce... :)

WESOLYCH SWIAT i SZCZESLIWEGO NOWEGO ROKU!

Swiatecznie, troche sniegowo, zimno - Polska :)
Dziekujemy wszystkim, ktorzy podrozowali blogowo z nami, dziekujemy za kazdy komentarz, ktory dodawal nam sil :) - naprawde - zastanawialismy sie czy pisanie bloga ma sens, czy ktos to w ogole bedzie czytal, czasem (z reka na sercu) niezbyt nam sie chcialo - ale BYLO WARTO, dostalismy od Was duzo wsparacia i ciepla! - mamy nadzieje ze ten blog zacheci Was do wlasnych podrozy, malych i wielkich, do nie rezygnowania z marzen, nie tylko tych "podrozniczych", do wiary w to, ze wszystko jest mozliwe - jesli ktos ma jakies pytania (albo chce umowic sie na piwo ;) prosimy o kontakt mailowy!
Oczywiscie to nie koniec naszego bloga, ani to nie koniec podrozy - bo przeciez kazdy dzien jest podroza :) (no i mamy jeszcz plany... - ale na razie nie zdradzamy ;) - wiec posty beda sie jeszcze pojawiac!
Za kilka dni dodamy MNOSTWO zdjec - o czym Was poinformujemy!
Myslimy o wszystkich, ktorych spotkalismy :) i Wam tez najwspanialszych Swiat i duzo, duzo podrozy!!!

Polska - pierwsze wrazenie (poza tym ze zimno) - troche malo pozytywne, bo wszyscy zawsze z usmiecham sprawdzali nam paszporty, a polski pan pogranicznik bez slowa zajrzal nam w papiery a potem rzucil bez slowa paszporty, zero usmiechu, zero zyczliwosci - no, myslelismy ze choc usmiech powita nas w Polsce - zreszta brakuje nam w naszym kraju usmiechu, wszyscy jacyc tacy ponurzy... Ale Polska to tez piekny kraj, bogaty - po kilku miejscach w Azji widzimy jak dobrze nam sie tu zyje - przeciez niczego nam nie brakuje... mamy nawet za duzo... No i juz w Rzeszowie zlapanie stopa do centrum zajelo mi kilka sekund... Zatrzymal sie pierwszy samochod i zapytal - gdzie mnie podwiezc i mimo, ze musial troche nadrobic, narazic sie na korki, kierowca wysadzil mnie dokladnie tam, gdzie sie wybieralam. Wiec jednak jestesmy wspaniali!

Za kilka dni odezwiemy sie, dodamy zdjec... A na razie jeszcze raz dziekujemy i pozdrawiamy!!!

środa, 23 grudnia 2009

Darwin - Katowice

Jechalismy kilka miesiecy - a teraz 20 godzin lotu... Niemozliwe... To bylo tak blisko?

Powrot synow marnotrwanych ;)

Singapur - noc na lotnisku i nasza ukochana Malezja - oczywiscie zrobiliśmy sobie kilka dni przerwy. Jak tu nie zatrzymac sie w naszym ulubionym kraju? Wracamy... ale podróż się nie kończy - ciagle chcemy objechać świat... Zreszta podroz nigdy sie nie konczy... I Uczci nas rozgryzl - teraz w drugą stronę... Ale nie zapeszamy...

Co sie na tym swiecie porobilo - ledwo wstapilismy do Unii i lekko przestano sie nas czepiac na granicach, znowu cos sie poprzestawialo... Pani z oblusgi australijskich linii lotniczych twardo zada od nas biletu wylotowego z .... Singapuru! Mozemy sobie w Singapurze byc bez wizy, pani nie pracuje dla singapurskiego urzedu imigracyjnego - ale bilet musi byc! Jesli nie - nie wpusci nas na poklad samolotu. Tlumaczy sie jakimis nowymi przepisami - Nie chca nas wypuscic z Australii!!! Wpuscili nas bez problemu, a teraz nie chca wypuscic.... Na szczescie bilet mamy, co prawde nie z Singapuru, ale z KL i pania daje sie przekonac, ze to niedaleko... Ale - jesli jechalibysmy dalej ladem - to co? Nie mozemy? Nie ma nic bardziej skomplikowanego niz latanie samolotami... Oczywiscie juz na miejscu Singapurczyc milo nas witaja i nie pytaja o zadne bilety...
W Singapurze jestesmy wieczorem - ani nam w głowie udawać sie do miasta - śpimy na lotnisku. Przenosimy sie z ekonomicznego terminalu do super-wypasnego i śpimy sobie calkiem fajnie. Lotniska sa wysmienitym miejscem na nocleg... A rano udajemy sie do Malezji - do slodkiej Melaki. Spedzimy to kilka dni - totalne lenistwo... Jedyna wada Melaki to pluskwy w kazdym hostelu, ale mamy na to sposob - rozbijamy namiot na srodku pokoju :)
Co robimy? Codziennie 2-3 filmy, wspaniale kino za grosze, same nowosci, zarcie w naszej ulubionej hinduskiej knajpie - jak zwykle wspaniale - takiego super jedzenie nie jedlismy nawet w Indiach... I zakupy - w Polsce zimno a my w koszulkach, no ale nie ma lepszego miejsca na zakupy niz Malezja - wielkie sklepy fabrycznie, tanizna... no, jestesmy ubrani na zime :)
Potem Kuala Lumpur - wlasnie przyszla pora deszczowa - wielkiie ogloszenie - Witamy pore deszczowa! Wieczorami ulewy, ciut chlodniej. W hostelach podroznicy - jeszcze nam nie dosc jezdzenia i z zazdroscia sluchamy, kto, gdzie i kiedy... Jeszcze troche nam w Azji zostalo - Birma, Filipiny... Ale cieszymy sie z powrotu, marzymy sobie, co zjemy z Polsce, gdzie pojdziemy (jak myslicie, o czym marzy Marcin? heheh - Plama...)... A Malezja jak zawsze wspaniala - to genialny kraj - ma wszystkie zalety Azji i Europy, nie majac ich wad. Cudowni ludzi, zyjace obok siebie religie, kultury... Malezyjczycy sa chyba najbardziej tolerancyjnym narodem swiata...
Spie w zenskim dormitorium - jestem jedyna Europejska, ze mna Hinduska, pracujaca w KL, Mongolka (przestawia sie jako komunistka, jej ojciec studiowal w Polsce, wie nawt kto to Gierek) i chinska katoliczka z Filipin. Cztery rozne swiaty - nie mozemy sie nagadac do rano.... Bo tak naprawde, nie wazne jak wiele nas teoretycznie dzieli - mamy swoje babskie, identyczne sprawy ;) Hinduska tlumaczy jak wyglada w jej kraju sprawa "ustawianych" malzenstw - jest z malej wioski wiec jak najbardziej jej to dotyczy i ... od razu podkresla ze dla niej jest to swietne rozwiazanie - Nikt nie kocha mnie bardziej niz moi rodzice, maja wiecej zyciowego doswiadczenia, wiec w wyborze meza bardziej ufam im niz sobie - tlumaczy. Dziweczyna miala juz kilka kandydatow - Zawsze mozna odmowic, odmowilam - mowi. - Wiec wyslali mnie na studia do Malezji - smieje sie. - Pracuje to i studiuje, za wybrenda wiec bede sie uczyc hehe, oczywiscie bardzo sobie to chwale :)
A rano na samolot - znowu chwalimy Malezje, swietny system komikacji, swietne polaczenia i do tego tanie, to nie ma takiej filizofii jak chocby a Australii - autobus na lotniko MUSI byc drogi. Tu musi byc tani... I znowu - pan z linii wypytuje nas po co do Londynu (na wakacje?), co bedzimey robic, jak dlugo itd. Czy mamy bilet wylotowy z Londynu? Czy oni wszyscu oszaleli????
16 godzin lotu, pod nami Indie, Himalaje.... Przelatujemy nad Polska (nie da sie wyskoczyc ;( i Londyn - wiedzielismy ze bedzie zimno, rozpieszczeni upalami trzesiemy sie z zimna - a co bedzie w Polsce?
Spimy oczywiscie na lotnisku, tu chetnych do spania jest wiecej niz w Singapurze, wiec trwa "walka" o miejscowke, rozkladamy karimaty przy kaloryferze i czekamy na samolot. A przy oakzji poznajemy starsza Dunke, ktora od razy mowi ze wygladamy na "world travellers" i opowiada o swoich podrozach. W mlodosci zbyt wiele nie jezdzila - ale na 40e urodziny zafundowala sobie roczna podroz dookola swiata (sama, najtanszymi srodkami, z nielegalnym przedzieraniem sie do Tybetu) i od tej pory - a pani ma 70 lat - podrozuje. Kiedys chciala pojechac na tramping - platny, po Ameryce Poludniowej. W biurze uslyszala, ze jest za stara. - Ja im pokaze! - pomyslala i pojechala sama. Autostop, namiot, gory. - I co, za stara jestem? - smieje sie.
No i Polska.... Katowice... Ale o tym w nastepnym poscie... ;)

poniedziałek, 21 grudnia 2009

A my ciagla na "Dzikim Zachodzie"

O kangurach o krokodylach - bedzie krwawo!

Misja zakończona :)

Przedtem wielcy wegetarianie - a teraz wyznajemy - bylismy na polowaniu na kangury! Jak Australia to Australia... Kris pokazal nam tez krododyle, bawilismy sie na ichnich "przytupach". I podjelismy decyzje - święta spędzamy w Polsce!

Drzewa uginaja sie, zacza sie "wlasciwy", wyczekiwany zbior - owoce sa doskonale, w skupie powtarzaja, ze Kris ma najlepsze mango w okolicy, choc to zasluga drzew i Krisowej pewnie pielegnacji pekamy z dumy :) Przez tydzien, codziennie zbieramy, Kris z Danym myja, pakuja, praca wrze. Skrzynia za skrzynia, dziennie kilka, kilkanasci ton.. Z nieba leje sie zar, ale wpadamy w rytm, nie jest tak zle. Na 3 dni Kris zatrudnia dodakowa pomoc - nie jestesmy w stanie zebrac o owocow, a liczy sie kazdy dzien, kazda godzina - niedlugo moga byc za bardzo dojrzale.
Przyjezdza Markus z Niemiec ze swoja dziewczyna Kate z Melbourne i jej bratem Tonym. Sa w podrozy dookola Australii, pracowali na Poludniu, nie planowli tej roboty, ale w srodku pustyni zepsul im sie samochod - i to powaznie, trzeba wymienic silnik. No i - trzeba na to zarobic. Wiec ciesza sie z pracy, potwierdzaja, ze jest ciezko, farm duzo, ale jeszcze wiecej chetnych, mnostwo ludzi od tygodni cos szuka, wielu wraca do domu, do Europy, pozyczaja na bilet. - Tak tu jeszcze nie bylo, ale kryzys w Europie... - uwazaja mlodzi "Aussie".
Wszyscy dobrze, ciezko pracuja, osiagamy tempo zbierania ktore wywoluje prawdziwy podziw u naszego pracodwacy ( a co, trza sie pochwalic :) Markus jest mistrzem pracy w grupie - nic dziwnego chlopak spedzil wiele lat w armii. Sluzyl w Afganistanie i w Somalii. - Dlaczego? - odpowiedz jest prosta. - Nie moglem znalezc pracy w zawodzie, nie mialem pieniedzy, wiec poszedlem do armii... Niemiec byc spadochroniarzem. Markus duzo opowiada, zbieramy mango, wkolo pieknie, spokojnie, kolorowo, mango pachnie, a Markus mowi o wojnie, walce, krwi. - Odszedlem, nie chcialem tego wiecej robic - wole zbierac owoce - smieje sie. - To bardziej sensowne zajecie niz walczyc, narazac sie za czyjes interesy, ktorych do konca nie rozumiem. Walczyc przeciw ludziom, ktorych, jakby sie zastanowic, moze walcza slusznie, przeciec oni sa u siebie, walcza o swoj dom... - czasem glosno zastanawia sie chlopak. - Wole zbierac owoce, tym chyba wiecej dobrego robie, niz walczac... - wiele razy podkresla.
Markus pracowal rok w Kanadzie, tam pozanal swoja dziewczyne. Mysli o osiedlieniu sie w Australii. - Miec pewnego dnia swoja farme... - rozmarza sie.
Mango zebrane, szybciej niz spodziewal sie Kris. - Zostancie jeszcze u mnie - namawia nas farmer. - Zreszta i tak musicie, musze wam jeszcze pare rzeczy pokazac - zanim wyjedziecie musicie koniecznie zobaczyc krokodyle... No i musimy porzadnie poimprezowac :) Uczcic zbior!
Zanim wyjedziecie.... Jestesmy prawie 3 miesiace w Australii - niedlugo skonczy sie nam wiza. Mozna ja przedluzyc, choc w przypadku wizy elektroniczej trzeba by na jakis czas wyjechac z kraju i wjechac ponownie - na kolejne 3 miesiace. Wiemy za na razie nie jest rozowo z praca, choc wierzymy, ze jesli naprawde chce - czlowiek zawsze znajdzie robote... Ale - chcemy spedzic swieta w Polsce, wiele jest tego przyczyn, nie o wszystkich piszemy ;) No i jeszcze jeden, wazny argument - kiedys bilet do Australii kosztowal fortune, a teraz, dzieki sieci tanich linii lotniczych mozna doleciec naprawde za grosze (biorac pod uwage odleglosc) - sprawdzamy ceny - wychodzi ze do samych Katowic dolecimy za nieco ponad 1000 zlotych za osobe. Wiec nie ma sie nad czym zastanawiac!

Wiele osob nie wierzylo, ze mozna tak tanio latac - jesli wiec ktos chce wybrac sie na Antypody - nasza droga powrotna wyglada tak - z Australii tanimi liniami lotniczymi (Jetstar w naszym przypadku) lecimy do Singapuru (mozna tez do Kuala Lumpur, ale tylko w Perth, z Singapuru tanie linie lataja do jeszcze kilku innych miast w Australii a potem dalej, do Nowej Zelandii i na pacyficzne wyspy) - bilet kosztuje ok. 50 AUS dol - w zaleznosci od tego ile mamy szczescia, kiedy bukujemy itp - potem Air Asia z KL do Londynu (ok. 300 USD za 16 godz lotu - a dojazd z Singapuru do KL lokalnymi srodkami transportu kosztuje niewiele) no i z Londynu - ktoras z tanich linii do Polski - nam udalo sie kupic bilet do Katowic za symbolicznego funta co z oplatami lotniskowymi i podatkami wyszlo kilkadzisiat zlotych. Wszystkie bilety kupowalismy jakies 2, 3 tyg przed odlotem, wiec jakby sie uprzec i bukowac wczesniej, mozna by jeszcze z 50 USD taniej...

Niedlugo po zakonczeniu zbiorow, siedzimy przy piwie, jest duszna, goraca noc. - Zbieramy sie! - mowi Kris. Pakuje piwa, sprzet wedkarski - jedziemy na ryby, do mocno zakrokodylonej rzeki Adelaide. Jedziemy wielka terenowka przez busz, przedzieramy sie przez krzaki, czasem droga jest zalana, a niedlugo, gdy zacznie sie pora deszczowa, wiele drog w NT bedzie zupelnie nieprzejezdnych. Zatrzymujemy sie nad rzeka - Kris smieje sie - No, nie musimy wam juz placic, tu, w busz, nad rzeke zawsze wywozimy naszych pracownikow po sezonie. Nikt was nie znajdzie - mowi z udawana powaga. - Dobra - mowi z niegorzej udawanym przerazeniem. - Ale moge sobie jeszcze zapalic przed smiercia? - Zartowalem, nie bojcie sie - pekam ze smiechu, Kris myslal ze mu wierzymy ;)
Wystraczy poswieciec mocniejsza latarka, aby zobaczyc wzdluz brzegu czerwone punkciki - oczy krodokyli. I tym razem to juz nie mniejsze i malo grozne slodkowoden, tylko olbrzymie "salty" - najpotezniejsze zyjace dzis gady swiata. Moga osiagac nawet 7 metrow. Pozarcie bawola nie jest dla takiej bestii zadnym problemem. Krododyle zostaly w Australii mocno przetrzebione, w tej chwili sa pod calkowita ochrona - i jest ich o wiele za duzo. Ich liczba siega kilkustet tysiecy - nie maja zadnych naturalnych wrogow, wiec mnoza sie jak szalone. Sa kanibalami i tylko to jakos tam ogranicza ich liczbe. Farmerzy narzekaja - krodokodyle sa wszedzie, nawet w miejscach, gdzie nigdy ich nie bylo, nawet w malenskich sadzawkach. - To zwierze terytorialne - tlumaczy Kris. - Nowe osobniki musza szukac sobie miejsca... Kris ma mala sadzawke, z ktorej pija krowy. Kiedys znalazl tam dwa, mlode jeszcze "salty". Nie pytamy co z nimi zrobic :) - Juz ich nie ma - zapewnia.
Z roku na rok wzrasta liczba ludzi pozartych przez gady - jest to bardzo realne niebezpieczenstwo. Zaden Australijczyk nie zbliza sie do zbiornikow wodnych. krododyl jest niewidzialny, atakuje blyskawicznie. Znajoma Krisa stala nad rzeka z psem. Jest pies, nie ma psa - tak to wygladalo opowiadala. Innego znajomego krododyl wyciagal z namiotu, rozbitego spory kawal od rzeki. Dobrze ze nie byl sam, nie ktos mial bron i refleks. Niemal kazdy w NT zna kogos, w kogo rodzinie wydarzyla sie tragedia. - Porywaja dzieci - Kris opowwiada mrozoce krew w zylach historie. Takie opowiesci co jakis czas czytamy na pierwszej stronie lokalnej gazety. Gina tez turysci. Glosna jest sprawa Niemki, ktora zostala porwana z brzegu - dziewczyna brala udzial w wycieczce, byla pod opieka przewodnika. Gdy znaleziono krokodyla (po 3 dniach) mial w jeszcze w pysku jej cialo... - Terroryzuja nas - skarza sie farmerzy. - Zabijaja. Nie powinny byc chronione, jest ich za duzo, to zupelnie zakloca rownowage...
Lowimy ryby, Kris i Dany wiedza, gdzie mozna stac, gdzie nie dosiegnie krokodyl, pilnuja nas, caly czas powtarzaja - Nie zblizac sie do rzeki. Gdy zaatakuje krododyl szansa na ocalenie jest bliska zeru.
Dwa dni pozniej Kris skoro swit przypina do samochodu motorowa lodz. - Wsiadac! Niespodzianka! - mowi. Jedziemy ogladac krokodyle. Jedziemy i jedziemy, z 4 godziny. Docieramy nad wielkie rzeczne rozlewisko - wsiadamy do lodzi, oczywiscie nikt nie wejdzie do wody, trzeba wsiasc z samochodu. Lowimy ryby, z zawrotna predkoscia pedzimy po rzece. Jest pierwszy, drugi, dzisiaty krododyl. Nie mozemy uwierzyc, ze jest ich tak duzo. Pod wieczor bestie wychodza na brzeg, nic nie robia sobie z ludzi, mozna podplynac bardzo blisko, niemal na wyciagniecie reki. Dopiero gdy lodz niemal dotyka gada, blyskawicznie ucieka. Wiedzielismy ze sa olbrzymie, ale trzeba zobaczyc bestie, by zdac sobie sprawe, jak jest potezna, trzeba zobaczyc jak blyskawicznie znika pod woda, by uswiadomic sobie, jak jest szybka... Dziekujemy Kris - nigdy, na zadnej wycieczce tego nie zobaczylibysmym nigdy nie byloby stac nas nas na wynajcie lodzi, przyjechanie tu... Spedzamy na rzece wiele godzin, swietnie sie bawimy - wracamy, ale nie do domu - Kris bierze nad na impreze - pub w srodku niczego, zjechala cala okolica, farmerzy, "krokodyle Dundee", w kracistych koszulach, kapeluszach, z dlugimi wlosami, wielkimi brodami, cali wydziarani - jestesmy jedynymi turytsami, wiec wiele osob chce z nami zamienic pare slow. Muzyka na zywo, tance, piwo leje sie strumieniami. Choc niektozy panowie wygladaja co najmiej groznie, gdy rozmawiaja sa bardzo mili, wrecz dzentelmenscy :) Jest sztuczny byk - probujemy swoich sil, nie mamy pewnie szans z profesjonalistami (sa zawodowi jezdzce rodeo), Dany tlumaczy nam pozycje na byku, i wlasciwie jak na pierwszy raz idzie nam niezle ;)
Postanawiamy zdrzemnac sie w samochodzie - podchodzimy, zaraz pojawia sie kilku osilkow, pytaja co robimy przy samochodzie Krisa :) Zauwazamy ze nasz farmemr jst w okolicy liczaca sie persona, zreszta gdy wyjezdzalismy z domu pytalismy Danego, czy Kris nie boi sie zostawiac farmy na kilka dni a Dany zazartwal - Nikt tu nic nie tknie, wiedza ze Kris by ich zabil...
Wracamy - Dany i Kris polewaja nas lodowata woda z "eski" - tak tu nazywa sie lodowke. No, nie powinnismy o tym pisac - ale nasi przyjaciele sa kompletnie pijani, nie wyobrazamy sobie, jak pojedziemy, ale... bedziemy jechac przez busz, zadna autostrda. droga jest tak wyboista ze jedziemy powoli i jedyne co moze sie stac to wjedziemy w eukaliptusa. Jedziemy wiele godzin, kompletne pustkowie, nikt nie wie gdzie jestesmy, nawet Dany zaczyna sie niepokoic, smiejemy sie, ze zaraz dojedziemy do Alice Springs, ale Kris prowadzi pewnie, zna busz jak wlasna kieszen. Dany opowiada o swoich pradzadach ktorzy z Anglii przyjechali do Australii. - Dzis mozna wszytskiego dowiedziec sie o przodkach, w interenecie sa sane wszytskich skazancow, osiedlencow, kazdy moze znalezc swoich - wyjasnia.
Robi sie jasno, gdy jestesmy na miejscu.
Pewnego dnia Kris wola nas na polowanie. Przyjechali znajomi, jest syn Krisa. Ma byc polowanie na gesi, Marcin, choc z niesmakiem, jedzie. Polowanie na gesi ze slynnych shoot-gunow zmenia sie w polowwanie na kangury (nie sa pod ochrona). Padly trzy - i szczegolow nie opisuje... Ja na szczescie widzialam tylko biedne kangury wleczone za ogony. Poszly na grilla - nie sprobowalismy. Mi wysyarczyl sam opis polowania, a Marcin to widzial... No... Ale taka jest Australia. Niemal narodowa rozywka sa polowania na dzikie swinie, niektorzy poluja z psami, wielkie bestie gonia i czasem rozszarpuja swinie, jesli nie - polujacy podbiega i zabija ja nozem. Swinie nie sa nawet spozywane. Z drugiej strony, dzikie swinie sa tu "chwastem", i stwarzaja wiele problemow, wiec ich zabijanie dla naturalnego srodowiska jest niby potrzebne... Syn Krisa uwielbia gonic je noca na czterokolowcu, rozentzjazomowany opowiada, na ile najechal. Ale taka jest Australia, takie jest NT...
Przez cala droge czytalismy westrenowe powiesci McMurthiego (POLECAMY!!!!), wszytskie tomy, czytane w hostelach, pod namiotwem do latarki, w austobusach, na promach... Nasza ukochana powiesc "Lonsome Dove". Marzylismy o swiecie "Dzikiego Zachodu" tak genialnie opisanego przez McMurthiego, o jego bohaterach, o twardym, bezlitosnym czasem zyciu w dziczy. I nagle - olsnilo nas - odnalezlismy "Lonsome Dove"! Przeciez my tu jestesmy! Nasza misja jest spelniona - cale kilka miesiecy zmierzalismy do tego swiata! Jakby wszystko bylo zaplanowne....
Ciezko nam pozeganac sie z Krisem i Danym, spedzilismy tu kupe wspanialego czasu... Kris zaplacil nam za prace, obiecal "cos" dorzucic. Oczywiscie zapomnnielismy o tym, i gdy w dniu odjazdu wreczyl nam "bonus" bylismy mocno zdziwni. Dal nam 800 dolarow. "Na drogę". To tyle, ile kosztowal nas przelot do Polski. Finansowo Austrlia byla dla nas laskawa, odrobilismy koszt przybycie tu z Timoru, wszytsko, co wydalismy, mielismy pieniadze na troche rozrywek, pare pamiatek i jeszcze na bilet do Polski. Wiec patrzac w ten sposob nie wydalismy nic w Asutralii a jescze jestesmy na plusie :)
Znowu Darwin, mamy kilka dni do odlotu, znalezlismy super miejscowke - w centrum miasta, na dosc stromej ale niewysokiej gorce miejsce na namiot. Nie widac nas z zadnej strony - ze tez wczesniej tego nie odkrylismy. Szwedamy sie po Darwin, spotkalismy naszych dawnych znajmoych... W ostatni dzien z rana - Polacy! Pierwsi w ciagu prawie 3 miesiecy! A oni dopiero przyjechali - z zdziwnie - Polscy sa wszedzie.... "Uspakajamy ich" - Tu nie ma Polakow, pewnie nikogo wiecej nie spokacie. Trojka, mocno oszczedzali, zeby zobaczyc Australie, maja tylko miesiac, zyczymy im dobrej podrozy, radzimy, gdzie, co i jak...Mowimy Darwin do widzenia, jedziemy na lotnisko, mamy rano lot, wiec rozbijamy namiot kolo lotniska, troche bezczelna, ale co tam, ostatnia noc... A rano wsiadamy w samolot do Singapuru...
Do widzenia Australio! Nie lubie wielkich slow - ale chyba pokochalismy ten kraj, z wszytskimi jego wadami i zaletami. Nie ma takiego drugiego miejsca na swiecie. I jeszcze kiedys tu wrocimy...
A potem pod nami wulkany Indonezji, lazurowe morze i Singapur. Znowu Azja. Stesknilismy sie :)

środa, 2 grudnia 2009

Z mango na rodeo

O ujezdzaniu bykow, przytulaniu kangorow i o tym, ze mango dojrzewa kiedy chce
Zbieramy!
Nie ma lekko - mango wcale nie jest dojrzale. Trzeba czekac, a ile - wie tylko samo mangowe drzewo. Wiec czekamy, a zeby sie nie nudzic - smakujemy Australii. I zaczynamy sie czuc jak na "Dzikim Zachodzie". Zachodzie? Hm.. zachod to w koncu pojecie wzgledne...

Umrzemy z glodu. Anna powiedziala, ze beda nas karmic. Dobrze. Tylko nasi gospodarze jedza wyjatkowo paskudne zarcie - przynajmniej na nasz gust. Mieso, mieso, mieso. Krwiste steki z bawolu (wlasnie upolowanego), dzikie swinie i nie wiadomo co jeszcze... My - wegetarianie, mamy wybor - steki albo smierc glodowa... Nasi Australiczycy nie uznaja zadnych warzyw. Miecho...Dobrze ze mamy mango...
Mango zbiera sie ostroznie - nie mozna dotknac owocu, bo zostanie paskudny odcisk palca. Wiec odcinamy sekatorem na dlugim drazku. Jak jajko ulozyc w skrzyni. Nie mozna zlamac ogonka - bo wyplynie kwas, ktory zniszczy owoc. Kwas jest tak silny, ze gdy pare kropel spadnie na skore, zostaje slad, jak po oparzeniu. Wiec kwas potem, po zebraniu "wylewa sie", mango plucze. Kiedys jem mango, prosto z drzewa i na drugi dzien mam dookola ust oparzenia. Kara za chytrosc... Oczywscie mango zbieramy niedojrzale, te dobre - nie nadaja sie do niczego, wiec ich jedzenie jest jak najbardziej wskazane. Nie zjemy nie wiaodmo ile, wiec reszta jest pokarmem do krow. Pomagaja nam kakadu - bestie wyjatkowo inteligentne - wiedza, ze jak delikatnie uszkodzkic owoc, dojrzeje szybciej. Wiec papugi kalecza mango i po kilku dniach wracaja po dojrzale. Chyba, ze uprzedzimy je my :) Oczywiscie piekne, wielkie kakadu sa wrogiem farmera. - Wystrzelac! - odpowiada Kris, gdy pytamy, co mozna zrobic, zeby papugi nie zarly owocow.
Caly trud zbierania mango nie polega na pracy samej w sobie - ale na starszliwym upale, w ktorym spedzac trzeba wiele godzin. Ostre slonce, ponad 40 stopni. Konczy sie pora sucha, nie zaczela jeszcze deszczowa - ten okres nazywa sie "budowniem". Jest wilgotno, ale jeszcze nie pada - jakby miala zaraz przyjsc ulewa, ktora jednak nie przychodzi. W takiej pogodzie czlowiekowi nie chce sie nawet ruszac. A tu trzeba zbierac... Wypijamy hektolitry wody. Zaslaniamy kazdy skrawek skory przed sloncem. Do tego okropne muchy, wyjatkowo bezczelne. Siedaja sobie na twarzy, wchodza do ust, do oczu. Nic sobie nie robia z prob ploszenia i na raz lubi ich byc kilkadziesiat. Rada miejscowych - ignorowac. Albo zalozyc na twarz siatke. Tak czy tak, codziennie kazdy chce czy nie polyka kilka czarnych muszysk... Najohydniejszym uczuciem jest polkniecoie muchy przez nos...
Kris jest w porzadku - nie placi, jak wielu farmemrow za skrzynie, tylko za godzine. Podkresla, ze zalezy mu na jakosci, nie szybkosci. Wiec przynjamniej nie musimy biegac.
Tylko drzewa nie sa laskawe - zbieramy dwa dni, odkazuje sie ze owoce nie sa jescze gotowe, maja za malo cukru, trzeba poczekac. Ile - o tym wie tylko mango. Pomagamy Krisowi na farmie, ale roboty nie ma zbyt wiele. - Mozecie pojechac gdzies i wrocic za kilka dni - proponuje farmer. - Zawioze was gdzie chcecie. Wybieramy Park Narodowy Litchfield - kilka dni spedzamy nad wodospadami, kapiemy sie, chodzimy po buszu, sa kangury, wspaniale ptaki. Zobaczylismy po raz pierwszy weza - i to od razy giganta - ponad 3 metry. Piekny, wielki oliwkowy pyton. Gdy podziwialismy gada, ktory nic nie robil sobie z naszej obecnosci przyszla para Francuzow. Zachwycona dziewczyna pyta - Mozemy go przytulic? Przeciez jest taki mily!
Spimy na polu namiotowym. Przyjezdza para - chlopak z Ghany, ale mieszkajacy na stale w Asutralii i jego dziewczyna, Niemka. Dziewczyna zaprosila rodzicow, chce pokazac im kraj i pewnie narzeczonego. Oczywiscie, uwazaja ze prawdziwa Australia, to tylko Northen Territory, wiec wlasnie tu przylecieli na kilka dni z Sydney. Troche rozmawiamy, opowiadamy o naszej podrozy, o autostopie. Rano, zegnaja sie z nami, chlopak wraca sie, jakby czegos zapomnial. - Przyjmijcie to, to dla was, na cos ekstra, cos, czego czlowiek zawsze odmawia sobie w podrozy - daje nam 50 dolarow. Odmawiamy - mamy pieniadze, mamy prace, naprawde nie trzeba, dziekujemy. Ale Ghanczyk upiera sie - Wiem, jak jest w podrozy, sam wiele jezdzilem, a teraz mam stala, dobra prace, pieniadze, gdy podrozowalem, tez nie raz wiele dostawalam. I teraz moge sie jakos odwdzieczyc. Wiecie... to taki lancuszek. Kiedys moze bedziecie w waszym kraju, bedziecie miec wiecej pieniedzy i spotkacie jakiegos podroznika. I tez mu pomozcie. Prosze.. - bierzemy. Moze kiedys "oddamy". Taki lancuszek...
Wracamy na farme - nie ma tu telefonow ani zasiegu, wiec musimy dostac sie z farmy do najblizszego miasteczka. Znowu koszmarny stop - na szczescie jedzie Francuzka, wynajetym samochodem, od razu zatrzymuje sie.
Mango oczywiscie jest zlosliwe i wcale nie dojrzalo. Za to przyjechal Dany, kumpel Krisa, pomoc w zborach. Dany to czlowiek historia - usosobienie dzikiej Australii. Przez lata ujezdzal byki, potem trenowal mlode gwiazdy rodeo. Ujezdzal tez zawodowo dzikie konie - ktorych tu wciaz mnostwo. Caly wytatuowany, polowal chyba na wszytsko - ale trudno znalezc bardziej przyjaznego czlowieka.... Uczy nas strzelac z bata, opowiada o bykach. Dan mial wypadek, jedno jego ramie jest niesprawne. Wiec nie moze robic wielu rzeczy. Ale nie poddaje sie.
Kris smieje sie - wstajemy jutro i cos dla was mam. Rano wszyscy pakujemy sie - jedziemy zbierac mango na inna farme - do znajmogeo farmera. Tworzymy "team", zbieramy przez kilka dni. Owoce piekne, dojrzale. Super atmosfera. Chlopy juz od rana pija piwo - my boimy sie tykac alkohol w takim swarze (nawet Marcin hehe). Jedyne utrapienie to mrowki - ktorych na drzewach cale masy i blyskawicznie obsiadaja czlowieka. Zielone bestie zupelnie nieszkaodliwie, ale wyjatkowo bolesnie gryza... czasem mrowa tak wpije sie w skore, ze trudna ja oderwac. Oczywiscie wchodza w najbardziej delikatne miejsca. Wejscie na drzewo to zadanie dla kamikadze. Aborygeni jedza zielone mrowki, czasem jedza je miejscowi. Marcin probuje - nic specjalnego - twierdzi.
Niedaleko od farmy stoi niepozorny dom. - Tu mieszkal kiedys prawdziwy krokodyl Dundee - opowiada Kris. Inny dom - a tu... Zaczyna historie. Australijczyk, jakich tu wiele - przezyl wiele tygodni w buszu. Przezyl tam, gdzie nie da sie zyc. Ktos zaslyszal jego historie i ja sfilmowal - tak powstal slynny hit. Chlopal nie mial szczescia - stracil wielkie stado bydla, rzucial go dziewczyna, wdal sie w ciemne interesy z handlem narkotykami. Zostal bez pieniedzy - bo za to, ze zfilmowano jego historie, ze opowiadal o tym, jak przetrwac w buszu, opisywal swoje przygody, nie dostal ani grosza. Teraz, gdy zostal bez pieniedzy pomyslal, ze moze cos zarobi na filmie, ktory podbil caly swiat. Nic z tego. Uslyszal, ze postac "krokodyla Dundee" stworzyli filmowcy. Inne problemy chlpaka nawarstwialy sie - pewnego dnia wpadl w szal - wzial bron (legalnie, czy nie - tu kazdy ma bron) - ostrzelal dom swojej bylej dziewczyny. Nikogo powaznie nie zranil, zaczal uciekac. Policja zablokowala droge (Kris pokazal nam to miejsce). Chlopak strzelal. Chyba nie chcial nikogo zabic. Ale mial pecha - strzelal w kierunku samochodu - kula przebila szybke, policjany wlasnie podnosil reke - kula trafila w pache. Policjant zginal na miejscu. Chwile pozniej chlopaka zastrzelili inni policjanci. W tym miejscu stoi maly pomnik, pamieci policjantow. Turysci wiedza o tym, ze tu zginal "Krokodyl Dundee" tylko z przewodnikow..
A my cieszymy sie, ze poznalismy prawdziwych, zywych "krokodyli Dundee". Kris i Dan opowiadaja o buszu, o Australii, o tym wszystkich, co wydawala nam sie, istnieje tylko na filmach...
Nasze mango oczywiscie zlosliwie nie dojrzalo. Czekamy kilka dni - nie mamy nic do roboty. Pomagamy troche Krisowi - farmer zaczyna prace nad ranem, pracuje nieraz do polnocy. Czasem jezdzimy z nim, zabiera nas do swoich sąsiadow. Podobne domy, blaszane baraki na palach, wkolo nic. Sasiedzkie "plotki", ktore dla nas sa historiami rodem z Dzikiego Zachodu... Naprawde istnije taki swiat? Naprawde udalo nam sie go doswiadczyc?
Musimy uwazac na weze. Lubia byc tam, gdzie woda. Wiec kiedys Marcin nabiera wody i wrzask. Jest jeszcze ciemno, Kris biegnie. - Waz! - drze sie Marcin. Trudno go znalezc, Kris smieje sie, ze moze byla to tylko jaszczurka. Ale w koncu jest - czarny - Pyton - ocenia Kris. Niejadowity. A gdy tak oswietlaja pytona - nastpeny siedzi sobie niemal na ich rekach...
Krisa kiedys skaleczyl, nawet nie ugryzl waz. Po kilku godzinach lezal nieprzytomny. Byl trzy razy w stanie smierci klinicznej. Do dzis nie doszedl calkiem do siebie. Niemal kazdy ma kogos w rodzinie, lub sam zostal ugryziony przez jadowitego weza. Kazdy rodzic ma w zanadrzu historie, jak waz zblizal sie do jego dzieci. Ci, co maja koty, chwala sie, jakiego potwora upolowal i przyniosl ich ulubieniec. Na farmach zasada jest jedna - Albo ty zabijesz go, albo on ciebie - kazdego jadowitego weza nalezy natychmiast zglodzic. Sasiad Krisa, dzien przed nasza wizyta mial na farmie bardzo jadowitego weza - gdy go zabijal, waz kasal go po skorzanych butach. Cale w jadzie, ktorego kropelka bez problemu zabije doroslego czlowieka.
Mamy w przyczepie wieliego pajaka. - Zabic go - wyrokuje Kris. - Ale jest brazowy - mowimy. - A to niejadowity - wyrokuje Kris. - Ale i tak mozecie zabic...
No tak - "chlop zywemy nie przepusci" stosuje sie tez w Australii - ale o tym jeszcze bedzie :)
Mango nie dojrzewa. Jedziemy na kilka dni do Darwin. Mnostwo bakpakersow, mnostwo Niemcow. Wielu nie ma pracy, koncza im sie pieniadze, nie maja, gdzie spac, zostaja longgrasami. Jestesmy szczesciarzami... Ci, co znalezli farmy tez nie maja czasem co robic - mango niedojrzale... Zwiedzamy calkiem fajny "wildliefe park" - gdzie zgromadzono wystepujace w NT zwierzeta - mozna poprzytyulac kangury, zobaczyc kolczatke, o ktora w naturze trudno, krokodyle, ptaki.... Spedzamy fajny dzien ze swiezo poznanych Slowakiem. Nareszcie mozemy pogadac z kims (poza soba eheh) po polsku...
Znow na chwile do Krisa - farmer mowi, ze w tym tygodniu, w sobote odbywa sie rodeo. Musimy to zobaczyc! Tym bardziej, ze jest to impreza zupelnie nie dla turystow, ale dla miejscowych, zjezdza sie na nia cala okolica, potem dyskoteka... Jedziemy - na polu namiotowym straznicy nie pobieraja od nas oplaty - Oplata jest za samochod - calkiem logicznie zastanawiaja sie. - A oni nie maja samochodu, tylko namiot. Wiec nie ma oplaty ;)
Rodeo zaczyna sie o zmroku (w dzien jest za goraco) - najpierw jazda konna, lapanie na lasso, potem dzieci na malych bykach, potem ujezdzanie koni - o wiele bardziej zreszta niezbezpieczne niz bykow - no i w koncu - byki. Skacza jak oszalale - tylko jeden czlowiek wytrzymal powyzej 8 sekund... Upadek z byka nie wydaje sie grozny - ale potem byk szaleje, trzeba uciekac, aby nie podeptal... A byki sa staszliwie wsciekle. Sa konkursy dla dzieci - wielki potezny cowboy strzela - dziecko musi uciekac potem symulowac ze zostalo zastrzelone. Jest wielki grozny byk dla maluchow - byk okazuje sie nocnnikiem, dzieci wspaniale symuluja jazde. Krzyki, wrzaski publicznosci, wszyscy niemal w cowboyskich kapeluszach, krasiatych koszulach...Wspaniale, i dla nas - wykatkowo egzotyczne - widowisko. Prowadzacy pytaja czy sa jacys cudziemcy - ktos krzyczy, ze jest z Tasmanii :) Marcin, polski cowboy bierze udzial w jednym z konkursow - nie wygrywa, ale juz po rodeo wszyscy miejscowi podchodza z gratulacjami, mowia - Byles niezly... Mogl Marcin dosiasc byka - ale... nie mamy ubezpieczenia. Za to zglosil sie Irlandczyk - wytrzymal 1,5 sekundu. To naprawde niezly wynik...
Potem zabawa, tance, hulanki do bialego rana. Marcin stoi w kolejce do ubikacji. Dluga - podchodzi jakis Australijczyk - Siku czy kupa? (no, ciut wulgarniej) - pyta. Marcin zdziwiony pytaniem, odpowiada, ze siku - To jak siku to nie zajmuj kibla - Australijczyk pokazuje mu siatke, pod ktora stoi rzad cowbojow - Sikanie tutaj - wyjasni tubylec...
Wracamy na farme - jakzeby by bylo inaczej - mango niedojrzale... Ale za to Kris bierze nas na piknik, sa jego dzieci (Kris ma syna i dwie blizniaczki, jest po rozwodzie i jak mowi - nie rozmawia zbyt wiele ze swoja zona :), kilku znajomych. Kris wsiada w motorowke, sadza nas na czyms w rodzaju opon (ale przystosoanych do tego "sportu"), obiecuje byc delikatnym, ale pelny gaz i ciagle zwroty... hm... Pol godziny szalenstwo, nasze "opony" podkaskuja, uderzaja o wode, nie wiemy, gdzie woda, gdzie gora, gdzie dol. Trzymamy sie, nie spadamy - chyba trzyma nas strach przed krododylami, ktore na pewno tu sa... Ale zabawa przednia..
Pewnego dnia Kris jedzie z siostra na dwudniowa impreze. Zostawiaja nas na farmie - mamy wszytsko do dyspozycji, szalejemy na czterokolowcu, ganiamy za kangurami, jezdzimy po okolicy. Pierwsza noc - hm... ciemno, sami, wkolo pustkowie, glosy zwierzat. Powaznie - troche sie balismy :)
Anna, siostra Krisa przyleciala az z Quinnslandu pomoc przy zbiorze. Ale sie zbiorow nie doczekala - mango wciaz nie dojrzale, a ona musi wracac. Dziwi nas czasem, ze kobieta na farmie pracuje tyle co mezczyzna - nie ma zadnych ulg. Ale moze i robic to co mezczyzna - pic, palic, klac :) Hm... oni chyba maja rownouprawnienia.
Wiec bedziemy zbierac mango sami - jesli kiedykolwiek dojrzeje, w co zaczynamy watpic ;) Ale nie zalujemy, ze nic nie robimy (wiec i niewiele zarabiamy) - za zadne pieniadze nie kupilibysmy tego, co tu przezywamy. Nie zalujemy ze nie widzielismy tych wszytskich miejsc z widokowek. na to zawsze jest czas. A my jestesmy w prawdziwej Australii, wsrod wspanialych ludzi...
A mango kiedys w koncu dojrzeje :)

czwartek, 26 listopada 2009

Noonamah

Where the hell is Noonamah?
(i gdzie do cholery my jesteśmy? ;)

Wkolo niekonczacy sie busz, srodek niczego, jakies zlomy, blaszane baraki, przyczepa kempingowa z wybitymi szybami... gdzie my jestesmy? Chcielismy prawdziwa Australie - mamy...

Kris zawiozl nas do Noonamah, tak sobie zazyczylismy - na razie nazwa ta brzmi dla nas niewinnie, ladnie nawet :), spimy jedna noc w buszu - jak cudownie po ukrywnaniu sie w Darwin - miejsca ile chcemy, nikt nas nie znajdzie, nie ukarze... Tylko glosno, w nocy slychac tupot nog zwierzat, halas ptakow. Przerazajacy wrzask "ptaka-ducha", brzmiacy jak krzyk chorego psychicznie czlowieka... Rano postanawiamy jechac do Darwin - jak mamy robote, to trzeba zrobic zakupy, niby mamy w te i z powrotem, ale zostajemy dwa dni (znajomi....) i znowu do Noonamah. Stop oczywiscie beznadziejny - ale odkrylilismy rzecz zaskakujaca - mozesz stac ile sobie chcesz przy autostradzie - nic. A wystarczy siasc pod supermerketem - z plecakiem oczywiscie, i zaraz ludzie podchodzia, i pytaja - Podrzucic cie gdzies? Pewnie na objazd Australii ta metoda by sie nie nadała - ale na krótsze odległości jest doskonała. Więc tak jeździmy - i zabiarają nas najróżniejsi ludzie, często tacy, którzy widząc nas na drodze być może nie zatrzymali by się. A tu mają czas przyglądnąć się, pogadać.... Moze oni naprawde sie boja... :)
No wiec, po odkryciu slabosci Australijczykow do siedzacych beznadziejnie pod sklepem backpakersow, mamy nowy sposob na poruszanie sie na trasie farma-Darwin...

W Noonamie mozna kupic koszulke z napisem - Where the hell is Noonamah? (jak ktos taka zobaczy odpowiedz jest prosta - 50 km od Darwin przy Stuart Hgw ;)
Wlasciwie nie wiemy, czego tu jestesmy i jak stalo sie, ze to miejsce wybralismy sobie na miejsce koczowania. Moze dlatego, ze tak ladnie sie nazywa? Bo wlasciwie nie ma tu nic - cala Noonamah to stacja bezynowa i sklep z alkoholem... Sa tu gdzies w okolicy farmy mango, wiec (jakby z Krisem) cos nie wyszlo, postanwiamy przejsc sie, popytac. Po przejsciu kilku kilometrow w skwarze (farmy sa co kilka, kilkanascie, kilkadziesiat km), stwierdzamy, ze to nie ma sensu. nigdzie nie dojdziemy - bez samochodu nie ma szans. Wiec Kris spadl nam z nieba i albo on, albo nikt.
Dzwonimy do Krisa - mango gotowe! Jutro w porze lunchu przyjedzie po nas siostra Krisa - Anna. Na drugi dzien, obudzeni wczesnie rano mocnym sloncem (w buszu raczej ciezko o cien) siedzimy - cierpimy do lunchu.... Mija 12a, 14a.... Nie ma nikogo. Siedzimy, lezymy, kupujemy frytki, chodzimy po wode, przez stacje przejezdzaja samochody - nikt sie nami nie interesuje. Caly dzien, wlasicwie juz drugi na stacji bezynowej. Smiejemy sie, ze w najnowszym wydaniu przewodnika napisza o Noonamah - Nie ma tu zupelnie nic, poza dwojka siedzacych tu bezsensu ludzi...
Robi sie wieczor, czerwony, australijski zachod slonca. Zapomnieli? Dzwonimy do Krisa - jestesmy i czekamy. Anna zdziwniona - bylam, ale nikogo nie bylo...Przeciez siedzielismy caly dzien...
Jutro okazuje sie skad nieporozumienie. Anna przyjechala o 9ej. No tak, nie bylo nas jeszcze. Na australijskim zadupiu wstaje sie, kiedy wstaje slonce. Lunch jest, gdy czlowiek zglodnieje. A mysmy czekali o 12ej.... Anna zabiera nas do wielkiej terenowki - jedziemy autostrada, potem skrecamy w boczna droge, coraz gorszej jakosci. Jedziemy wiele kilometrow. Znaki ostrzegaja przed kangurami, informuja ze droga w porze deszczowej jest zalana. Spod kol sypie sie czerwony pyl, wkolo tylki busz, kopce termitow, ptaki, z drogi uciekaja wielkie jaszczury. Na calkiem sporym wzniesieniu metalowy kontener na czyms w rodzaju pali - dom. (oni tak mieszkaja?) I tak malo bywa sie w srodku - przeciez jest ciagle goraco. Zycie toczy sie na zewnatrz - na zewnatrz wiec stoi stol, krzesla, pralka nawet. Spodziewalismy sie, ze beda tu jacys inni pracownicy, wszytskiego sie wywiemy - okazuje sie ze bedziemy sami... (zaooraja nami cala farme - smiejemy sie). Anna uprzedza ze nie ma tu zasiegu zadna siec, nie ma tez internetu - tylko przez modem, ale wyjatkowo wolny i nie zawsze dziala... (przypominaja nam sie horroy o pustkowiach ;) I wszedzie pelno jakichs wrakow, starych ciezarowek, traktorow, dziwnych maszyn... Anna opowiada o farmie - Kris jest teraz w pracy, jest mango, ale i krowy (biale, hinduskie, garbate), ale glowna dzialalnosc farmy to siano, sprzedawane w wielkich balach dla olbrzymich hodowlanych farm i statkow wiozacych bydlo za morze. Gdy Kris nas spotkal wlasnie odwozil bale.
Pytamy, gdzie mozemy rozbic namiot - smiesznie brzmi to pytanie, gdy wkolo niekonczaca sie przestrzen (tak na marginesie - super stad widok...). Anna mowi, ze gdziekolwiek, choc mozemy tez zamieszkac w przyczepie - bedzie chlodniej. Przyczepa dawno nie byla uzywana, nie ma ani jednej calej szyby, mieszka w niej kilka pajakow (calkiem wielkich) i jaszczurek... ale... skusilo nas wyrko :) Wprowadzamny sie, rozwieszamy moskitiere (strasznie tu duzo komarow, ostrzega nas Anna). Anna mowi, ze mozemy zobaczyc okolice, jest strasznie goraco, o wiele gorecej niz w Darwin, pieknie, pusto - w promieniu wielu, wielu kilometrwo nie widac zadnych zabudowan (daleko maja do sasiadow), poza domkami kempingowymi nad widocznym stad sztucznym jeziorem. Potem troche pracujemy - sprzatamy galezie mango po przycinaniu z tamtego roku. Po roku lenistwa praca - dziwna rzecz. Ale wkolo kangury, papugi, ponoc weze (lubia sie schowac w galeziach - ostrzega Anna) i gdy tak pracujemy spadaja z nieba pierwsze krople... a po kilku minutach wydaje sie, ze leje sie na nas cale niebo. W NT jak pada - to porzadnie. Wracamy na farme, patrzymy na ulewe, olbrzymie, przecinajace niebo blyskawice. Pierwszy deszcz, odkad jestesmy a Australii. Dobrze, ze tu jestesmy - ciekawe jak wygladalby nasz namiot w Noonamah... No, mamy szczescie ;)

środa, 4 listopada 2009

I znowu Darwin... :)

Co w wysokiej trawie piszczy

Z zycia longgrassa...

No i znowu w starym, dobrym Darwin - czyli zostajemy longrassowcami - wlaciwie to jestesmy nimi od lat - ale wreszcie wiemy jak sie to nazywa ;) I udajemy sie w poszukiwaniu pracy. I znajdujemy.



Darwin naprawde peka w szwach - mnostwo backpakersow, wanowcow - wszyscy szukaja pracy, nikt nawet nie patrzy na hostele po 30 dol - wiec na ludzie wymieniaja sie najlepszymi 'miejscowkami' do spania - tu nie ma policji, tu nawadniaczy... Niestety - wszedzie sa krokodyle - wiec spanie na plazach, ktorych w Darwin mnostwo - raczej odpada. Sa jeszcze jadowite weze i pajaki... no, o nich na razie zapomnijmy. Karen w Darwin spotyka Mika - swojego australijskiego chlopaka, idziemy razem na nocny market - niedaleko morza dziesiatki straganiarzy, azjatyckie szmatki, dziwnactwa, aborygenskie pamiatki, koncerty na zywo, turysci i hippisi, chinskie i indonezyjskie jedzenie. Mike namawia - Jestescie w Australii musicie sprobowac krododyla. Nie ma zmiluj sie - no, dobra, sprobujemy... Udajemy sie wiec do 'Road Kill Cafe" - ktorej reklama dumnie glosi "You kill it, we grill it' (ty zabijasz, my grillujemy) - i ponoc podawane w niej specjaly pochodza tylko w wylacznie z nieumyslnych drogowych zabojstw (dlatego mozna tu znalezc chronione gatunki) - nie wnikamy - kupujemy za 2 dol. krodokyli szaszlyk - hm... troche gumowate, troche kurczakopodobe... - niezbyt... Konczy sie targ, spotalismy mnostwo nowych znajmoch, udajemy sie na plaze (oczywiscie siedzimy w bezpiecznej odleglosci - Australijczycy - oni wiedza najlepiej niegdy nie zblizaja sie do morza - krokodyle)... Jest jasna, ksiezycowa noc, jest wino, gitara - czy moze byc lepiej?

Mike jest z poludnia Australii - jakby jechac prosto w dol, trafi sie na Adelaide - moje miasto. Od kilkau lat podrozuje jednak, na razie po Australii, ale mysli o Azji, Europie... Czasem popracuje - tak jak jego kumple, ktorzy wlasnie znalezli prace w cyrku - bedziemy jezdzic po Australii i jeszcze zarabiac - super, ciesza sie. Mike nazwy siebie 'longgraseem" - to stara nazwa, oznaczajaca ludzi, ktorzy spia pod golym niebem - w wysokiej (doslownie 'dlugiej') trawie - o 'longgrasach' slyszelismy juz zanim przyjechalismy do Australii, ze australijska zima wszyscy migruja na cieple wtedy polnoc - wlasnie w okolice Darwin. Porzadny longgrass nie shanbi sie noca w hostelu, nawet jak ma na to pieniadze, jest czyms w rodzaju bezdomnego, oczywiscie w olbrzymiej wiekszosc przypadkow z wyboru, czyms w rodzaju wspolczensego hippisa, wloczegi, buntownikiem (longgrass zawsze narzeke na konsumpcyjne spoleczesntwo i osttntacyjnie kupuje najtansze rzeczy, a jak ma wana - koniecznie musi byc to trup) - w Australii bycie longgrassem jest coraz mniej akceptowane przez tzw. porzadnych obywateli (-musimy na tych darmozjadow placic podatki) - ale latwe - nad longgrasami rozciera sie cieplutki parasol opieki spolecznej... dozywianie, zasilki.... Australijski angielski (przynjaniej w okolicach Darwin :) pelen jest slow okreslajacych zycie longgrasa - mowi sie np. wiec 'longgrasowac' (czyli spac pod golym niebem, mozna longgrasowac z kims przez jakis czas, mozna longgrasowac w jakims miescie, mozna byc zmeczonym longgrasowaniem albo chwalic jego zalety), jest longgrassowe wino - najtansze i longgrasowe papierosy... ;). No wiec tej nocy wszyscy razem longgrassujemy :) I kilka nastepnycy nocy w Darwin tez :) - choc najlepsze miejscowki zajete :( Nawet coraz mniej boimy sie policji - miejscowi radza - Nie zwracac uwagi, odburknac cos wulgarnie po angiesku - pomysla ze miejscowy longgrass i dadza spokoj - smieja sie.

Na drugi dzien, jak na longgrasow przystalo, snujemy sie po Darwin, siedzimy na deptaku, gitara, nowi znajomi - ostatnie bylismy w Darwin sami, teraz czujemy sie tu jak w domu, wydaje sie jakbysmy znali pol miasta - no, fajnie nam... Tylko tzeba pewnego dnia przerwac sielanke i zabrac sie za szukanie pracy. A to nie zapowiada sie rozowo - niby na mango potzreba mnostwo zbieraczy... - ale chetnych tez nie brakuje - kazdy szuka roboty - wiecej niz zwykle Europejczykow (kryzys), tradycyjnie mnostwo backpakersow, ludzie z Poludnia - gdzie teraz zima i nic sie nie zbiera... (no i prawie wszyscy maja pozwolenia na prace...). Kathy i Juliano sa w Darwin - maja prace, ale mango jeszcze nie dojrzale, wiec czekaja - w darwin za drogo, wiec mieszkaja w buszu - przyjchali tylko na zakupy...

Postanawiamy udac sie za Darwin (w miescie farmy na pewno nie znajdziemy ;) - bedziemy mieszkac w buszu - jak Kathy i Juliano, jak Krododyl Dundee :) Moze uda nam sie znalezc jakies mango do zbierania...

Wiec mowimy do zobaczanie nawym longgrassowym przyjaciolom i udajemy sie na stopa. Zgodnie z przewidywaniami pokonanie kilkudzistaciu kilometrwo zajmuje nam caly dzien - dobrze, ze mieszkaja tu jacys emigranci, ze jezdza czasem jacys dziwacy z buszu - inaczej nie dojechalibsmy nigdzie... Czekamy na stopa, gdzies przy autostradzie - obok jakas farmna- pstanwiam spytac, moze kogos potrzebuja, moze wiedza, czy sa w okolicy jakies plantacje mango. Kobieta radzi podjechac jeszcze z 20 kilometrwo - tam sa farmy. Czuje ze spod oka obeserwuje mnie robiacy cos przy sianie mezzyzna. I juz oddalam sie w strone Marcina, gdy zaczepia mnie. - Mam farme, potrzebuje kogos, zadzwoncie - mowi. Wracam do Marcina - Mamy chyba robote! - Za chwile farmer podchodzi - podrzuce was - wsiadamy do sfatygowanej ciezarowki, gadamy. Kris ma mango, owoce jeszcze nie dojrzaly, ale za kilka dni beda gotowe, poza tym ma jeszcze troche innej roboty... Umawiamy sie, ze zadzwoimy za 3 dni.... Jeszcze nie wiemy, ze spotkanie Krisa bylo chyba jedna z najwspanialszych rzeczy, jaka przydarzyla nam w ostatnim czasie '... i ze dzieki niemu odnajdziemy nasza, wspaniala, prawdziwa Australie...

Litchfield National Park

Wracamy do Darwin, ale jeszcze nie dzis... :)

A australijskim raju

Jednego dnia masz wszystkiego dosc, w srodku niczego lapiesz stopa (ktory i tak sie nie zatrzyma) roztapiajac sie w skwarze, nie masz pomyslu - co dalej, a nastepnego kapiesz sie w wodospadach i jestes najszczesliwszym czlowiek swiata. O to chodzi w podrozowaniu - niczego nie mozna przewidziec - i gdy jest zle, oznacza to jedno - niedlugo bedzie naprawde super :)

Siedzimy w wanie Karen, jedziemy :) po tylu dniach stania na poboczu... A najsmieszniejsze, ze tego 'stopa' nawet nie lapalismy - Karen sama zaproponowala, ze nas podrzuci... W polowie Franuzka, w polowie Afrykanka (dziadek z Madagaskaru) jest juz w Australii poltora roku - od kilku miesiecy jezdzi sama, no chyba, ze czasem, jak teraz, z przyjaciolmi. Robila juz w Australii wiele rzeczy - farmy, knajpy, nawet polawianie perel. Z zawodu masazystka, wczesniej 4 lata pracowala na Reunion. A wczensiej Irlandia... - Ciagle w drodze - smieje sie. Karen nie dziwi sie, ze ciezko nam bylo ze stopem - Tacy juz sa... Nie lubia tu ludzi z plecakiem. Ale bywaja tez wspaniali, jeden Australijczyk naprawil mi silnik, dwa dni roboty - nie chcial ani grosza...
Karen przyznaje, ze na poczatku tez niezbyt kochala Australijczykow (- choc od razu zakochalam sie w Australii, ten kontynent jest niezwykly, magiczny, tu czuc niezykle energie - Aborygeni maja racje, ta ziemia jest swieta). - Teraz polubilam ich, czasem sa bardzo pomocni, wspaniali, tylko trzeba dac im szanse... Choc zarzekalam sobie, ze nigdy nie bede miec chlopaka Australijczyka... I co? W Darwin go poznacie... - smieje sie.
Jedziemy sobie, podziwiamy widoki, zatrzymujemy sie przy malym kanionie - rzeka utworzyla tu naturalne baseny, w ktorych mozna sie kapac - ponoc nie ma krokodyli :) Karen mowi - Spieszy sie wam do Darwin? (w zyciu - hehe) - No to posiedzimy chwile w parku narodowym... O Litchfield czytalismy w przewodniku i baaaardzo chcelismy tam pojechac - ale jak? No i jedziemy... Docieramy na wieczor - i poki jest jasno kapiemy sie - idziemy nad jeden z kilku wodospadow... Takie miejsca istanieja tylko w marzeniach - wkolo zielona dzungla, czerwone skaly, dwa wodospady tworza calkiem spory naturalny basen z przejrzysta woda - plywanie tu to cos zupelnie niezwyklego. - Czujecie ta energie? - Karen wierzy, ze miejsca swiete dla Aborygenow (tak jak to) sa niezwykle... Chyba ma racje... Wieczoem ognisko, rozmowy... Karen, Kathy i Julian tez zamierzaja szukac pracy - zaczyna sie zbior mango - wiec pewnie cos znajdziemy. Franuzi tez zala sie na nie-kochajacych ludzi z plecakiem (jak sie okazuje ze starymi wanami tez) Australijczykow... - Znalezienie miejsca, gdzie mozna przespac sie w samochodzie to cud -mowia. - Wszedzie zakazy, wszedzie policja, mandaty, spanie w sanochodzie jest tu scigane jak powazne przestepstwo - narzekaja. - Nie ma lekko. Kathy i Juliano co najmniejn nie lubia australijskiej policji - Kiedys bylismy zprzyjaciolmi na plazy, zaparkowalismy w miejscu na piknik i pilismy wino. Przyznaja, ze wypili sporo i wlasnie zamierzali polozyc sie spac w wanach, gdy przyjechala policja. - Tu nie wolno spac, macie sie natychmiast stad wyniesc - Ale jak, skoro jestesmy pijani/ - spytala Kathy. - Nie wazne, natychmiast odjezdzac - wiec Kathy wsiadla w samochod - sto metrwo dalej ci sami policjanci zatrztmali ja za prowadzenie samochodu pod wplywem alkoholu. Stracila prawo jazdy i ma do zaplacenia 800 dolarow. Druga para, widzac, co sie dzieje, odmowila - Nie mozecie nas zmusic do prowadzenia samochodu pod wplywem alkoholu - powiedzieli policjantom. Wiec trafili do aresztu, zapalcicli "koszty' i kare ze 'niepodporzadkowanie sie rozkazowi policji'. Tez wyszlo 800 dol. Tyle ze maja prawo jazdy...
Budzimy sie rano, znowu kapiel w wodopadzie, Francuzi chca jechac do Darwin - trzeba szukac pracy... - Karen ma inny pomysl - Po co sie spieszyc? To chyba jedno z najwspanialszych miejsc, w jakich w zyicu byalm... Zostalabym jeszcze pare dni... Zostajecie ze mna? Nawet sie nie zastanawiamy...
Zwiedzamy park - inne wodospady, jeden z poteznym naturalnym basen, inny mniejszy, woda tworzy mnostwo basenikow, naturalne jakuzzi, wedrujemy po buszu, wzdluz przeczystych rzek (uwaga - krokodyle), wspinamy sie na krawezie czerwonych kanionow, by zobaczyc ciagnacy sie po horyzon busz, ogladamy potezne kopce termitow, dziwne formacje skalne, przypominajace do zludzenia strozytne swiatynie... No - i jeszce kangury - tu w ogole nie boja sie ludzi, podchodza bliziutko, niektore z malymi w torbach, udalo nam sie nawet zobaczyc coraz rzadsze tu iguany, no i mnostwo kolorowych ptakow... Karen mowi, ze jest to najpiekniejsze miejsce w Australii. - Z tych, w ktorych bylam tu jest najspanialej - zapewnia. Wieczorami ognisko... I tak kilka dni - nie chce nam sie wracac do Darwin...Spotykamy innych 'wanowcow" - wszyscy jada do - albo z Darwin. I ich opowiesci przypominaja relacje z frontu - Mnostwo ludzi, setki, tysiace - przyjechali na sezon mango, wszedzie w miescie wany, nie ma gdzie spac, policja przeczesuje cale miasto, sypia sie mandaty. Wszyscy szukaja roboty, ludzim konczy sie kasa, ciezko jest - mowia. - Nawet w telewizji pokazali jak policjanci wyprowadzaja w kajdanakch grupe Francuzow. Za spanie "nielegalnie' w wanach... Straszne przestepstwo.... Wiekszosc wanowcow to Francuzi, wiec jak to zwykle bywa - jak jest kogos za duzo, to sie go nie lubi - Australijczyc nie lubia Francuzow i non stop na nich narzekaja - mozna znalezc nawet ogloszenia - Szukam pracy. Nie jestem Francuzem.
Srednia chce nam sie jechac do Darwin... Choc ciekawi jestesmy jak wyglada 'oblezenie' przez backpakersow :) Ale trzeba. Kathy z Juliano przyslali sms-a, ze znalezli farme - wiec moze nie jest tak zle... Ruszamy w droge....

sobota, 31 października 2009

(nie)Oczekiwana zmiana planow

Decyzja nr 1 - zostajemy w Northern Territory, decyzja nr 2 - trzeba wziac sie do roboty :)

Uwiezieni w Timber Creek

Po trzech dniach lapania stopa w Timer Creek zrozumielismy - nigdzie w ten sposob nie zajedziemy :) Trzeba nauczyc sie pokory i poddac sie :) Inaczej spedzimy caly nasz pobyt na poboczach autostrad,w kurzu, skwarze i frustracji. Nie da sie. A jak sie nie da, to tez sie da - tylko inaczej :) Samochodu nie kupimy - moze, gdybysmy tu przyjechali na dluzej... Wiec cieszymy sie tym, co mamy - zostajemy tu, w australijskim outbacku, reszte zwiedzimy kiedy indziej ;) Zreszta - coraz bardziej nam sie tu podoba...

Jestesmy w Timber Creek - wkolo nic - 300 km w jedna i w drugo strone do jakiegos miasta. Na swietnej autostradzie, dobrym samochodem mniej niz 3 godziny jazdy. Dla nas to wielka, niepokonana odleglosc... Podoba nam sie tu, codzienie ogladamy karmienie krokodyli i wszytskie australijskie stwory, krwistoczerwone zahody slonca, spimy w buszu... Tylko - hm.. troche za dlugo to trwa...
A mowili nam probujacy stopa - czekanie kilka dni? Tu to nic dziwnego... Nie, nas to na pewno nie spotka...:) Spotkalo. Po trzech dniach w Timber Creek nie mamy pomyslu co robic, jak sie stad wydostac. Nikt, absolutnie nikt sie nie zatrzymuje (ruch duzy, samochody puste ;) Lapiemy z kareczka i bez, w kapeluszach i bez, z usmiechem i wyrazem desperacji. Stosuje nawet chwyt, ktorego nie lubie, bo to troche oszukiwanie kierowcow - lapie sama, Marcin schowany w krzkach. Ktos chyba zatrzyma sie dla samotnej baby z plecakiem. Nic. Wiekszosc kierowcow zatrzymuje sie tu na stacji benzynowej, jedza cos, wielu wyjezdza z karawan-parku, wiec widzieli nas, mieli czas sie przygladnac - nic. Zmiana taktyki - pytanie kierowcow. Nie mamy miejsca (widac, ze macieee), bedziemy bardzo dlugo jechac, po zatrzymujemy sie po drodze, nie jedziemy tam (to gdze jada??? gdzie mozna tu stad jechac???). Jedni, chyba zebysmy sie nie nudzili zostawiaja nam jakies religije ulotki. Probujemy turystycznych autobusow - w jednym jada nawet Czesi, starsza para - poprosimy kierownika wycieczki, pogadamy z kierowca, moze was wezma. Niestety nie moga, nie mamy ubezpieczenia i jak sie cos stanie, to co? (taaa.. na pewno bedzie wypadek...). Gdy siedzimy ludzie zaczepiaja nas, mili, skad jestescie, az z Polski, witamy w Australii, pomocni, dopoki nie dowiaduje sie, ze nie jestesmy, jak oni samochodem, ze lapiemy stopa...
Nie ma tu zasiegu, w malym urzedzie czegos tam jest interenet, ale pani urzedniczka, mimo prosb, za sprawdzenie maili zada klku dolarow. Na szczeswcie jest woda, wstretna w smaku, ale da sie pic (na wszelki wypadek zakraplamy jodyna). Konczy nam sie jedzenie - w sklpeiku prawie nic nie ma, a jak jest - po koszmarni wysokich cenach. Zreszta i tak koncza nam sie pieniedze, a tu nie ma bankomatu. Tylko ze spaniem nie ma problemu - buszu jest az nadto :) Ale... Trzecego dnia postanwaimy, ze jutro lapiemy w obie strony. Ktos w kocu musi sie zatrzymac, jak bedxiemy lapac w dwie strony nasze szanse rosna dwukrotnie... Z takim postanowieniem o swicie idziemy w kierunku autostrady - dzis musi sie cos zatrzymac. Musi - nie mamy innego wyjscia. Przeciez nie zostaniemy tu na zawsze.
I zdarza sie cud. Jeszcze nie wyszlismy na droge - wola nas kierowca wielkiego 'road traina' - chcecie gdzies jechac? Jak do Katherine - to wskakujcie.... Nie mamy czasu na myslenie - wracac sie, czy nie - zrozszta lepije wracac niz zostac tu na kolejne kilka dni ;) Pewnie, ze jedziemy. Rozsiadamy sie w wielkiej, wygodnej, klimatyzowanej kabinie, kierowca czestuje na zimnymi napojami. Jakos nic nie robi sobie z policji ani z ubezpieczne i innych bzdur, ktorymi zaslaniali sie inni - tak naprawde jesli ktos chce cie zabrac, to zawsze znajdzie sposob...Australijczycy po prostu nie chca sie zatrzymywac...
Jedziemy kilka godzin - i jestesmy szczesliwi - nie dosc, ze w ogole jedziemy, to jeszcze slynnym road trainem, spelnia sie nasze kolejne marzenie. Kierowca jezdzi ciezarowka od niedawna, wczesniej pracowal wiele lat na kopalni. Nigdy w zyciu nie widzial jeszcze sniegu i nie wyobraza sobie, jak to jest, gdy jest mroz. W Katherine dziekuejmy. Odpowida typowym australijskim 'no worries' ;) Tu tez sa super ludzie. Naprawde. Tylko moze przez te kilka dni mielismy pecha i nie spotkalismy ich....
W kathrine znowu spimy nad rzeka, znowu spotykamy Czecha - szczesliwy, spotkal 2 Niemki, robia 'relokation', namawia nas to tego samego. Ale wlasciwie nie wiemy, czy chcemy jechac gdzies daleko. Spodobalo nam sie w Norten Territory. I wlasciwie jest tu calkiem sporo do zobaczenia... Wiec zmiana planow ;) Niech bedzie, jak chce los :) Widac tym razem nie dane nam jechac dalej... Po co sie meczyc, skoro mozemy zostac tu - znajdziemy jakas robote, odwiedzimy miejscowe parki narodowe - Australie objedziemy kiedy indziej :) (przeciez do konca zycia mamy jeszcze czas ;) Wiec plawiac sie w goracych zrodlach - jak przyjemnosc po trzech dniach w skwarze, przy autostradze.... postanawiamy - 1) jeszcze sie poplawic i 2) wracac do Darwin...
I widocznie los, duch opiekunczy podroznikow, czy cokolwiek innego chcialo, bysmy wrocili. Bo rano, gdy udawalismy sie do zrodel (potem zastanowimy sie co dalej) zaczepila nas czarnoskora Francuzka (pol Magaszka). - Co robimy? Jedziemy do Darwin. Stopem... - Ja tez jade, wskakujcie. Tylko drodze bedziemy jeszcze zwiedzac, chcemy zobaczyc Park Narodowy Litchfield... Bedzie fajnie, wykapmy sie jeszcze i ruszamy. Jedliscie sniadanie? Chceci kawy?....
Jedziemy z Karen. W drugim wanie jedzie dwoje Francuzow - Kathy i Juliano, zaraz pod Darwin zabieraja pare stopowiczow - Szwedka, ktora okazuje sie, ze swietnie zna polski (moja mamusia jest Polka, a tatus ze Sloweni) i Portugalczyk. - Rano bylo nas troje, a teraz jest siedmioro. More people, more fun - cieszy sie Karen...
I my tez sie cieszymy - poznalismy wspanialych ludzi i wiara w ludzka rase w nas wrocila :)

Jak to ze stopem bylo

O naszym rekordzie (3 dni lapania stopa), o zlych kierowcach, psychopatach, znowu o pijanych Aborach, buszu, srodku niczego, krokodylach - czyli jedziemy w glab Australii (przynajmniej probujemy)

Fu... you, cars!, czyli jak nie masz samochodu to spadaj...
(this is no land for hitchhakers, backpakers itp)

Fuck you cars! - a z drugiej strony nazwa miejscowosci - taka karteczke, porzucona przez jakiegos zdesperowanego autostopowicza znalezlismy pewnego dnia przy Stuart Highway. Pewie bidula lapal, lapal, a potem napisal, co o tym mysli. Jaki jest stop w Australii? Podejrzewamy, ze najgorszy na swiecie.... Ten post bedzie krytyczny i gorzkawy - bo bedzie o okresie, gdy zachwycalismy sie australijska przyroda i kleli na jej mieszkancow...

I pewnie nie do konca mielismy racje, bo sa i wspaniali Australijczycy... Tylko, trzeba sie ich mocno naszukac... Ale zacznijmy od poczatku... Stoimy sobie na Stuart Hgw (jedynej prowadzacej z Darwin autostadzie, w ktorakolwiek strone nie chcialoby sie jechac - trzeba zaczac od niej) - i nie jest zle - zatrzymuje nam sie van - Izraelczycy daleko nie jada, ale wyrzuca nas dalej za miasto - sa od kilku miesiecy w Australii, troche pracuja, troche zwiedzaja... Zdziwieni ze jedziemy stopem - tu wszyscy maja samochody, bez samochodu w Australii - tragedia - bo wszedzie daleko, a transport publiczny koszmarnie drogi, a autostop - sami zobaczymy... Ale na razie jestesmy jak najlepszej mysli - mamy zamiar udac sie na zachodnie wybrzeze, w kierunku Perth, a moze nawet jeszcze dalej - do Perth jest kilka tysiecy kilometrow, ale przeciez przejechanie takiej odleglosci w Europie autostopem nie jest zadnym problemem - wiec pewnie nie bedzie i tutaj. A moze bedzie i latwiej, bo zwykle im mniejszy ruch, tym chetniej zatrzymuje sie ludzie... (oj, naiwni).
Szybko zatrzymuje sie nam Australijczyk jadacy do Katherine, z dluga broda, caly wydziarany, z piwem w reku (ktorym i nas czestuje ;) - typowy mieszkaniec Northen Territory - na poczatku niezbyt go rozumiemy, ale specyficzny akcent Australijczykow z malych osad, tzw. bush talking nie jest taki starszny, jak nam opisywano.... A po drodze - jest tak, jak ma byc, jak wyobrazalismy sobie Australie, albo i lepiej - ciagneacy sie setkami kilometrow suchy busz, czerwona, spalona sloncem ziemia (niedlugo, gdy zacznie sie pora deszczowa bedzie tu po pas wody), kangury (na razie widzimy tylko na poboczu te pechowe, rozjechane przez samochody), mijaja nas wielkie, pokryte czerwonym pylem terenowki, slynne drogowe pociagi - gigantyczne ciezarowki z 4, czasem 5 naczepami (gdy taka mija czlowiek podmuch moze zwalic z nog ;), raz na jakis czas 'road housy', stajce bezynowe posrodku niczego, z malym sklepikiem, pubem pelnym 'krokodyli Dundee' :)
Katherine to male miasteczko, otoczone buszem i farmami mango i jesli w Darwin bylo duzo Aborow, tu jest ich baaaardzo duzo, i jesli w Darwin byli pijani tu sa baaaardzo nietrzezwi ;) Siedza na kazdym skwerku, murku, pija, bija sie pod sklepem (czasem o kobiety, czasem to walki przedstawicieli roznych plemion), szarpia sie nawet kobbiety, wszedzie pelno brudnych aborskich dzieciakow, ktorych rodzice leza gdzies kompeltnie pijani. Smutne to - Aborygeni pija na umor, przepijaja do centa cale odszkodowania ktore dostaja regularnie od australijskiego rzadu, pija od rana do nocy. Widzac cale masy pijanych, brudnych Aborow czasem rozumiemy potezny rasizm 'bialych' Ozzie - zwykle nienawidzacych 'black fellows' i specjalnie sie z tym nie kryjacych. - Nie pracuja, pija, dosyaja wszytsko od rzadu - mieszkania, samochody i jeszcze narzekaja. Chca zyc w buszu, jak dawniej? Maja cala Australie - moga tam wrocic i zyc jak chca, nikt im nie broni, miejsca tu nie brakuje, zreszta prawnie nalezy do nich 3/4 kraju. To najbogatszy narod swiata! Niech sie ciesza, ze przyjechali tu biali.Niech popatrza, jak zyja ludzie w Azji. A oni mieszkaja w jednym z najbogatszych krajow swiata, nic nie musza robic, maja pieniadze, maja wszytsko, czego potrzebuja i jeszcze narzekaja, jeszcze chca wiecej. Nic im nie dawajcie - to pasozyty - tak zwykle mowia biali. I czasem mowia ostrzej - To malpy, nie ludzie... (zreszta do lat 60-ych Aborygeni byli na liscie 'flory i fauny Australii' (naprawde!) - calkiem niedawno dostali paszporty, prawo do glosowania, pracy, kupowania alkoholu... I z tego ostatniego namietnie korzystaja. Nigdy w zyciu nie widzielismy, aby ktos kupowal tyle alkoholu, co Aborygeni w dni, gdy dostaja rzadowe zadosciuczynienia. Chyba nawet na polskie wesele byloby az nadto (tak, to mozliwe). Idzi e grupa Aborow, ledwo moga uniesc torby pelne mocnych alkoholi, do tego butelki w kieszeniach, nawet dzieci niosa butelki... A ze w Australii alkohol jest drogi a wiekszosc ceny to podatki - wiec smieja sie Ozzi, ze wszytsko co dostana od rzadu oddaja w akcyzie.
A co na to Aborygeni? Tego niestety nie wiemy - bo chyba ani razu nie spotkalismy trzezwego Aborygena, ktory chcialy pogadac o czyms innym niz to, czy mamy dla niego papierosa albo 5 dolarow (co w pewnym moemencie zaczelo nas mocno denerwoawac - nie mamy pieniedzy, spimy po karzakach, zyejmy za kilka dolarow dziennie - a oni wciaz nas sepia). Spotkalismy ludzi, ktorzy byli w Aborygenskich wspolnotach (jest ich niewiele, ale ciagle sa gdzies w buszu) - i byli zachwyceni. - W miastach sa pijani, ale nie wszysyc sa tacy, trzeba spotkac tych, co zyja w buszu - cudowni ludzie, wspaniala kultura. Ci w miastach to ludzie wyrwani z korzeni, pozbawiani przez bialych swojego miejsca, tozsamosic, oni nie wiedza juz kim sa, zyja w miescie, ale to nie ich cywilizacja. Te wszystkie pamiatki, ulcznie artysic - to wszytsko jest sztuczne, na sprzedaz, dla turystow. Sa rozpici przez bialych, bo gdy sa pijani, nikomu nie zagrazaja, chca tylko pieniedzy na alkohol, niczego wiecej - a dac im pieniadze to dla tego bogatego kraju zaden problem. Zreszta Aboryhenow jest tylko 200 tys - wiec wbrew pozorowm duzo to nie koszuje.... - mowili nam czesto dluzj przebywajacy w Australii turysci i pewnie mieli racje. Niestety, nie bylo nam dane poznac Aborow z buszu. Chcielibysmy, ale trudno...:) kazdy medel ma dwie strony - Aborygenii to ciezki temat, trudny... I przykry - jak przykry jest widok zataczajacych sie przedstwicieli starej, wspanialej kultury...
No, wracamy do Katheriny, a raczej do sklepu monopolowego - tu, jak w kilku innych miastach, gdzie zyje wielu Aborygenow panuje czesciowa prohibicja. Polega m.in. na tym, ze alkohol mozna kupic tylko przez 2,3 godizny dziennie, kazdy kupujacy jest rejestrowany, aby nie mogl jednego dnia zakupic za wiele, a stoisko monopolawe przypomina stacje policji i to w jakims kraju - rezimie. Kupilismy sobie wino (trzeba uczcic przyjazd do katherine), stoimy w kolejce. Pierwszy klient - kobieta, biala kolo 40tki, przadnie wygladajaca, ma dobre whiskey - Jakis dokument - mowi sprzedawczyni. - Nie mam. Butelka zostaje zabrana - Wroc z ID. Nastepny. Nie ma zadej dyskusjei. Teraz Aborygen z buletka wina. Lekko pijany. - Piles juz dzis? - Troszeczke - odpowiada nerwowo, jak na przesluchaniu. - Juz ci starczy - Wino zostaje mu brutalnie odebrane. - Wroc jutro. Kolejny klent - Aborka, tez z winem, ale chyba trzezwa. - Ty juz dzis tu bylas - kobieta traci butelke. No i Marcin, nerwowoa sciska wino w reku - uda sie kupic czy nie? Zestresowany podaje paszport. - Co to za ID? Z jakiego kraju? - Z Polski... - O, jestesm pierwszym Polakiem, ktorego tu obsluguje (sprzeda? nie sprzeda?) - Enjoy your wine! - Udalo sie! Wino zakupione - wychodzimy dumni ze sklepu odprowadzani zazdrosnymi spojrzniami tych, ktorzy jeszcze nie wiedza czy uda im sie zdobyc upragniona butelke....
WIeczorem w Katherine panuje straszyliwy halas, pisk, i to ni tylko pijanych Aborow (oj, tu jestesmy zlosliwi...). Drzewa trzesa sie od wielkich kakadu - papugi sa nizwykle halasliwe, lataja, wrzeszcza, sciagaja sie, bija, bawia ze soba. A jednej z naszych pierwszych nocy pod golym niebem cos nad nami bezszelestnie lata - nietoperze? Nie, za duze. Wiec co? Chyba nie diably ;) Tak, to nietoperze, od ktorych czasem niebo jest az czarne - gigantyczne tzw. latajace lisy, dochodzoce do metra potwory z olbrzmimi skrzydlam, przerazajacymi facjatami... Moga w nocy nastarszyc ;)
Rozbijamy namiot kawalek za miatem, szybko jednak zwijamy namiot - jestesmy za blisko osiedla Aborygenow, ktorzy wlasnie zaczeli impreze, nie dosc ze wrzeszcza, to zdradzaja zamiasr odwiedzenia nas... Moze nie tym razem. Szukamy innej miejscowki, postanwaimi rozbic sie niedlakoe osiedla bialych, porzadnych obywateli. Ale moze lepiej byloby przy Aborach - mieszkancy zauwazyli nas, swieca na nas latakami, stukaja w brame, jakby chcieli powiedziec - wynoscie sie stad - tylko nie maja ochoty do nas sie odezwac. Przenosimy sie wiec glebiej w busz. Malo tu przyjaznie. Niewazne, jutro jedziemy dalej....
Taaa... pojechalismy sobie. Lapiemy kilka godzin - nikt, zupelnie nikt sie nie zatrzymuje. Ruch calkiem spory, samochody puste. Zupelna kapa. Jakbysmy byli niewidzialni. Postanawiamy wyjsc za miasto, idziemy pare kilometrwo w potwornym upale, caly czas trzymamy wyciagniety kciuk - nic. Lapiemy kolejne kila godzin. Nic. Nawet nikt na nas nie spojrzy. Po raz pierwszy w zyciu dosiwadczylismy czego takiego... To niemozliwe. Moze dzis jest zly dzien - myslimy, sprobujemy jutro. Dla podniesienia morale udajemy sie na pole namiotowe (to byla pierwsze i ostatnia noc w Australii, za ktora zaplaciclismy, zreszta cale 22 dol). Obok nas Szwajcarzy - zakochani w Australii, sa tu ktorys juz raz, tym razem na rok, kupili terenowy samochod i jada dookola kontynentu. Graja na digiderigoo - tradycyjnym instrumencie Aborygenow, wiedza o Australii chyba wszytsko :) I rano robia nam wspaniala, pachnaca kaw :) Obok sa gorace zrodla (w tej temperaturze trudno je nazwac goracymi bo a chlodniejsze od powietrza ;) - wspaniala, czysta woda, brzegi porosniete cudnym monsunowym lasem, palmami, fiksuami, ryby (tylko ohydne gigantyczne pajaki na brzegi brrr) - jak na filmach :) - wiec plywamy, moczymy sie, nurkujemy. I bezpiecznie - miejsce jest monitoroane - nie ma krodokyli. Czego nie mozna powidziec o pobliskiej rzece, do ktorej nawet zblizanie sie nie jest bezpieczne - kiedy bedziemy nad nia sie rozbijac trzeba bedzie znalezc bezpieczny kompromis miedzy grozocymi z wody krodylami a 'rangersami' z ulicy, ktorzy chetnie ukaraliby nas za biwakowanie na dziko. No, ale dzis spimy na polu - noc luksusu :) W zrodlach troche turystow, zwykle z Australii, z calego kraju - wielu z nich po raz pierwszy jest na polnocy, zachwycaja sie, podkreslaja, ze to najwspanialszy region Australii, ze wielu miejscowych z Poludnia nigdy tu nie bylo - doceniamy miejsce, w ktorym jestesmy, cieszymy sie, ze trafilismy do NT. Wlaiwie nigdy nie ciagnely nas wielkie metropolie Australii i nawet nie planowalismy tam jechac... I ci wszyscy ludzie niezywkle mili, uprzejmi, pomocni, zyca powodzenia itp, itd. Usmiechy, mile slowka - a jutro bede nas mijac swoimi wielkimi samochodami i zaden sie nie zatrzyma... Bede nas mijac w poludnie, gdy slonce jest nie dowytrznania, bede wiedziec ze stoimy tu wiele godzin, bede widziec plecaki, ze jestesy turystami, moze beda nas nawet rozpoznawac... I nawet nie pomsyla, zeby nas podrzucic. Pytalismy potem Australijczykow - dlaczego nie zatrzymuja sie autostopowiczom. My mamy swoja teorie - w tym kraju nie ma mitu romantycznego wloczegi, hippisa, podroznika - czlowiek z plecakiem to wloczega, pewnie bez pieniedzy, widocznie nie chce mu sie zabrac do roboty, mocno pogardzany - bo tu ceni sie bogatych turystow, z samochodami, albo wypchanymi porfelami, ktore pozwola im kupic drogie wycieczki... Nie masz samochodu, to sobie kup. A jak nie masz pieniedzy, to tu nie przyjezdzaj. Niemal fizycznie odczulismy niehcec do 'backpakersow'...
Australijvxycy mowili, ze nie zatrzymuja sie, bo jest nibezpieznie. Ale to zupelna bzdura. Bo wlasnie tam, gdzie jest ponoc niebezpiecznie (Irlandia Pln. Bliski Wschod) jezdzi sie najlpiej. Ludzie zatrzymuja sie i mowia - wskakuj, tu jest niebzpiecznie i nikt ci sie nie zatrzyma. Wiec ja musze Cie zabrac.
Moze i jest w Asutralii niebezpieznie. Horror 'Wolfcreek' powstal na kanwie prawdziwiej historii - ktora jest ponoc jeszcze starszliwsza niz film. W NT (tu, gdzie jestesmy) zdarzyly sie mordesrstwa autostopowiczow - zreszta dokladnie na Stuar Hghy. SLynna jes historia dziwnczyny, ktorej chlopak zostal brutlnie zabity, a ona od lat szuka po buszu jego ciala. Sama zreszta cudem uciekla, schowala sie w buszu, morderca trapil ja z psem. Nie zostal ukarany - nie ma ciala, nie ma zbrodni. Wiec dziewczyna szuka ciala. Ostatnie wydala ksiazke.
Slynna jest histroa psychopaty, ktory brutalnie mordowal i torturowal backpakersow, ktorych zabieral na stopa. Udowodniona mu 8 morderstw. Ciala, ktore znaleziono byly starszliwie zmasakrowane. 'Wpadl', po jednemu chlopakowi udalo sie uciec. Potem w domu mezczyzny znaleziono bron i plecaki. A potem ciala, choc prawdopodonie nie wszytskie. Mezczyzna nie byl sam - to jest pewne - znaleziono slady ognisk - musiala byc wieksza grupa, lapali ludzi, potem w buszu, przy ognisku, alkoholu tortutowano, gwalcono, zabijano. Ale nie sypal. Wiec jego koledzy sa dalej na wolnosci.
Co roku ginie w Australii kilku, czasem kilkunastu turystow. Kilkudzisiaciu z nich jest wciaz poszukiwanych. Znikneli bez sladu. W tak wielkim pustym kraju mozna zniknac. Moze po prostu psuja im sie gdzies w srdoku pustyni samochodu, moze bladza - przyroda i pogoda sa tu bezlitosne. Bywaja drogi, gdzie samochod przejezdza raz na kilka dni. Sami spotkalismy ludzi, ktorym popsul sie w srodku pustyni samochod. Minelo kilkanascie godzin, zanin ktos nadjechal. Nie mieli wody - ich wina, bo chlodzili silnik, zamista myslec o sobie. Przejezdzajacy turyscie zostawili im swoja wode, w najblizszym miescie (do ko=torego bylo kj=ilka godzin) zawiadomili policje. Policja zawiadomila kopalne, ktora znajdowala sie kilkadzisiat kilometrwo dalej i po 70 godzinach czekania turyscie zostali ocaleni przez praownikwo kopalni. Inna histria - turyscie wynajmuja samochod. Psuje sie w srodku pustyni. Nie maja szczescia, nic nie przejezdza przez wiele godzin. Robia blad, opuszczaja pojazd (a samochod latwiej ktos zauwazy i daje cien, mozna palic opony, ktos zauwazy dym) 0 czlowiek na pustyni jest bezbronny, dlugo bladza, nie maja wody, traca przytomnosc. I traz maja szczescie - znajduja ich Aborygeni. Bioro do swojej wspolnoty, usiluja ocucuc. Turysci sa polprzytomni, boja sie, nie wiedza gdzie sa. Aborygeni wioza ich wiele kiloemtrwo do najblizszej osady bialych. Tusyci dochpdza do siebie dopiero w szpitalu. Maja szczescie, sa tylko odwodnieni. Wracaja do domu. Nasz znajomy spotkal ich na lotnisku.
Ale moze to nie zawsze bezlistosny busz... Kazdy Australijczk zna historie psychopatow, opowiada o starszliwych historiach, przeczytanych, zaslyszanych. Nawet od premiery filmu panuje swoista moda na starszenie sie i nnych psychopatami z NT. I wszyscy mowia, ze od tego czasu lapanie stopa na polnocy to droga przez meke. Ale... Moze austostop jest tu nibezpieczny - ale dla stopowiczow. To oni sa mordowani, a nie kierowcy! To my powinnismy sie bac!Wiec dlaczego nikt nie chce sie zatzymac? ;)
Drugiego dnia zatrzymaly sie dwie osoby - kobieta (przemila zreszta) jadaca 50 km za maisto do stacji bydla - gdzie nie ma nic, nawet wody - Moge was zabrac, ale jak tam utkniecie, nie bedzie ciekawie, wkolo nie ma nic, wiec lepiej zostancie w miescie - radzila. Postarszyla nas niebezpiczenstwem spania w buszu, dzikimi swiniami, dingo (psychopatami zreszta tez) - choc nie pojechalismy dlatego, ze przerazilo nas, co bedzie jak skoczy nam sie woda :) (wino...). Na koniec Australijka poradzila nam, zebysmy zrobili sobie karteczke, ze jestesmy turystami a nie 'bamami' (cos pomiedzy zulem a wloczega w zlym znaczeniu tego slowa). Chcelismy powiedziec, ze jestsmy wlasciwie czyms pomiedzy... :)
Potem zatrzyma sie niezwykle dziwny kierowca ciezarowki, ktory zadawal dziwne pytania, jechal tez w srodek niczego (wlasciwie nie wyjasnil gdzie jedzie i czy jest tam woda i dlatego nie pojechalismy) i nawrzeszcal na nas, gdy powiedzielsimy, ze zostajemy tu. (o do k.., chcecie jechac czy nie, to sie do k.. zdecydujcie k.. - tak mniej wiecej nas pozegnal).
Druga noc spedzilismy na dziko, nad rzeka (ja nie spie - na pewno wciagnie nas krodyl - niby spimy w zalecanej odleglosci 50 m od rzeki - al kto tam wie, takiego krokodyla, szczegolnie jak ma 6 metrow..) - i okazal sie, ze nie jestesmy tu sami, ze spi tu sporo backapakersow, m.in. Czech, ktory jest tu juz kilka miesiecy. Dal juz sobie spokoj ze stopem - Mimo, ze jestem sam - koszmar, oni tu po prostu nie lubia ludzi z plecakami. Australia jest dla bogatycz turystow - jeszcze na poludiu, miedzy miastami, da sie cos zatrzymac, ale tu - koszmar - narzekal. - Backpakersi sa potrzebni tylko do jednego, zeby wyzbierac im owoce na farmach... - smial sie Czech. Kiedys lapal stopa do Uluru (slynnej gory w srdoku kraju) - cudem, ale udalo mu sie dojechac az d granic parku narodowegao, A tam policjanci, bardzo niemli na widok czlowieka z plecakiem ptaja - Wykupiles wycieczke? - Nie. - To jak dam sie dostaniesz, jak nie masz samochodu? - Moze ktos mnie podrzuci.. - Tu jest park narodowy, autostop jest nielegalny. Chcesz zobaczyc gore, to idz na piechote. To jakies 40 kilometrwo. Masz wode? - kpili policjanci. Czech przeszedl ladnych pare kiloemtrow, z plecakiem, w nieznosnym skwarze, zanim znikl z oczu policji i udalo mu sie cos zatrzymac. Czech jezdzi teraz z wanowacmi, zrzuca sie na paliwo, radzi nam to samo. Albo'relokacion' - dziwne to, ale w Australii firmy wynajmujace samochody wiecznie potrzebuja je gdzies przetransportowac. Bywa ze jednego dnia chce przewiezc smaochod z Darwin do Alice Spring, a drugiego taki sam wysylaja w odwrotnym kierunku. l moga sobie na to pozwoalic - wlasnie dzieki 'backapkersom' - dostaje sie samochod (paliwo za wlasne pieniadze) i mocno ogranczny (trzeba dziennie zrobic kilakset, nawet 1000 kilometrwo) czas na dowiezienie go. Trzeba jechac nocami, spac po kilks gozdzin, jesli chce sie cos zobaczyc - i to tez forma wykorzystywania backpakersow, ale zawsze to jakas opcja, czasem jedyna w miare taniego zobaczenia Australii.
My jeszcze wierzymy w stop :)
Spotykamy Francuzow, ktorym w srodku pustyni popsul sie wan - niemozliwie objuczni (zabralismy wszytsko z wana) nie maja wyjscia - stop. Za kilka dni ich rozpaczliwa kartka bedzie wisiec na wszytskich tablisch ogloszen - czy jedzie ktos na zachod?
Trzeciego dnia jada nasi szwajcarscy znajomi. Chetnie by nas zabrali, ale w vanie maja tylko dwa mijescam z tylu jest lozko - jakby zlapala nas policja... daja nam piekne, australijskie kapelusze - nasze sfatygowane, z Azji faktyznie coraz mniej chronia nasze mozgi od wyparowania w bezpitosnym sloncu :) Za chwil znowu sie wracaja - Nie, nie mozemy was tak zostawic - wskakujcie do wana. Jak nas zlapie policja... - My placimy mandat - zapwniamy. Zaslanaiaj szczelnie okna (zostawiamy sobe szparki zeby podziwniac widoki) I jedziemy :) Nareszcie :)
Jedziemy do roadhaosu, jakies 200 km - Tu na pewno wam sie ktod zatrzyma - mowia Szwajcarzy - kazdy stad musi jechac daleko - co najmniej do Timber Creek, tu juz jest pustkowie, na pewno ktos was zabierze, W razie czego jutro pojedziemy my...
Wkolo nas czerwone gory, coraz rzadszy i suchszy busz, mnostwo papug - sa biale i czarne kakadu, sa niezwykle kolorowe ich male kuzynki, mnostwo ptakow - niebieskich, zoltych - mozemy lapac i caly dzien w takim miejscu :) Jakby nie bylo - jestesmy w cudownym miejscu, wkolo prawdziwa Australia. Nie ma co narzekac. A ze jest goraca.. A jak ma byc? ;)
No i lapiemy caly dzien... Pijemy kranowe - bezpieczna w calej Australii, tez tu, choc dziwnego smku i koloru (czerwonaa od ziemii - zapewniaja miejscowi). Caly dzien, w skwarze, na totalnym odludzi. I co? Tylko pod wieczor pelen Aborygenw samochod - pijani, jada niedlaeko, ale nas wezma, wlasciwie to nie maja miejsca, ale sie po nas wroca.. (chyba zapomnieli :( i jeden kierowca ciezarowki, ktory mogl wziac tylko jedna osobe i to zreszta niezbyt chetnie (bo policja, bo ubezpiecznie). Rozbilismy wiec w buszu namiot, podziwialismy wspanialy, australijski zachod slonca. A na drugi dzien znowu zabrali nas Szwajcarzy (nikt sie nie zatrzymal? to niemozliwe...). Mamy pecha, czy tutejsi kierowcy sa tacy wredni? Moze jakos koszmarnie wygladamy? - zastanwiamy sie. Ruch jest calkiem spory, samochodu duze i puste, slynna, australijska zabojcza odleglosc, ktora chcemy pokonac to tylko jakies 300 km do najblizszego miasta (odleglosc tu nie do pokonania). CO sie dzieje? Jedziemy schowani w wanie... - wazne ze do przodu, a potem bedziemy sie martwic...
Szwajcarzy sa niezwykle sympatyczni, wiezli by nas i wiezli, chca pomoc jak moga, ale... Musimy zostac w Timber Creek. Miedzy ta osada a najblizszym miasteczkiem przebiega stanowa granica. Kazdy samochod jest rygorystycznie sprawdzany przez funkcjonariuszy kwarantanny (szukaja owocow, nasion, zywnosc itp - ich przeowzenie mieszy stanami jest zakazane) - wiec na pewno otworza wana i nas znajda.... Dalej wierzymy w autostop - wierzymy, ze ktos nas zabierze.... Zreszta musi :) Zostajemy w Timeber Creek, Szwajcarzy jada dalej. Nawet nam sie podoba, rosno tu juz boaby, czyli slynne drzewa butelkowe, do zludznie przypominajace afrykanckie baobaby, sa niezliczone ilosci papug, w rzece - krokodyle - po raz pierwszy widzimy gadziska - co prawda te mniejsze, slodkowodne, ale zawsze cos, obok rzeki wielka kolonia latajacych lisow - niezliczone ilosci potworow opanowaly pol buszu... Caly dzien chodzzmy po buszu, siedzimy nad rzeka, wieczorem ogladamy organizwne dla turystow (na szczesce za darmo :) karmienie krokodyli - leniwie bestie zmieniaja sie w rekordowo szybkie skaczac z rzeki do podawanych ich kurczakow, klapia olbrzymimi paszczami... Sa tez zolwie, ryby, ktore, gdy krokodyle zakoncza uczte przyplywaja po resztki... Tu zobaczylismy nasze pierwsze (zyw ;) kangury, i wielkie jaszczury. No i jest wielkie pole namiotowe (my spimy oczywisci w buszu :) - na pewno ktos nas jutro stad zabierze - myslimy sobie naiwnie.
Nie wiemy, ze w Timber Creek pobijemy nasz rekord lapania stopa - trzy dni...
cdn... :)

