W krainie turkusowej wody, szalonych full moon party i ludzi poranionych
Wojna i (s)pokoj
Jeszcze nam malo bylo wsyp - wiec udalismy sie na Ko Phanghan, wieksza siostre Ko Tao - slynna z szalonych imprez na plazy, na ktore przybywa co ksiezycowy miesiac dziesiatki tysiecy ludzi. My jednak szukalismy spokoju, ktory odnalezlismy - zastalismy tez krajobraz jak po wojnie - wiekszosc ludzi kuleje, pobandazowani, pokaleczeni - wiele bowiem niebezpieczenstw czeka bowiem na czlowieka w raju :)
Ko Phangan jest zupelnie inna od Ko Tao - kilkanakrotnie wieksza, tu czlowiek nie czuje az ta mozcno, ze jest na wyspie. Jest tez i tansza, nie ma tu preoblemu ze znalezieniem taniego bungalowu czy hostelu, sa i niedrogie sklepy, supermarkety nawet - nic dziwnego ze na ta wyspe przybywa wiekszosc obiezyswiatow z plecakami i malym budzetem. Plaze tez calkiem, calkiem - choc po Ko tao (jak powiedzial nam jeden z turystow) ciezko jakakolwiek wode nazwac czysta - nie mamy jednak powodow do narzekan - turkus wody - jak z widokowek, choc rafa juz nie tak wspaniala, w dodoatku fale troche za duze zeby bezpiecznie snorkelingowac... W srodku wyspy sa malownicze krajobrazy, wielkie plantacje kokosow, gory, wodospady, dzunga, jest i kilka swiatyn.
Ale magnesem, ktory sciaga tu setki, tysiace ludzi w kazda ksiezycowa pelnie sa slynne Full Moon Party - dziesiatki tysiecy osob gromadzi sie, aby przez kilalkanascie godzin od popoludnia do poznego ranka dnia nastepnego tanczyc na plazy w rytm techno itp itd. Do tego strumieniami leje sie alkohol - na tak oakzje przybywaja tez na wyspe oddzialy policji, szukajace narkotykow. Tajlandzkie prawo jest bardzo restrykcyjne w tej sprawie, kary sa okrutne - a ze to nie zarty, ze policjanci naprawde sprawdzaja przekonalismy sie pewnego slonecznego dnia, jadac sobie na motorze na plaze - w samych tylko kapielowkach, bez zadnych dokumentow - a tu upps - na drodze stoli kilku policjantow (pewnie wieksza liczne trudniej byloby przekupic, w dodatku policjanci sprawdzaja tez samych siebie) - sprawdzaja kazdego przejzdzajacego turyste... No ladnie, a my bez dokumetow, ktore w Tajlandii zawsze trzeba miec... Na szczescie panow zupelnie nie inetesuja nasze paszporty - szukaja narkotykow, doklandie sprawdzaja nasz plecak, otwieraja bagaznik, ogladaja motor, obszukuja nam kieszenie, obmacuja.... A potem milo oznajmiaja, ze koniec kontroli i mozemy jechac dalej.
Jakos nas Full Moon Party nie fascynuje, moze gdyby grali tam inna muzyka - mamy pecha, bo przybywamy w czasie pelni - ale i szczescie, bo wyspa jest na tyle duza, ze mozna uciec od wielkiej imprezsy, zaszywamy sie wiec na polnocy wyspy, w bunglowach tuz przy morzu - i mamy idealny spokoj :) Wieczorami siedzimy na pustej plazy i cieszymi sie, jak nam tu dobrze....
Wynajmujemy motor i przez dwa dni przemirzamy wzdluz i wszez ( a przynajmniej wszedzie tam, gdzie da sie dojechac) wyspe. Zatrzymujemy sie przy plazach, kapiemy, troche nurkujemy, odwiedzamy wodospady - niestety jest sucho i nie ma w nich wody - w jednym z nich z wysokiej skaly ciurka moze centymetrowej szerokosci strumyczek wody - a wiec jest to najmniejszy wodospad, jaki kiedykolwiek zwiedzalismy :) Po drodze mijamy slonie - biedaki przywiazen lancuchami do drzew - wlasiciciel namawia nas, do kupna babanow i nakarmienia sloni - "sa bardzo glodne" - narzeka, gdy odmawiamy.
Jezdzac sobie po wyspie, od wioski do wioski, zauwazamy niepokojaca duzo punktow medycznych oferujacych opatrywanie wszytskich mozliwych ran do ewakuacji z wyspy wlacznie - a ruch w nich spory. Bo na wyspie pelno poraninych na wszytskie sposoby biedakow, a co najgorsze czesto z paskudnymi infekcjami. Tak - tak przetrwanie na wsypie to wojna - smiejemy sie, choc wcale to smieszne nie jest. Aby poruszac sie po wyspie tzreba koniecznie wynajac motor - nie ma tu publiznego transportu a taksowki kosztuja koszmarnie drogo. Motory sa calkiem spore, o silnikach minimum 150 cc - nikt oczywiscie nie sprawdza, czy wynajmujacy ma jakiekolwiek uprawnienia, czy w ogole kiedykolwiek siedzial na motorze. A widac, ze dla wielu to pierwszy raz - ci madrzejsi jada powoli, ostroznie, ale sa i tacy co szaleja - majac sznase pojezdzic sobie na motorze bez prawa jazdy. Zeby byly tu choc dobre drogi - nic z tego - owszem, utwardzone betonywymi plytami, ale tak strome, ze czasem nawet czlowiek ledwo daje rady isc pieszo pod gore. A zjezdzanie - ostro w dol, po zakrtach - nieraz zatsanawialismy sie, czy tu w ogole da sie zjechac.... No i mnostwo czyhajach dziur (czlowiek jedzie sobie z gorki, ostry zakret i zaraz dziura gigant), czasem naprawde olbrzymich... I jak tu nie miec wypadku? Nam udalo sie, ale ojedlismy sie stresu - szczegolnie widzac tlumy obandazowanych ludzi - najgorsze, gdy wda sie infekcja - w takim klimacie to prawdziwy koszmar.... A dzieje sie to niezywkle czesto.... To tego jeszcze pechowcy, kto5rzy opazyli sie rura wydechowa - istnieje nawey pojecie "wyspierskiego tattuazu' - bliznie po motorowym wypadku.
Ale to nie koniec niebezoieczenstw - sa jeszcze pokryte superostrymi muszliami glazy po ktorych schodzi sie czasem do wody (bardzo boli), rafa - z ktora stycznosc to jak przejechanie po ciele zyletkami - a jest czasem plytko, fale latwo moga rzucic czlowiek na koralowce, czasem mozna przypadkiem stanac na koralowy szkielet... Brrr...
Odplywamy, na promie co drugi w bandazach - Jak po wojnie - mowi Marcin przykladajac sie pokaleczonym. - Przetrwac tu to prawdziwa sztuka...
KOczy sie bezstroskie lenistwo na plazach - czeka nas dalsza podroz - koniec wakacji - smiejemy sie. Plyniemy do Suratani - stamtad udamy sie na Malezji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz