O naszym rekordzie (3 dni lapania stopa), o zlych kierowcach, psychopatach, znowu o pijanych Aborach, buszu, srodku niczego, krokodylach - czyli jedziemy w glab Australii (przynajmniej probujemy)
Fu... you, cars!, czyli jak nie masz samochodu to spadaj...
(this is no land for hitchhakers, backpakers itp)
Fuck you cars! - a z drugiej strony nazwa miejscowosci - taka karteczke, porzucona przez jakiegos zdesperowanego autostopowicza znalezlismy pewnego dnia przy Stuart Highway. Pewie bidula lapal, lapal, a potem napisal, co o tym mysli. Jaki jest stop w Australii? Podejrzewamy, ze najgorszy na swiecie.... Ten post bedzie krytyczny i gorzkawy - bo bedzie o okresie, gdy zachwycalismy sie australijska przyroda i kleli na jej mieszkancow...
I pewnie nie do konca mielismy racje, bo sa i wspaniali Australijczycy... Tylko, trzeba sie ich mocno naszukac... Ale zacznijmy od poczatku... Stoimy sobie na Stuart Hgw (jedynej prowadzacej z Darwin autostadzie, w ktorakolwiek strone nie chcialoby sie jechac - trzeba zaczac od niej) - i nie jest zle - zatrzymuje nam sie van - Izraelczycy daleko nie jada, ale wyrzuca nas dalej za miasto - sa od kilku miesiecy w Australii, troche pracuja, troche zwiedzaja... Zdziwieni ze jedziemy stopem - tu wszyscy maja samochody, bez samochodu w Australii - tragedia - bo wszedzie daleko, a transport publiczny koszmarnie drogi, a autostop - sami zobaczymy... Ale na razie jestesmy jak najlepszej mysli - mamy zamiar udac sie na zachodnie wybrzeze, w kierunku Perth, a moze nawet jeszcze dalej - do Perth jest kilka tysiecy kilometrow, ale przeciez przejechanie takiej odleglosci w Europie autostopem nie jest zadnym problemem - wiec pewnie nie bedzie i tutaj. A moze bedzie i latwiej, bo zwykle im mniejszy ruch, tym chetniej zatrzymuje sie ludzie... (oj, naiwni).
Szybko zatrzymuje sie nam Australijczyk jadacy do Katherine, z dluga broda, caly wydziarany, z piwem w reku (ktorym i nas czestuje ;) - typowy mieszkaniec Northen Territory - na poczatku niezbyt go rozumiemy, ale specyficzny akcent Australijczykow z malych osad, tzw. bush talking nie jest taki starszny, jak nam opisywano.... A po drodze - jest tak, jak ma byc, jak wyobrazalismy sobie Australie, albo i lepiej - ciagneacy sie setkami kilometrow suchy busz, czerwona, spalona sloncem ziemia (niedlugo, gdy zacznie sie pora deszczowa bedzie tu po pas wody), kangury (na razie widzimy tylko na poboczu te pechowe, rozjechane przez samochody), mijaja nas wielkie, pokryte czerwonym pylem terenowki, slynne drogowe pociagi - gigantyczne ciezarowki z 4, czasem 5 naczepami (gdy taka mija czlowiek podmuch moze zwalic z nog ;), raz na jakis czas 'road housy', stajce bezynowe posrodku niczego, z malym sklepikiem, pubem pelnym 'krokodyli Dundee' :)
Katherine to male miasteczko, otoczone buszem i farmami mango i jesli w Darwin bylo duzo Aborow, tu jest ich baaaardzo duzo, i jesli w Darwin byli pijani tu sa baaaardzo nietrzezwi ;) Siedza na kazdym skwerku, murku, pija, bija sie pod sklepem (czasem o kobiety, czasem to walki przedstawicieli roznych plemion), szarpia sie nawet kobbiety, wszedzie pelno brudnych aborskich dzieciakow, ktorych rodzice leza gdzies kompeltnie pijani. Smutne to - Aborygeni pija na umor, przepijaja do centa cale odszkodowania ktore dostaja regularnie od australijskiego rzadu, pija od rana do nocy. Widzac cale masy pijanych, brudnych Aborow czasem rozumiemy potezny rasizm 'bialych' Ozzie - zwykle nienawidzacych 'black fellows' i specjalnie sie z tym nie kryjacych. - Nie pracuja, pija, dosyaja wszytsko od rzadu - mieszkania, samochody i jeszcze narzekaja. Chca zyc w buszu, jak dawniej? Maja cala Australie - moga tam wrocic i zyc jak chca, nikt im nie broni, miejsca tu nie brakuje, zreszta prawnie nalezy do nich 3/4 kraju. To najbogatszy narod swiata! Niech sie ciesza, ze przyjechali tu biali.Niech popatrza, jak zyja ludzie w Azji. A oni mieszkaja w jednym z najbogatszych krajow swiata, nic nie musza robic, maja pieniadze, maja wszytsko, czego potrzebuja i jeszcze narzekaja, jeszcze chca wiecej. Nic im nie dawajcie - to pasozyty - tak zwykle mowia biali. I czasem mowia ostrzej - To malpy, nie ludzie... (zreszta do lat 60-ych Aborygeni byli na liscie 'flory i fauny Australii' (naprawde!) - calkiem niedawno dostali paszporty, prawo do glosowania, pracy, kupowania alkoholu... I z tego ostatniego namietnie korzystaja. Nigdy w zyciu nie widzielismy, aby ktos kupowal tyle alkoholu, co Aborygeni w dni, gdy dostaja rzadowe zadosciuczynienia. Chyba nawet na polskie wesele byloby az nadto (tak, to mozliwe). Idzi e grupa Aborow, ledwo moga uniesc torby pelne mocnych alkoholi, do tego butelki w kieszeniach, nawet dzieci niosa butelki... A ze w Australii alkohol jest drogi a wiekszosc ceny to podatki - wiec smieja sie Ozzi, ze wszytsko co dostana od rzadu oddaja w akcyzie.
A co na to Aborygeni? Tego niestety nie wiemy - bo chyba ani razu nie spotkalismy trzezwego Aborygena, ktory chcialy pogadac o czyms innym niz to, czy mamy dla niego papierosa albo 5 dolarow (co w pewnym moemencie zaczelo nas mocno denerwoawac - nie mamy pieniedzy, spimy po karzakach, zyejmy za kilka dolarow dziennie - a oni wciaz nas sepia). Spotkalismy ludzi, ktorzy byli w Aborygenskich wspolnotach (jest ich niewiele, ale ciagle sa gdzies w buszu) - i byli zachwyceni. - W miastach sa pijani, ale nie wszysyc sa tacy, trzeba spotkac tych, co zyja w buszu - cudowni ludzie, wspaniala kultura. Ci w miastach to ludzie wyrwani z korzeni, pozbawiani przez bialych swojego miejsca, tozsamosic, oni nie wiedza juz kim sa, zyja w miescie, ale to nie ich cywilizacja. Te wszystkie pamiatki, ulcznie artysic - to wszytsko jest sztuczne, na sprzedaz, dla turystow. Sa rozpici przez bialych, bo gdy sa pijani, nikomu nie zagrazaja, chca tylko pieniedzy na alkohol, niczego wiecej - a dac im pieniadze to dla tego bogatego kraju zaden problem. Zreszta Aboryhenow jest tylko 200 tys - wiec wbrew pozorowm duzo to nie koszuje.... - mowili nam czesto dluzj przebywajacy w Australii turysci i pewnie mieli racje. Niestety, nie bylo nam dane poznac Aborow z buszu. Chcielibysmy, ale trudno...:) kazdy medel ma dwie strony - Aborygenii to ciezki temat, trudny... I przykry - jak przykry jest widok zataczajacych sie przedstwicieli starej, wspanialej kultury...
No, wracamy do Katheriny, a raczej do sklepu monopolowego - tu, jak w kilku innych miastach, gdzie zyje wielu Aborygenow panuje czesciowa prohibicja. Polega m.in. na tym, ze alkohol mozna kupic tylko przez 2,3 godizny dziennie, kazdy kupujacy jest rejestrowany, aby nie mogl jednego dnia zakupic za wiele, a stoisko monopolawe przypomina stacje policji i to w jakims kraju - rezimie. Kupilismy sobie wino (trzeba uczcic przyjazd do katherine), stoimy w kolejce. Pierwszy klient - kobieta, biala kolo 40tki, przadnie wygladajaca, ma dobre whiskey - Jakis dokument - mowi sprzedawczyni. - Nie mam. Butelka zostaje zabrana - Wroc z ID. Nastepny. Nie ma zadej dyskusjei. Teraz Aborygen z buletka wina. Lekko pijany. - Piles juz dzis? - Troszeczke - odpowiada nerwowo, jak na przesluchaniu. - Juz ci starczy - Wino zostaje mu brutalnie odebrane. - Wroc jutro. Kolejny klent - Aborka, tez z winem, ale chyba trzezwa. - Ty juz dzis tu bylas - kobieta traci butelke. No i Marcin, nerwowoa sciska wino w reku - uda sie kupic czy nie? Zestresowany podaje paszport. - Co to za ID? Z jakiego kraju? - Z Polski... - O, jestesm pierwszym Polakiem, ktorego tu obsluguje (sprzeda? nie sprzeda?) - Enjoy your wine! - Udalo sie! Wino zakupione - wychodzimy dumni ze sklepu odprowadzani zazdrosnymi spojrzniami tych, ktorzy jeszcze nie wiedza czy uda im sie zdobyc upragniona butelke....
WIeczorem w Katherine panuje straszyliwy halas, pisk, i to ni tylko pijanych Aborow (oj, tu jestesmy zlosliwi...). Drzewa trzesa sie od wielkich kakadu - papugi sa nizwykle halasliwe, lataja, wrzeszcza, sciagaja sie, bija, bawia ze soba. A jednej z naszych pierwszych nocy pod golym niebem cos nad nami bezszelestnie lata - nietoperze? Nie, za duze. Wiec co? Chyba nie diably ;) Tak, to nietoperze, od ktorych czasem niebo jest az czarne - gigantyczne tzw. latajace lisy, dochodzoce do metra potwory z olbrzmimi skrzydlam, przerazajacymi facjatami... Moga w nocy nastarszyc ;)
Rozbijamy namiot kawalek za miatem, szybko jednak zwijamy namiot - jestesmy za blisko osiedla Aborygenow, ktorzy wlasnie zaczeli impreze, nie dosc ze wrzeszcza, to zdradzaja zamiasr odwiedzenia nas... Moze nie tym razem. Szukamy innej miejscowki, postanwaimi rozbic sie niedlakoe osiedla bialych, porzadnych obywateli. Ale moze lepiej byloby przy Aborach - mieszkancy zauwazyli nas, swieca na nas latakami, stukaja w brame, jakby chcieli powiedziec - wynoscie sie stad - tylko nie maja ochoty do nas sie odezwac. Przenosimy sie wiec glebiej w busz. Malo tu przyjaznie. Niewazne, jutro jedziemy dalej....
Taaa... pojechalismy sobie. Lapiemy kilka godzin - nikt, zupelnie nikt sie nie zatrzymuje. Ruch calkiem spory, samochody puste. Zupelna kapa. Jakbysmy byli niewidzialni. Postanawiamy wyjsc za miasto, idziemy pare kilometrwo w potwornym upale, caly czas trzymamy wyciagniety kciuk - nic. Lapiemy kolejne kila godzin. Nic. Nawet nikt na nas nie spojrzy. Po raz pierwszy w zyciu dosiwadczylismy czego takiego... To niemozliwe. Moze dzis jest zly dzien - myslimy, sprobujemy jutro. Dla podniesienia morale udajemy sie na pole namiotowe (to byla pierwsze i ostatnia noc w Australii, za ktora zaplaciclismy, zreszta cale 22 dol). Obok nas Szwajcarzy - zakochani w Australii, sa tu ktorys juz raz, tym razem na rok, kupili terenowy samochod i jada dookola kontynentu. Graja na digiderigoo - tradycyjnym instrumencie Aborygenow, wiedza o Australii chyba wszytsko :) I rano robia nam wspaniala, pachnaca kaw :) Obok sa gorace zrodla (w tej temperaturze trudno je nazwac goracymi bo a chlodniejsze od powietrza ;) - wspaniala, czysta woda, brzegi porosniete cudnym monsunowym lasem, palmami, fiksuami, ryby (tylko ohydne gigantyczne pajaki na brzegi brrr) - jak na filmach :) - wiec plywamy, moczymy sie, nurkujemy. I bezpiecznie - miejsce jest monitoroane - nie ma krodokyli. Czego nie mozna powidziec o pobliskiej rzece, do ktorej nawet zblizanie sie nie jest bezpieczne - kiedy bedziemy nad nia sie rozbijac trzeba bedzie znalezc bezpieczny kompromis miedzy grozocymi z wody krodylami a 'rangersami' z ulicy, ktorzy chetnie ukaraliby nas za biwakowanie na dziko. No, ale dzis spimy na polu - noc luksusu :) W zrodlach troche turystow, zwykle z Australii, z calego kraju - wielu z nich po raz pierwszy jest na polnocy, zachwycaja sie, podkreslaja, ze to najwspanialszy region Australii, ze wielu miejscowych z Poludnia nigdy tu nie bylo - doceniamy miejsce, w ktorym jestesmy, cieszymy sie, ze trafilismy do NT. Wlaiwie nigdy nie ciagnely nas wielkie metropolie Australii i nawet nie planowalismy tam jechac... I ci wszyscy ludzie niezywkle mili, uprzejmi, pomocni, zyca powodzenia itp, itd. Usmiechy, mile slowka - a jutro bede nas mijac swoimi wielkimi samochodami i zaden sie nie zatrzyma... Bede nas mijac w poludnie, gdy slonce jest nie dowytrznania, bede wiedziec ze stoimy tu wiele godzin, bede widziec plecaki, ze jestesy turystami, moze beda nas nawet rozpoznawac... I nawet nie pomsyla, zeby nas podrzucic. Pytalismy potem Australijczykow - dlaczego nie zatrzymuja sie autostopowiczom. My mamy swoja teorie - w tym kraju nie ma mitu romantycznego wloczegi, hippisa, podroznika - czlowiek z plecakiem to wloczega, pewnie bez pieniedzy, widocznie nie chce mu sie zabrac do roboty, mocno pogardzany - bo tu ceni sie bogatych turystow, z samochodami, albo wypchanymi porfelami, ktore pozwola im kupic drogie wycieczki... Nie masz samochodu, to sobie kup. A jak nie masz pieniedzy, to tu nie przyjezdzaj. Niemal fizycznie odczulismy niehcec do 'backpakersow'...
Australijvxycy mowili, ze nie zatrzymuja sie, bo jest nibezpieznie. Ale to zupelna bzdura. Bo wlasnie tam, gdzie jest ponoc niebezpiecznie (Irlandia Pln. Bliski Wschod) jezdzi sie najlpiej. Ludzie zatrzymuja sie i mowia - wskakuj, tu jest niebzpiecznie i nikt ci sie nie zatrzyma. Wiec ja musze Cie zabrac.
Moze i jest w Asutralii niebezpieznie. Horror 'Wolfcreek' powstal na kanwie prawdziwiej historii - ktora jest ponoc jeszcze starszliwsza niz film. W NT (tu, gdzie jestesmy) zdarzyly sie mordesrstwa autostopowiczow - zreszta dokladnie na Stuar Hghy. SLynna jes historia dziwnczyny, ktorej chlopak zostal brutlnie zabity, a ona od lat szuka po buszu jego ciala. Sama zreszta cudem uciekla, schowala sie w buszu, morderca trapil ja z psem. Nie zostal ukarany - nie ma ciala, nie ma zbrodni. Wiec dziewczyna szuka ciala. Ostatnie wydala ksiazke.
Slynna jest histroa psychopaty, ktory brutalnie mordowal i torturowal backpakersow, ktorych zabieral na stopa. Udowodniona mu 8 morderstw. Ciala, ktore znaleziono byly starszliwie zmasakrowane. 'Wpadl', po jednemu chlopakowi udalo sie uciec. Potem w domu mezczyzny znaleziono bron i plecaki. A potem ciala, choc prawdopodonie nie wszytskie. Mezczyzna nie byl sam - to jest pewne - znaleziono slady ognisk - musiala byc wieksza grupa, lapali ludzi, potem w buszu, przy ognisku, alkoholu tortutowano, gwalcono, zabijano. Ale nie sypal. Wiec jego koledzy sa dalej na wolnosci.
Co roku ginie w Australii kilku, czasem kilkunastu turystow. Kilkudzisiaciu z nich jest wciaz poszukiwanych. Znikneli bez sladu. W tak wielkim pustym kraju mozna zniknac. Moze po prostu psuja im sie gdzies w srdoku pustyni samochodu, moze bladza - przyroda i pogoda sa tu bezlitosne. Bywaja drogi, gdzie samochod przejezdza raz na kilka dni. Sami spotkalismy ludzi, ktorym popsul sie w srodku pustyni samochod. Minelo kilkanascie godzin, zanin ktos nadjechal. Nie mieli wody - ich wina, bo chlodzili silnik, zamista myslec o sobie. Przejezdzajacy turyscie zostawili im swoja wode, w najblizszym miescie (do ko=torego bylo kj=ilka godzin) zawiadomili policje. Policja zawiadomila kopalne, ktora znajdowala sie kilkadzisiat kilometrwo dalej i po 70 godzinach czekania turyscie zostali ocaleni przez praownikwo kopalni. Inna histria - turyscie wynajmuja samochod. Psuje sie w srodku pustyni. Nie maja szczescia, nic nie przejezdza przez wiele godzin. Robia blad, opuszczaja pojazd (a samochod latwiej ktos zauwazy i daje cien, mozna palic opony, ktos zauwazy dym) 0 czlowiek na pustyni jest bezbronny, dlugo bladza, nie maja wody, traca przytomnosc. I traz maja szczescie - znajduja ich Aborygeni. Bioro do swojej wspolnoty, usiluja ocucuc. Turysci sa polprzytomni, boja sie, nie wiedza gdzie sa. Aborygeni wioza ich wiele kiloemtrwo do najblizszej osady bialych. Tusyci dochpdza do siebie dopiero w szpitalu. Maja szczescie, sa tylko odwodnieni. Wracaja do domu. Nasz znajomy spotkal ich na lotnisku.
Ale moze to nie zawsze bezlistosny busz... Kazdy Australijczk zna historie psychopatow, opowiada o starszliwych historiach, przeczytanych, zaslyszanych. Nawet od premiery filmu panuje swoista moda na starszenie sie i nnych psychopatami z NT. I wszyscy mowia, ze od tego czasu lapanie stopa na polnocy to droga przez meke. Ale... Moze austostop jest tu nibezpieczny - ale dla stopowiczow. To oni sa mordowani, a nie kierowcy! To my powinnismy sie bac!Wiec dlaczego nikt nie chce sie zatzymac? ;)
Drugiego dnia zatrzymaly sie dwie osoby - kobieta (przemila zreszta) jadaca 50 km za maisto do stacji bydla - gdzie nie ma nic, nawet wody - Moge was zabrac, ale jak tam utkniecie, nie bedzie ciekawie, wkolo nie ma nic, wiec lepiej zostancie w miescie - radzila. Postarszyla nas niebezpiczenstwem spania w buszu, dzikimi swiniami, dingo (psychopatami zreszta tez) - choc nie pojechalismy dlatego, ze przerazilo nas, co bedzie jak skoczy nam sie woda :) (wino...). Na koniec Australijka poradzila nam, zebysmy zrobili sobie karteczke, ze jestesmy turystami a nie 'bamami' (cos pomiedzy zulem a wloczega w zlym znaczeniu tego slowa). Chcelismy powiedziec, ze jestsmy wlasciwie czyms pomiedzy... :)
Potem zatrzyma sie niezwykle dziwny kierowca ciezarowki, ktory zadawal dziwne pytania, jechal tez w srodek niczego (wlasciwie nie wyjasnil gdzie jedzie i czy jest tam woda i dlatego nie pojechalismy) i nawrzeszcal na nas, gdy powiedzielsimy, ze zostajemy tu. (o do k.., chcecie jechac czy nie, to sie do k.. zdecydujcie k.. - tak mniej wiecej nas pozegnal).
Druga noc spedzilismy na dziko, nad rzeka (ja nie spie - na pewno wciagnie nas krodyl - niby spimy w zalecanej odleglosci 50 m od rzeki - al kto tam wie, takiego krokodyla, szczegolnie jak ma 6 metrow..) - i okazal sie, ze nie jestesmy tu sami, ze spi tu sporo backapakersow, m.in. Czech, ktory jest tu juz kilka miesiecy. Dal juz sobie spokoj ze stopem - Mimo, ze jestem sam - koszmar, oni tu po prostu nie lubia ludzi z plecakami. Australia jest dla bogatycz turystow - jeszcze na poludiu, miedzy miastami, da sie cos zatrzymac, ale tu - koszmar - narzekal. - Backpakersi sa potrzebni tylko do jednego, zeby wyzbierac im owoce na farmach... - smial sie Czech. Kiedys lapal stopa do Uluru (slynnej gory w srdoku kraju) - cudem, ale udalo mu sie dojechac az d granic parku narodowegao, A tam policjanci, bardzo niemli na widok czlowieka z plecakiem ptaja - Wykupiles wycieczke? - Nie. - To jak dam sie dostaniesz, jak nie masz samochodu? - Moze ktos mnie podrzuci.. - Tu jest park narodowy, autostop jest nielegalny. Chcesz zobaczyc gore, to idz na piechote. To jakies 40 kilometrwo. Masz wode? - kpili policjanci. Czech przeszedl ladnych pare kiloemtrow, z plecakiem, w nieznosnym skwarze, zanim znikl z oczu policji i udalo mu sie cos zatrzymac. Czech jezdzi teraz z wanowacmi, zrzuca sie na paliwo, radzi nam to samo. Albo'relokacion' - dziwne to, ale w Australii firmy wynajmujace samochody wiecznie potrzebuja je gdzies przetransportowac. Bywa ze jednego dnia chce przewiezc smaochod z Darwin do Alice Spring, a drugiego taki sam wysylaja w odwrotnym kierunku. l moga sobie na to pozwoalic - wlasnie dzieki 'backapkersom' - dostaje sie samochod (paliwo za wlasne pieniadze) i mocno ogranczny (trzeba dziennie zrobic kilakset, nawet 1000 kilometrwo) czas na dowiezienie go. Trzeba jechac nocami, spac po kilks gozdzin, jesli chce sie cos zobaczyc - i to tez forma wykorzystywania backpakersow, ale zawsze to jakas opcja, czasem jedyna w miare taniego zobaczenia Australii.
My jeszcze wierzymy w stop :)
Spotykamy Francuzow, ktorym w srodku pustyni popsul sie wan - niemozliwie objuczni (zabralismy wszytsko z wana) nie maja wyjscia - stop. Za kilka dni ich rozpaczliwa kartka bedzie wisiec na wszytskich tablisch ogloszen - czy jedzie ktos na zachod?
Trzeciego dnia jada nasi szwajcarscy znajomi. Chetnie by nas zabrali, ale w vanie maja tylko dwa mijescam z tylu jest lozko - jakby zlapala nas policja... daja nam piekne, australijskie kapelusze - nasze sfatygowane, z Azji faktyznie coraz mniej chronia nasze mozgi od wyparowania w bezpitosnym sloncu :) Za chwil znowu sie wracaja - Nie, nie mozemy was tak zostawic - wskakujcie do wana. Jak nas zlapie policja... - My placimy mandat - zapwniamy. Zaslanaiaj szczelnie okna (zostawiamy sobe szparki zeby podziwniac widoki) I jedziemy :) Nareszcie :)
Jedziemy do roadhaosu, jakies 200 km - Tu na pewno wam sie ktod zatrzyma - mowia Szwajcarzy - kazdy stad musi jechac daleko - co najmniej do Timber Creek, tu juz jest pustkowie, na pewno ktos was zabierze, W razie czego jutro pojedziemy my...
Wkolo nas czerwone gory, coraz rzadszy i suchszy busz, mnostwo papug - sa biale i czarne kakadu, sa niezwykle kolorowe ich male kuzynki, mnostwo ptakow - niebieskich, zoltych - mozemy lapac i caly dzien w takim miejscu :) Jakby nie bylo - jestesmy w cudownym miejscu, wkolo prawdziwa Australia. Nie ma co narzekac. A ze jest goraca.. A jak ma byc? ;)
No i lapiemy caly dzien... Pijemy kranowe - bezpieczna w calej Australii, tez tu, choc dziwnego smku i koloru (czerwonaa od ziemii - zapewniaja miejscowi). Caly dzien, w skwarze, na totalnym odludzi. I co? Tylko pod wieczor pelen Aborygenw samochod - pijani, jada niedlaeko, ale nas wezma, wlasciwie to nie maja miejsca, ale sie po nas wroca.. (chyba zapomnieli :( i jeden kierowca ciezarowki, ktory mogl wziac tylko jedna osobe i to zreszta niezbyt chetnie (bo policja, bo ubezpiecznie). Rozbilismy wiec w buszu namiot, podziwialismy wspanialy, australijski zachod slonca. A na drugi dzien znowu zabrali nas Szwajcarzy (nikt sie nie zatrzymal? to niemozliwe...). Mamy pecha, czy tutejsi kierowcy sa tacy wredni? Moze jakos koszmarnie wygladamy? - zastanwiamy sie. Ruch jest calkiem spory, samochodu duze i puste, slynna, australijska zabojcza odleglosc, ktora chcemy pokonac to tylko jakies 300 km do najblizszego miasta (odleglosc tu nie do pokonania). CO sie dzieje? Jedziemy schowani w wanie... - wazne ze do przodu, a potem bedziemy sie martwic...
Szwajcarzy sa niezwykle sympatyczni, wiezli by nas i wiezli, chca pomoc jak moga, ale... Musimy zostac w Timber Creek. Miedzy ta osada a najblizszym miasteczkiem przebiega stanowa granica. Kazdy samochod jest rygorystycznie sprawdzany przez funkcjonariuszy kwarantanny (szukaja owocow, nasion, zywnosc itp - ich przeowzenie mieszy stanami jest zakazane) - wiec na pewno otworza wana i nas znajda.... Dalej wierzymy w autostop - wierzymy, ze ktos nas zabierze.... Zreszta musi :) Zostajemy w Timeber Creek, Szwajcarzy jada dalej. Nawet nam sie podoba, rosno tu juz boaby, czyli slynne drzewa butelkowe, do zludznie przypominajace afrykanckie baobaby, sa niezliczone ilosci papug, w rzece - krokodyle - po raz pierwszy widzimy gadziska - co prawda te mniejsze, slodkowodne, ale zawsze cos, obok rzeki wielka kolonia latajacych lisow - niezliczone ilosci potworow opanowaly pol buszu... Caly dzien chodzzmy po buszu, siedzimy nad rzeka, wieczorem ogladamy organizwne dla turystow (na szczesce za darmo :) karmienie krokodyli - leniwie bestie zmieniaja sie w rekordowo szybkie skaczac z rzeki do podawanych ich kurczakow, klapia olbrzymimi paszczami... Sa tez zolwie, ryby, ktore, gdy krokodyle zakoncza uczte przyplywaja po resztki... Tu zobaczylismy nasze pierwsze (zyw ;) kangury, i wielkie jaszczury. No i jest wielkie pole namiotowe (my spimy oczywisci w buszu :) - na pewno ktos nas jutro stad zabierze - myslimy sobie naiwnie.
Nie wiemy, ze w Timber Creek pobijemy nasz rekord lapania stopa - trzy dni...
cdn... :)
1 komentarz:
To wychodzi że z Australii najfajniejsze są 'Córki McLeoda'?
Prześlij komentarz