sobota, 30 maja 2009

Nangh Kiew

W glab Laosu - uciekamy od cywilizacji :)



Tam gdzie mozna dostac sie tylko rzeka



To bylo jeszcze na granicy Wietnamy z Kambodza - podrozniczka z Izraela, to, ktora mowila, ze plecak to jej dom polecila nam to miejsce - Nigdy nikomu nic nie polecam, ale jak jedziecie do Laosu, nie mozecie ominac Nangh Kiew - mowila. - Tam jest cudownie. Wiec juz wtedy wiedzielismy, ze pojedziemy do malej wioski, gdzie dostac mozna sie tylko rzeka...



Trzeba ruszyc sie z Luang Prabang, trzeba pozegnac sie z Nina i Stefano - ktorzy wyjezdzaja prosto do Tajlandii - my chcemy jeszcze troche pobyc w Laosie... Szkoda nam sie zeganc - spedzilismy razem kilkanascie dni - wspaniale nam sie razem podrozowalo - uwielbialismy sluchac opowiesci Stefano o Indiach, Niny - o Izraelu, snuc podroznicze plany, wymieniac sie doswiadczeniami. Na pewno, gdzies, kiedys w trasie spotkamy sie.. W ostatni dzien idziemy na piwo, spotykamy dwoch Francuzow, ktorzy jada na rowerach z Chin - chcieli jechac do Nepalu przez Tybet - ale nie wpuszczono ich - wiec poejchali do Laosu, potem Tajlandia, Malezja - I jakos bedziemy probowali dostac sie do Indii i stamtad do domu - planuja. I jeszcze niespodzianka na koniec - spotykamy Kanadyjke, Amy, z ktora przekraczalismy laotanska granice. - Szukam pracy - mowi. - Koncza mi sie pieniadze, a nie chce jescze wracac do domu. Moze bede gdzies uczyc angielskiego, moze pojade na farme do Australii - zastanawia sie. A na drugi dzien, kiedy szlismy zlapac cos w kierunku Nangh Kiew spotkalismy Betraice z Libanu, ktora poznalismy na 4000 Island :)

Udaje nam sie znalezc lokalna ciezarowko-autobus - przez 4 godziny jedziemy na otwartej pace - jest starszliwe goraco - nawet jadac czujemy fale goracego powietrza. Kilka miesiecy temu w Rosji czulismy sie, jakby ktos otworzyl lodowke, teraz - jakby ktos otwarl piekarnik :)

Kierowca prowadzi jak sama smierc - jedzie po wyboistych, nieutwardzonych drogach, najszybciej jak sie da, scina zakrety, wyprzedza wszystko na drodze - pewnie dlatego, ze w kabinie ma dziewczyne :) Azjaci zwykle jezdza niezbyt bezpiecznie - ale teraz niepokoja sie i mocno trzymaja sie nawet miejscowi... Z Nanh Khiew poplyniemy lodka do Mui Nue - malej wioski, do ktorej mozna dostac sie tylko rzeka - przez wysokie, porosniete dzungla gory nie prowadzi zadna droga... Targujemy cene - wsiadmy do waskiej, dlugiej lajby - razem z nami plynie klilku miejscowych, kilku mnichow - podroz trwa ponad godzine - gorska rzeka nie oszczedza lodzi - czasem prad jest tak mocny, ze kolysze nami na wszzytskie strony, czasem fale oblewaja nas woda - widoko super - krystalicznie czytsa rzeka, gory, czasam male wioski, osady raczej, w rzece kapia sie dzieciaki, mahaja na widok lodzi, w wodzie plawia sie rzeczne bawoly. Pod drodze mijamy zbudowana z bambusu tratwe - na niej dwoch podroznikow - zastanawiamy sie - czy zbudowali sami? czy kupili? jak radza sobie? skad i dokad plyna?

Mui Nue jest malenskie - pylista droga, domki na palach, kilka sklepow, i bungalowy dla turystow - teraz, gdy w Laosie jest najgorecej, gdy nie ma sezonu - swieca pustkami. Bierzemy najtansze, najprostsze, tuz nad rzeka. W Mui Nue nie ma samochodow, motorow, nie ma pradu - niektore domy maja generatory, warczace w nocy. Nie ma prady - nie ma tez fanow - wiec w bungalowie jest starszliwie goraca.... Kiedy wreszcie przyjdzie pora deszczowa? Przez wiekszosc dnia, kiedy jest najgorecej zycie w wiosce prawie zamiera - to czas kiedy wisimy w hamaku, czytamy ksiazki (udalo nam sie kupic uzywanego Stenbecka i Irvinga), marzymy o odrobinie wiatru - ale liscie ani drgna... Dobrze ze przy naszym balkonie rosnie wielkie bananowiec dajacy troche cienia. Popoludniu spacerujemy po wiosce - troche dalej od glownej drogi domy staja sie coraz prostsze, ludzie pracuja, naprawiaja sieci, potem pola ryzowe...