Australia - jak sie zaczelo :)

Nadrabiany zaleglosci ;)

Ostatnia noc w Azji - pilnie strzezeni :), traktowani jak ViP-y i pierwsza noc w Australii - zaatakowani przez niemilosierne nawadniacze :)

Jak zostac ViPem w Timorze

Niecala godzina lotu - i dwa swiaty - Timor Wschodni i Australia - jak dwie planety. Po osmiu miesiacach w Azji siedzimy przed australijskim lotniskiem zupelnie oszolomieni - jak tu cicho, spokojnie, jak czysto, jak bogato, jak inaczej... I oszolomieni przyroda - wkolo nas papugi, kolorowe ptaki, wspaniale, egoztyczne rosliny - jak bysmy byli nie przed lotniskiem, ale w jakims wielkim ogrodzie botanicznym...

W Dili w jedynym hostelu w miescie jest drogo i niefajnie, na dziko trudno znalezc miejsce, wiec ostatnia noc w Azji postanawiamy spedzic na lotnisku. A czego nie... Wiec jedziemy wieczorem na senne lotnisko w Dili - w okolicy nie ma miejsca na namiot, wszedzie druty kolczaste, obok wielka jednostka wojskowa, wiec siedzimy pod lotniskiem i czekamy az zainteresuje sie nami ochrona :) W nocy nic tu nie lata, wiec zapewne nasza obecnosc wyda im sie dziwna. Dlugo czekac nie musimy - uzbrojeni po zeby panowie przychodza, mamy rano samolot, nie ma problemu, mozemy spac na lotnisku, nawet za bramkami odprawy, bo jest wygodniej, sa komary, ale mozemy rozbic namiot, nie mamy sie czego obawiac, beda nas pilnowac, rano obudza nas na samolot, jestesmy wiecej niz zaproszeni, czy czegos potrzebujemy? Rozbijamy wiec w srodku hali odpraw namiot, podchodzi trzech zolnierzy ONZ - Pracuje dla ONZ, jestem z Jemenu, ochrona zglosila nam, ze bedziecie spac na lotnisku - przedstawia sie nam zolnierz. - Milo mi bardzo. Serdecznie witamy, mozecie spokojnie spac, bedziemy was pilnowac - mozecie byc pewni, ze nic wam nie grozi, milej nocy. A potem jeszcze przychodzi nam powiedziec dobranoc szef ochrony lotniska i tez zapewnia, ze mozemy czuc sie bezpiecznie, ze wszyscy pracownicy ochrony wiedza o nas i tez nas pilnuja... A potem na krotka pogawedke przychodzi mlody Timorczyk, szef 'elektryki', ktory opowiada dumnie o swej mlodej ojczyznie, o swoich marzeniach, zeby zobaczyc swiat, zeby podrozowac, zeby jego kraj stal sie kiedys bogaty, albo co najmniej 'normalny', i tez zyczy nam milej nocy i pokazuje miejsce, gdzie pracuje - jakbyscie czegos potrzebowali.
Wiec kladziemy sie do namiotu - strzezeni przez ochrone, wojsko... :) Jestesmy tej nocy ViPam :) Bardzo mocno strzezonymi... Moze najbardziej w calym Timorze Wschodnim :)

Rano panowie uprzejmie budza nas, zycza powodzenia, zanim pojawia sie pierwsi pasazerowie, zwijamy namiot, potem lot - niecala godzina - pod nami wspaniale gory Timoru, potem ocean i Australia - pierwsze wrazenie - ale plasko.... Dotychczas jechalismy ladem i zupelnie inaczej odbieralismy odleglosc, swiat zmienial sie powoli, istenialy "strefy przejsciowe', mielismy czas na to, by przyzwyczajac sie do nowego, innego, wszystko bylo jakos poloczone, istniala ciaglasc - a podroz samolotem to taki przeskok ze swiata do swiata.
Jeszcze nie zdazyslismy wypic kawy i ladujemy - odprawa - troche sie stresujemy, jeszcze kilka lat temu posiadaczom polskiego paszportu ciezkawo bylo dostac sie do Australii... cztery lata temu beda w Nowej Zelandii pytalismy o australijska wize -i ciezko byloby nam spelnic wszytskie wymagania (stala praca, stan konta, a najlepiej zebyscmy starali sie o wize w Polsce). Teraz uzyskanie przez interenet wizy jest latwe... No, ale nie mamy biletu powrotnego - moze beda sie 'czepiac?'... No, troche pytaja - dlaczego mamy bilet w jedno strone? No, bo tak... przeciez zawsze mozemy kupic... No, racja. Pani z urzedu imigracyjnego informuje nas jeszcze tylko, ze na wizie, ktora mamy nie powinnismy pracowac no i... Witamy w Australii...

Pierwszy szok - spokojnie, czysto (po Azji czujemy sie tu troche nie u siebie, jacys brudni, dziwni, nie pasujemy do tego uporzadkowanego, wysprzatenego swiata) - nie, zeby w Azji bylo jakos bardzo brudno... Ale czujemy sie mocno w innym swiecie, niemal na innej planecie - a najbardziej szokujace sie, ze to tak blisko - choatyczny, pelen problemow i bardzo biedny Timor, ludzie zyjacy w byle jak skleconych chatkach, wychudzone dzieci, malpy,ktory, gdy wyciagamy aparat, wyszczerzaja na nas zeby, i w panice uciekaja, bo mysla, ze to karabin, wielki problem z malaria i bogata, syta, czysta Australia, dobrze ubrani, zadowoleni ludzie, swietne samochody - i kolejny szok - po Azji, gdzie ciagle ktos nami sie interesowal, zaczepial nas, pytal - czasem zeby naciagnac, namowic na cos, ale zwykle, po prostu zeby pomoc, poradzic, upwenic sie, z wiemy, gdzie isc, mamy gdzie spac - tu nikt nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Troche to odpoczynek, bo bycie ciagle w centrum zainetersowania meczy - ale i troche to przerazajace - taka 'zachodnia' obojetnosc...

Siadamy przed lotniskiem. I nie chce nam sie stad ruszac - wkolo pelno kolorowych ptakow, na eukaliptusowych galeziach hustaja sie wielkie kolorowe papugi... Jak tak jest tylko na lotnisku, to jaka jest reszta....:)
No, ale czas udac sie do Darwin - oczywiscie, jak na Australie przystalo autobus z lotniska kosztuje jakies koszmarne pieniadze - no, ale od czego jest stop - jeszcze dobrze nie zaczynamy lapac - zatrzymuje nam sie przemila Australijka - Jedziecie do miasta? - pyta. Wsiadamy, zadowoleni, po pierwsze, ze mamy stopa do miasta, po drugie, ze skoro tak szybko zlapalismy cos z lotniska (co zwykle bywa trudne), w dodatku zatrzymala nam sie samotna kobieta - autostop w Australii zapowiada sie wysmienicie.. (oj, glupi ludzilismy sie hehe, mile zlego poczatki ;)). Australijka obwozi nas po Darwin, opowiada o miescie, w ktorym mieszka od kilku lat i o swoim rodzinnym, polozonym w srodku pustyni i niemilosiernie goracym Tennents Creek.
Darwin jest senne, wlasiciwie to kilka ulic, otoczonych osiedlami centrami handlowymi, cale nowe - odbudowne po slynnym cyklenie Tracy, ktory obrocil miasto w ruine. Darwin polozne jest na polwyspie, wiec wkolo ocean - oczywiscie nie ma mowy o kapieli, nawet miejscowi nie zamaczaja nawet w wodzie palca, a nawet nie zblizaja sie do plazy - krokodyle (kilkumetrowe bestie - mamy nadzieje zobaczyc choc jednego...), rekiny i meduzy, z ktorych spotkanie prawie na pewno skonczyloby sie smiercia (tych niekoniecznie chcemy ogladac). Zreszta przy plazach zakazy kapieli, lub co najmniej ostrzezenia... Jak wyczytsalismy kiedys w przewodniku - w Australii jedynym bezpiecznum miejscem do kapieli jest wlasna wanna...
Darwin to stolica Northen Territory , ausraljskiego outbacku, najbardziej dzikiej czesci Australii, i jak twierdza miejscowi - tu moza zobaczyc 'prawdziwa Australie'. Na tych terenach mieszka najwiecej Aborygenow - ktoyech tez mamy nadzieje zobaczyc - no i ledwo wysiedlismy z samochodu juz witaja nas Abory (taki skrot sobie wymyslilismy)- Witaj bracie (mowia ze specyficznym akcentem), Witaj w Australii, milo nam, masz moze papierosa? Masz moze dwa dolary? Dwoch dolarow raczej nie mamy (czy my wygladamy na bogatych turystow?), papieros znajdzie sie - jeszcze z Indonezji, mocno oszczedzany, no, ale Aborygena nie poczestowac... (naiwne pierwsze dni ;) - a nasz nowy znajomi pociagajac z butelki wino pali jednego, jeszcze dobrze nie gasi, prosi o drugiego, a gdy 'zarzadzamy ewakujace' wola jeszce z petem w zebach - a nie dalibyscie jeszcze jednego? No, witajcie w Australii... Idziemy do centrum, mijamy cale tlumy Aborygentow, w wiekszosc pijani, siedza grupami na trawniku, pija, pija, krzycza, czasem sie poprzpychaja... Troche bardziej 'romantycznie' wyobrazalismy sobie rdzennych mieszkancow Autralii... No, coz - pozbywamy sie pierwszych zludzen...

Krecimy sie po Darwin, troche 'backapakersow', troche turystow, goraco, leniwie, drogo. Szokuja nas ceny w hostelach - 30 dolarow za dormitorium. Drozej niz gdziekolwiek na swiecie.... W glowach im sie poprzewracalo, ale od czego jest plaza, miejsce krzaki - Darwin jest zielone, wiec nie powinn byc problemow... Az za zielone... Rozkladamy sie na lawkach na nadmorskim trawniku. W srodku suszy jakos soczysta zielen trwy nie budzi naszych zastrzezen ( a powinna) - rozkladmy sie na lawkach, spi sie calkiem fajnie (i bezstrsowo, bo nie mamy jeszcze pojecia o wojnie, jaka policja wydala spiacym na dziko backakersom i grasujacych w Australii psychopatach ;) - i nagle, gdzies kolo 4 nad ranem - szok - leja sie na nas strugi wody. Jeszcze nie do konca obudzeni, nie wiemy, co sie dzieje - skad deszcz w srodku pory suchej... Potem orientujemy sie, ze to nawadniacze - woda pod sporym ciesnieniem leje sie z nich strumieniami (a ponoc maja w Australii deficyt wody - no, chyba nie tu...)- i zanim nie przekonamy sie, ze to wcale nie potrwa tylko chwile i ewakuujemy sie na plaze (jakos zapomnielismy o krokodylach), poza zasieg 'sprinklersow' jestesmy mokrzy do suchej niki. I rano, gdy wkolo susza, rozkladamy nasze przemoczone rzeczy, ociekajace woda spiwory... Na szczescie mocne ausytralijeki slonce blyskiem je suszy. I tak poznalismy najwiekszego wroga 'longgrasowcow' - sprinklersy. Ile byloby w Darwin miejsca do spania - gdyby nie zlosliwe nawadniacze - rozstawine doslownie wszedzie, nawet w miejscach, gdzie wydawalaoby sie, nikt nigdy nie zaglada. Teoria spiskowa glosi, ze porozstawiane sa czasem zlosliwie, aby utrudnic zyce spiacym na dziko. Ci ostatni zreszta mocna z nawadnianiem walcza - co jakis czas 'sprinklersy' sa niszczone. Pewnego dnia miasto obiegla "radosna' wiadomosc - ktos wlamal sie do 'sprinklerosowego' centrum dowodzenia (jakkolwiek by to nie brzmialo to zwykla skrzynka), powyrywal kable, poniszczyl i tej nocy nie beda dzialac, a moze i jutro nie zdaza naprawic... No, ale to juz szczegoly z zycia 'longgrasow' - o czym w ktoryms z kolejnych postow... Na razie jeszcze nie wiemy, ze oto dolaczyslimy do slynnego i ekskluzywnego grona australijskich 'longgrasow' :) Nie wiemy tez kolejnej nocy, gdy rozkladamy sie pod drzewem na plazy (bardziej realna wydaje nam sie grozba pomoczenia niz krokodyli)... Zreszta mile spedzamy drugi dzien w Darwin - zwiedzamy miasto, objadamy sie tym, o co w Azji bylo trudno (chleb, zolty ser, mniam, mniam...), wieczorem sluchamy koncetru - w Darwin trwa festwial, juz w drugi dzien 'wyleczyslimy sie' z czestowania Aborow papierowsami i czymkolwiek innym (grozi to bankructem :)... I zaczynamy czuc sie w Australii coraz bardziej swojsko. Budzimy sie na plazy, spaceruja ludzie z pieskami, mowia nam 'dzien dobry' i zgodnie z planem udajemy sie na stopa...Na pewno bedzie milo,latwo i przyjemnie - no i zobaczymy slynny 'outback'....

sobota, 26 września 2009

Mango madness :)

Jestesmy, zyjemy - tylko w srodku niczego, wiec z netem ciezko... :( Ale za to sa weze, kangury, a wkolo tylko busz...

Nie bylo nas ladne pare tygodni na necie - ale mieszkamy na koncu swiata, gdzie nawet komorki nie maja zasiegu... (to na usprawiedliwienie) - mieszkamy na malej farmie - jako jedyni pracownicy hehe - zbieremy mango (uff... jak goraca..40 stopni i slonce parzy jako oszalale a my z sekatorkami po sadzie), a jako ze to drzewo kaprysne i nie zawsze chce dojrzec, kiedy my chcemy je zabrac - zajmujemy sie mnostwem innych rzeczy (np. rozrzucaniem siana - a co, jak farme to farma).
Nasza farma jest kilkadziesiat kilometrow od najblizszego sklepu, wkolo tylko busz :) skacza kangury (wieczorami uganiamy sie za nimi na czterokolowcu), pelzaja wielkie weze (ostatnio o swiecie dwa czarne przestraszyly Marcina, ktory wydal krzyk taki, ze zbiegla sie cala farma :), ale usprawiedliwa go, ze jedna bestia miala prawie dwa metry), a wiekie biale papugi kakadu zlosliwe wyjadaja nam mango... Mieszkamy z australijska rodzina, ogladamy, doswiadczamy, przezywamy, jak wyglada zycie w australijskim "outbacku", gdzie ludzie mieszkaja w czyms posrednim miedzy garazami a barakami, wszedzie staja jakies wrakowate samochody, do najblizszego sasiada ma sie kilkadzisiat kilometrow... osluchalismy sie o krokodylach, na ktore narzekaja wszyscy farmerzy, o tym co stalo sie z prawdziwym krokodylem Dundee, ktory zyl i zginal dokladnie w tych terenach, gdzie mieszkamy, i dziesiatek innych historii... Pewnie fortuny tu nie zarobimy - ale to co zobaczymy i przezyjemy - jest bezcenne :) No i - wszytsko opiszemy, jak tylko dorwiemy sie do taniego netu.. A jak znalezlismy prace? Na stopie :) Ktory ciezki tu starszliwie, ale... czasem sie uda :) Pozdrawiamy!

wtorek, 1 września 2009

Darwin

No i jestesmy w Australii... ;)

Ufff... ale mamy zaleglosci - ale jestesmy straszliwe zajeci, i choc jestesmy tu dopiero 2 tygodnie, wydaje nam sie, jakbysmy byli tu o wiele, wiele dluzej - tyle rzeczy sie wydarzylo, tylu ludzi spotkalismy, zupelnie niezwyklych, tyle miejsc widzielismy.... No i interenet kosztuje sporo, wiec zaleglosci nadrobimy kiedy indziej (mamy duuuzo do opisania) - a teraz chcemy tylko poinformowac Naszych Drogich Czytelnikow ze zyjemy i mamy sie calkiem dobrze. Widzielismy juz wiecej niz moglismy marzyc - kangury, krododyle, cale stada kolorowych papug, australijski busz i pustynie, Aborygenow, slynne "road train" (jednym nawet jechalismy)... wszytsko to co przychodzilo nam do glowy myslac Australia. Kapalismy sie w wodospadach, wedrowalismy po buszu (w ktorym zreszta ostatnio pomieszkujemy ;), poznalismy australijskich "longgrasowcow" (o tym niedlugo napiszemy wiecej)... Jest to kraj niesmowity, przyroda tu rzuca na kolana - szczegolnie w Northern Terrirory, wielkim, pustym stanie, nazywanym australijskim outbackiem, co chyba mozna przytlumaczyc tylko jako "zadupie". Ale ma i Australia swoje minusy, kraj ten zastrzelil nas juz na poczatku - jezdzenie stopem jest tu co najmniej bardzo trudne, jesli nie niemozliwe. Pobilismy tu nasze zyciowe rekordy w dlugosci czekania na stopa - 3 dni!!!! I nic... Czasem zrobienie 40 km zajmuje nam caly dzien. Naprawde. Wszystkie nasze "okazje" byly niesamiwitym szczesciem i fuksem... No i Australia jest droga, bardzo droga, drozsza niz Europa - wiec jesli chcemy tu pobyc czas wziac sie do roboty... Mamy nadzieje ze cos wypali :) - i jak dobrze pojdzie za kilka dni bedziemy juz pocic sie na farmie :)
A wiec wszytskich pozdrawiamy, trzymajcie kciuki :)

niedziela, 16 sierpnia 2009

Azja - podsumowanie

233 dni, 20 tys. km (szacunkowo), 11 krajow, mnostwo radosci, zero problemow - opuszczamy Azje

Etap azjatycki uznajemy za zakonczony ;)


Siedem i pol miesiaca zajelo nam przemierzenie Azji (z kawaleczkiem Europy) - kiedy w grudniu wyjezdzalismy z Polski, nie myslelismy, jak dlugo bedziemy w Azji, czy myslelismy, ze az tak dlugo? Siedem i pol miesiaca zajelo nam doracie ladem z Poslki do Australii. Azja pokazala nam setki swoich twarzy, przezylismy tu wspaniale chwile, widzielismy cuda przyrody i cuda cywilizacji, czasem bylismy zmeczeni - nigdy chorzy. Od wyjechania z Polski do przybycia do Timoru Wschodniego wydalismy po 2,5 tys euro na osobe - wliczjac wszystkie mozliwe koszty. Kolejne 100 euro na osobe koszowal nas bilet z Dili do Darwin - czyli dotrzemy do Australii za 2600 euro. Za taka podroz to chyba nie fortuna... ;)


Pewnie, ze taniej bylo by samolotem, nawet kilka razy oszczedzilisbysmy lecac na krotszych dystatnsach - ale podroz ladowa jest czyms fascynujacym, pozwala patrzec, jak zmienia sie swiat - klimat, kultura, krajobraz, ludzie...I bardzo cieszymy sie, ze pokonalismy caly ten dystans ladem.
Podroz ladem to cos niemal magicznego - i daje dziwne wrazenie - ze tak naprawde wszedzie jest blisko - za nawet egzotyczna Indonezja - jest blisko Polski - bo, skoro dojechalismy tu autobusami, pociagami (w co czesto Indonezyjczyc nie mogli uwierzyc) - to czy moze to byc daleko? Nasz swiat nie jest az tak wielki, jak nam sie wydaje, zadne miejsce nie jest tak odlegle, zeby nie mozna bylo tak dojechac, a nawet - nie myslac nawet o pdorozy tam - zeby nie martwic sie jego problemami. Teraz, gdy uslyszmy, ze cos dzieje sie w Wietnamie, czy w Timorze - nie ebdziemy myslec, ze to gdzies na koncu swiata - ale ze to calkiem niedaleko, prawie u nas, w naszym swiecie...

No i czas na podsumowanie i kilka praktycznych rad dla tych, ktorzy planuja podobna podroz. A warto ;) A co bylo warto najbardziej? Oto nasze ulubione miejsca (kolejnosc chronologiczna):
1. zamarzajacy Bajkal - i cala zimowa Syberia
2. chinski Wielki Mur - najbardziej podobalo nam sie, ze bylismy tam sami
3. cudne miasteczko Lijang i calkiem niedaleko od niego Wawoz Skaczacego Tygrysa
4. terasy ryzowe w Yunanie
5. Chinczycy - mili, przyjazni, cierpliwi - nawet przestalo nam przeszkadzac plucie i chrzakanie
6. Nha Thrang w Wietnamie - niby takie sobie zwykle miasto nad morzem, ale porzadnie tam wypoczelsimy, miejscowi byli niezwyle mili i wspaniale siedzialo sie z nimi wieczoremi przy piwie
7. delta Mekongu - jak dla nas najwspanialsze i w ogole nie turystczyne miejsce w Wietnamie
8.Angkor Wat w Kambodzy - nie bedziemy oryginalni, ale to miejsce rzuca na kolana
9. Kraina Tysiaca Wysp w Laosie - lenistow, luz i relaks, w dodtaku tanio i wspaniale kraobrazy
10.Lunag Prabang - miasto swiatyn, poranny bardzo egzotyczny targ i przyjazni mnisi
11.Latwe, przyjemnie i tanie podrozowanie po Tajlandii - po Indoechinach naprawde raj
12. Ko Tao - wspanialy snorkeling, cudne krajobrazy
13. Indonezja - chyba cala - wulkany Jawy, dzungla Sumatry, wyspy Gili, warany z Komodo, wulkany-wyspy kolo Flores.... duzo tego, do tego przyjazni ludzie i najlepsze w podrozy zarcie (a przy tym najtansze)

Liste mozna by ciagnac i ciagnac, bo tak naprawde kazdego dnia dzialo sie cos wpanialego, cos nowego, cos wyjatkowego, cos, co nas zachwycalo, dziwili, szokowalo. Spotkalismy tez mnostwo wspanialych ludzi - miejscowych i i nnych pdoroznikow :) - a kazdy czlowiek to wspaniala historia, to nowy swiat.
O to przeciez chodzi w podrozach i po to wyruszylismy :)

Ale podrozowanie to wcale nie wieczne wakacje - nie raz bylismy zmeczeni, nawet zniecheceni - bywalo za zimno, albo za goraca, czasem meczyli nas miejscowi, gdy ciagle chcieli nas naciagnac, albo - gdy, jak w Indonezj - byli zbyt mili - i absolutnie kazdy chcial sie z nami przywitac. Nie mielismy zandych powaznych, ani nawet mniej powaznych problemow zdrowotnych - mamy szczescie - choc tez uwazamy - nie jemy miesa, nie pijemy podejrzanej wody itd. Ale nie zapeszamy :) Nikt tez nas nie okradl ani nie napad, nasze starty to zgubiony noz i kilka popsutych rzeczy - jesli ktos okrada to producenci tych wszytkich drogich gadzetow ;) hehe
Oczywiscie, kilka miejsc nas rozczarowalo. Oto one ;)
1. ceny w Rosji - starszliwie drogie noclegi i ksiadz w Ulan-Ude, ktory w nocy, przy -30 stopniach odprawil nas z kwitkiem
2. zamkniety Tybet (w czasie, gdy bylismy w poblizu), a nawet problemy z dostaniem sie w jego okolice
3.niemoznosc podrozowania lokalnmi srodkami transportu w Wietnamie, koniecznosc wejscia w caly turystyczny przemysl, ktory odgradza od prawdziwego kraju
4. jakos tak nie mielismy szczescia do ludzi w Kambodzy, spotkalismy naprawde niewielu zyczliwych miejscowych
5. jedzenie w Kambodzy - drogie i czasto nie do przelkniecia
6.Bali - piekna wyspa, ale starszliwie zatloczona (turystami) i jak na Indoenzje bardzo droga
7. ceny hosteli w Timorze Wchodnim no i niemoznosc poplyniecia do Australii - szkoda, ze nie ma tu zadnyego promu to tak blisko - ponoc mogliby nim plynac nielegalnie imigranici. Taaa....

To chyba tyle - niewiele jak na osiem miesiecy :)

A teraz troche pratktcyznych rad:
Transport - najwygodniejszy - oczywiscie Rosja (i Ukraina) i ich wspaniale sypialne pociagi, w dodatku ciagle tanie, czyste i bezpieczne, szybko i wygodnie bylo nam w turystycznych autobusach w Wietnamie, najgorszy - Indonezja (powoli, ciano i glosno, no, ale tanio), najtaniej bylo nam jezdzic, poza Rosja, w Chinach (taniutkie twarde lawki w pociagach), Tajlandii i Indonezji, najdrozej w calych Indochinach (nie da sie uzyskac loklanej ceny) - autostopem udalo nam sie tylko w Tajlandii - w Rosji bylo za zimno, w Chinach - za drogo (kierowcy chcieli pieniadze) albo zbyt trudno (chinczycy otaczali nas i usilowali dociec co robimy), w Indochinach - tez drozyzna ;) - poza Laosem, gdzie moga zatrzymac sie pracownicy roznych charytatywnych organizacji, Tajladnia i Malezja - to oczywiscie stopowy raj, Indonezja - calkiem latwy stop, choc tez nie za darmo - ale nie drozej niz autobusem - ale bioroc pod uwage pokonany dystans - nie wydalismy na transport zbyt wiele...
Noclegi -
tu najgorsza byla Rosja - drogo i zle - za noc w najobskurniejszym hotelu trzeba wydac co najmniej 10 euro - gdyby nie Hospitality Club... Oj, ciezko by bylo... Chiny - byly bardzo tanie (moze poza Pekinem) - czasem placiclismy starszliwe grosze - standart bardzo rozny, Wietnam - troche drozej (5-7dol) - ale zawsze super czysto i wygodnie (i zawsze telewizor ;), Kambodza - tanio (sredno 3 dol za pokoj) - standart bardzo rozny, Laos - znowu tanio i znowu roznie, Tajlandia - ciut drozej - ale czysto i wygodnie, Malezja - drogo i zle - najtansze dormitorium w KL - 3 dol, w dodtaku malo przyjemne miejsce, Singapur - oczywiscie drogo ;) i Indonezkja - tanio i bardzo roznie - najtaniej spalismy za 1 dol od osby w Laosie, najdrozej w Singapurze (nawet nie chcemy pamietac za ile) no i w Timorze Wschodnim... Plus noce w namiocie - bardzo tanie lub darmowe - choc nie raz narzekamy, ze nosimy namiot, to jednak oplaci sie - mimo, ze Azja nie jest najlpwzym miejscem na kemping...
Jedzenia -
hehe mozna by pisac i pisac heheh Ukraina - tanio i dobrze mniam, mniam,Rosja - moze i smacznie ale bardzo drogo, wiec jechalismy na chis nkich zupkach, Chiny - bardzo tanio, ale te znaczki w menu.... naprawde, czasem ciezko bylo cos zamowic ;), Wietnam - nie wiemy, czy dobre, bo drogie bardzo, wiec zywilsimy sie bagietkami z jajkiem, ktore po miesiacy co najmniej nam zbrzydly, w Kambozy bylo bardzo drogo i bardzo zle z jedzeniem, wiec wyglodniali rzucilismy sie na zarcie w Laosie, ktore moze nie jakies genialne i nie najtansze - ale zawsze cos. A potem kulinarny raj Tajlandii i Malezji - w dodatku tanio, a Indonezja powalila nas na kolana - i jakaoscia, i cenami :)
Piwo i trunki wszelakie (to do Marcina) -
Na Ukrainie wiaodmo - tanie i dobre piwo, w Rosji podobnie - choc czasem tzreba bylo z miejscowymi skosztowac czegos mocniejszego. Chiny...ech.... marzenie - piwo co prawda slabe, ale taniocha zupelna - za 0,5 l w knajpie pol dolara, a bywalo i mniej...i calkiem dobre, a rozne wodki i inne mocne trunki - tanizna zupelna, choc chinska wodke trudni przelknac, w Wietnamie mozna pic i pic piwo, bo nie dosc ze bardzo dobre to super tanie - za 2 litry lanego piwa - dolar! W kambodzy bylo juz o wiele, wiele gorzej - tu dolara trzeba bylo zaplacic za puszke najtanszego piwo w markecie, a potem Laos - za dolara mozna bylo miec piwo w knajpie, ale zawsze mozna bylo poratowac sie lao, lao - miejscowa wodka - pol litra za dolara... Tajlandia - drogo, choc palmowe wino mozna bylo kupic troche taniej niz piwo, a loklane wodke po bardziej przystpnej cenie.. Ale raj to nie jest - potem zaczely sie kraje muzulmanskie co musi oznaczac drogi alkohol - w Malezji mozna jeszcze znalezc chinskie, w miare tanie trunki, Indonezja - to czasow odkrycia Orang Tua, miejcowego wina (ok. 2 dol za ponad pol litra) - ciezkie czasy - piwo - ok. 2 dol za buletle w sklepie, a bywalo i drozej. Czasem mozna znalezc jakies lokalne trunkie, ale po tym, jak na Bali od takowych specjlaow umarlo 20 turystow, lepiej uwazac... No - chyba koniec - w Timorze piwo jest koszmarnie drogie, ale maja za 2,5 dol Orang Tua. Zawsze cos :)
Ludzie - tu nie napiszmy wiele, bo wszedzie, w kazdym kraju mozna spotkac ludzi dobrych i zlych, milych i tych mniej milych, zreszta nie kazdy musi kochac turystow.. Ale najlepsze doswiadczenia mieslimyw Chinach, Tajlandii, Malezji i Indoenzeji, tam tez ludzie bywali (no, moze czasami poza oprocz Indoenzji) najuczciwsji - zadnego przeplacania, zadnych pdowjnych cen... W Laosie - bylo roznie, a jakos, jesli chodzi o tubylcow najmniej milo wspominamy Kambodze. Ale geberwalnie Azja jest przyjemna, bezpieczna i bardzo przyjazna, A ze czasem ktos naciagnie nas na dolara... No, zawsze to denerwuje, trzeba poklac i zapomniec.


No... Wyjezdzamy jutro z Azji, dziwne to az, bo troche sie tu zasiedzielsimy - oglaszmay wiec nasz azjatycki i jednoczesnie ladowy etap podrozy za zakonczony :) I calkiem udany! Pozdrawiamy wszystkich, ktorzy nas czytali i mamy nadzieje - beda czytac! A jutro rozpoczynamy nowy etap - Australia!