Goraca, nie goraca - wybieramy sie do dzungli. Wstajemy rano, zanim jeszcze slonce zacznie prazyc - mijamy pola ryzowe, wchodizmy w las - tysiace motyli, olbrzymie pajaki (fe) - po drodze jaskinia, w niej lodowato-zimne jeziorko. Siedzimy w chlodzie skal... Ale przyjemnie.. Nie chce nam sie ruszac...

Idziemy dalej sciezka przez dzungla, za jakis czas znowu wyjdziemy na pola, olbrzymie pastwiska pelne krow. W malej sadzawce widze uciekajacego weza - tylko mignal, Marcin nie zdazyl juz zobaczyc - gad zostawil tylko slad - byl calkiem spory. Stoimy i gapimy sie - moze wyjdzie? Ida miejscowi - widza slad, wchodza boso do sadzwaki, w zarosla, probuja wyploszyc weza - pewnie niegrozny, skoro zupelnie nie uwazaja... Ale waz zniknal. Laotanczycy cos chca nam powiedziec, wytlumaczyc - ale... nie dogadamy sie. Mozemy tylko sie pousmiechac. A weza zobaczymy w drodze powrotnej :)

Skoro sa pola - musi byc gdzies wioska... I jest - dokladnie taka, jak nam sie marzylo, jaka chcelismy zobaczyc. Jedyna oznaka "cywilizacji" jest maly sklepik, w ktorym mozna kupic papierosy, wode i coca-cole i zapewne lao-lao, a wkolo wioski ryzowe pola, pastwiska a potem nieprzebyta dzungla wspinajaca sie wysoko na wapienne, strome gory.

Kilkadzisiat domow na palach, krytych palmowymi liscmi, ludzie na zewnatrzy myja sie przy studniach, piora, matki kapia dzieciaki, ludzie pala ogniska, na ktorych kobiety gotuja jedzenie, w cieniu domow chowaja sie leniwe psy, dzieciaki probuja dostac kokosow z palm... Grupa nastolatkow gra z cos przypominajacego "gre w kulki" - pchaja spore, kamienne kule. Ludzie nie zwaracaja na nas specjalnie uwagi, czasem usmiechna sie, pozdrowia "Sabadi"... Niedlugo bedzie ciemno, a przed nami kawal drogi - wiec wracamy - troche boimy sie, ze zastanie nas w dzungli mrok - ale na szczescie w ta sama strone co my idzie miejscowy mezczyzna - czeka na nas w miejscach, gdzie podejrzewa, ze moglibysmy skrecic w zla strone.

Nie zdazylismy na poranna lodz - ale jest lodz w druga strone - piec godzin rzeka, wiemy ze kosztuje 10 euro - ale cena dla nas - 50 od osoby, i mimo ze lodz jest pelna pasazerow, ze to panstwowa, kursowa lodz, "bileter" zada 100 euro za zabranie nas i nie ma mowy o targowaniu. W zyciu tyle nie zaplacimy. Odplywa. Przypominamy sobie chlopakow na tratwie - zartujemy - moze cala zabawa polega na tym, ze plyniesz tu tanio, a z powrotem musisz placic fortune - bo nie ma sie jak wydostac - moze tez musimy zbudowac tratwe?

Zostajemy jeszcze jeden dzien - wlascicielka bunglowow cieszy sie, oprocz samotnego Japonczyka, jestesmy jedynymi klientami - a ze kobieta gotuje dobrze, a porcje sa wielkie - tez zywimy sie tylko u niej. Wieczorem rozmawiamy z jej mlodszym bratem i jego kolega - ktory w sezonie prowadzi trekkingi po dzungli i okolicznych gorach - teraz jest za goraca - mowi.- Nie ma turystow. Ciezkie czasy...

Na drugi dzien wstajemy skoro swit - zdazyslimy na lodz. placimy normlana cene - nie ebdziemy musieli budowac tratwy :) Wracamy do Luang Prabang.

Fajnie, ze tu przyjechalismy - zobaczylismy kawalek "prawdziwszego" Laosu. Fajnie, ze dziewczyna z Izraela (nie znamy jej imienia) zakreslila nam na mapie to miejsce....Dziekujemy :)

Brak komentarzy: