czwartek, 24 grudnia 2009

Wesolych Swiat!

No i jestesmy w Polsce... :)

WESOLYCH SWIAT i SZCZESLIWEGO NOWEGO ROKU!

Swiatecznie, troche sniegowo, zimno - Polska :)
Dziekujemy wszystkim, ktorzy podrozowali blogowo z nami, dziekujemy za kazdy komentarz, ktory dodawal nam sil :) - naprawde - zastanawialismy sie czy pisanie bloga ma sens, czy ktos to w ogole bedzie czytal, czasem (z reka na sercu) niezbyt nam sie chcialo - ale BYLO WARTO, dostalismy od Was duzo wsparacia i ciepla! - mamy nadzieje ze ten blog zacheci Was do wlasnych podrozy, malych i wielkich, do nie rezygnowania z marzen, nie tylko tych "podrozniczych", do wiary w to, ze wszystko jest mozliwe - jesli ktos ma jakies pytania (albo chce umowic sie na piwo ;) prosimy o kontakt mailowy!
Oczywiscie to nie koniec naszego bloga, ani to nie koniec podrozy - bo przeciez kazdy dzien jest podroza :) (no i mamy jeszcz plany... - ale na razie nie zdradzamy ;) - wiec posty beda sie jeszcze pojawiac!
Za kilka dni dodamy MNOSTWO zdjec - o czym Was poinformujemy!
Myslimy o wszystkich, ktorych spotkalismy :) i Wam tez najwspanialszych Swiat i duzo, duzo podrozy!!!

Polska - pierwsze wrazenie (poza tym ze zimno) - troche malo pozytywne, bo wszyscy zawsze z usmiecham sprawdzali nam paszporty, a polski pan pogranicznik bez slowa zajrzal nam w papiery a potem rzucil bez slowa paszporty, zero usmiechu, zero zyczliwosci - no, myslelismy ze choc usmiech powita nas w Polsce - zreszta brakuje nam w naszym kraju usmiechu, wszyscy jacyc tacy ponurzy... Ale Polska to tez piekny kraj, bogaty - po kilku miejscach w Azji widzimy jak dobrze nam sie tu zyje - przeciez niczego nam nie brakuje... mamy nawet za duzo... No i juz w Rzeszowie zlapanie stopa do centrum zajelo mi kilka sekund... Zatrzymal sie pierwszy samochod i zapytal - gdzie mnie podwiezc i mimo, ze musial troche nadrobic, narazic sie na korki, kierowca wysadzil mnie dokladnie tam, gdzie sie wybieralam. Wiec jednak jestesmy wspaniali!

Za kilka dni odezwiemy sie, dodamy zdjec... A na razie jeszcze raz dziekujemy i pozdrawiamy!!!

środa, 23 grudnia 2009

Darwin - Katowice

Jechalismy kilka miesiecy - a teraz 20 godzin lotu... Niemozliwe... To bylo tak blisko?

Powrot synow marnotrwanych ;)

Singapur - noc na lotnisku i nasza ukochana Malezja - oczywiscie zrobiliśmy sobie kilka dni przerwy. Jak tu nie zatrzymac sie w naszym ulubionym kraju? Wracamy... ale podróż się nie kończy - ciagle chcemy objechać świat... Zreszta podroz nigdy sie nie konczy... I Uczci nas rozgryzl - teraz w drugą stronę... Ale nie zapeszamy...

Co sie na tym swiecie porobilo - ledwo wstapilismy do Unii i lekko przestano sie nas czepiac na granicach, znowu cos sie poprzestawialo... Pani z oblusgi australijskich linii lotniczych twardo zada od nas biletu wylotowego z .... Singapuru! Mozemy sobie w Singapurze byc bez wizy, pani nie pracuje dla singapurskiego urzedu imigracyjnego - ale bilet musi byc! Jesli nie - nie wpusci nas na poklad samolotu. Tlumaczy sie jakimis nowymi przepisami - Nie chca nas wypuscic z Australii!!! Wpuscili nas bez problemu, a teraz nie chca wypuscic.... Na szczescie bilet mamy, co prawde nie z Singapuru, ale z KL i pania daje sie przekonac, ze to niedaleko... Ale - jesli jechalibysmy dalej ladem - to co? Nie mozemy? Nie ma nic bardziej skomplikowanego niz latanie samolotami... Oczywiscie juz na miejscu Singapurczyc milo nas witaja i nie pytaja o zadne bilety...
W Singapurze jestesmy wieczorem - ani nam w głowie udawać sie do miasta - śpimy na lotnisku. Przenosimy sie z ekonomicznego terminalu do super-wypasnego i śpimy sobie calkiem fajnie. Lotniska sa wysmienitym miejscem na nocleg... A rano udajemy sie do Malezji - do slodkiej Melaki. Spedzimy to kilka dni - totalne lenistwo... Jedyna wada Melaki to pluskwy w kazdym hostelu, ale mamy na to sposob - rozbijamy namiot na srodku pokoju :)
Co robimy? Codziennie 2-3 filmy, wspaniale kino za grosze, same nowosci, zarcie w naszej ulubionej hinduskiej knajpie - jak zwykle wspaniale - takiego super jedzenie nie jedlismy nawet w Indiach... I zakupy - w Polsce zimno a my w koszulkach, no ale nie ma lepszego miejsca na zakupy niz Malezja - wielkie sklepy fabrycznie, tanizna... no, jestesmy ubrani na zime :)
Potem Kuala Lumpur - wlasnie przyszla pora deszczowa - wielkiie ogloszenie - Witamy pore deszczowa! Wieczorami ulewy, ciut chlodniej. W hostelach podroznicy - jeszcze nam nie dosc jezdzenia i z zazdroscia sluchamy, kto, gdzie i kiedy... Jeszcze troche nam w Azji zostalo - Birma, Filipiny... Ale cieszymy sie z powrotu, marzymy sobie, co zjemy z Polsce, gdzie pojdziemy (jak myslicie, o czym marzy Marcin? heheh - Plama...)... A Malezja jak zawsze wspaniala - to genialny kraj - ma wszystkie zalety Azji i Europy, nie majac ich wad. Cudowni ludzi, zyjace obok siebie religie, kultury... Malezyjczycy sa chyba najbardziej tolerancyjnym narodem swiata...
Spie w zenskim dormitorium - jestem jedyna Europejska, ze mna Hinduska, pracujaca w KL, Mongolka (przestawia sie jako komunistka, jej ojciec studiowal w Polsce, wie nawt kto to Gierek) i chinska katoliczka z Filipin. Cztery rozne swiaty - nie mozemy sie nagadac do rano.... Bo tak naprawde, nie wazne jak wiele nas teoretycznie dzieli - mamy swoje babskie, identyczne sprawy ;) Hinduska tlumaczy jak wyglada w jej kraju sprawa "ustawianych" malzenstw - jest z malej wioski wiec jak najbardziej jej to dotyczy i ... od razu podkresla ze dla niej jest to swietne rozwiazanie - Nikt nie kocha mnie bardziej niz moi rodzice, maja wiecej zyciowego doswiadczenia, wiec w wyborze meza bardziej ufam im niz sobie - tlumaczy. Dziweczyna miala juz kilka kandydatow - Zawsze mozna odmowic, odmowilam - mowi. - Wiec wyslali mnie na studia do Malezji - smieje sie. - Pracuje to i studiuje, za wybrenda wiec bede sie uczyc hehe, oczywiscie bardzo sobie to chwale :)
A rano na samolot - znowu chwalimy Malezje, swietny system komikacji, swietne polaczenia i do tego tanie, to nie ma takiej filizofii jak chocby a Australii - autobus na lotniko MUSI byc drogi. Tu musi byc tani... I znowu - pan z linii wypytuje nas po co do Londynu (na wakacje?), co bedzimey robic, jak dlugo itd. Czy mamy bilet wylotowy z Londynu? Czy oni wszyscu oszaleli????
16 godzin lotu, pod nami Indie, Himalaje.... Przelatujemy nad Polska (nie da sie wyskoczyc ;( i Londyn - wiedzielismy ze bedzie zimno, rozpieszczeni upalami trzesiemy sie z zimna - a co bedzie w Polsce?
Spimy oczywiscie na lotnisku, tu chetnych do spania jest wiecej niz w Singapurze, wiec trwa "walka" o miejscowke, rozkladamy karimaty przy kaloryferze i czekamy na samolot. A przy oakzji poznajemy starsza Dunke, ktora od razy mowi ze wygladamy na "world travellers" i opowiada o swoich podrozach. W mlodosci zbyt wiele nie jezdzila - ale na 40e urodziny zafundowala sobie roczna podroz dookola swiata (sama, najtanszymi srodkami, z nielegalnym przedzieraniem sie do Tybetu) i od tej pory - a pani ma 70 lat - podrozuje. Kiedys chciala pojechac na tramping - platny, po Ameryce Poludniowej. W biurze uslyszala, ze jest za stara. - Ja im pokaze! - pomyslala i pojechala sama. Autostop, namiot, gory. - I co, za stara jestem? - smieje sie.
No i Polska.... Katowice... Ale o tym w nastepnym poscie... ;)

poniedziałek, 21 grudnia 2009

A my ciagla na "Dzikim Zachodzie"

O kangurach o krokodylach - bedzie krwawo!

Misja zakończona :)

Przedtem wielcy wegetarianie - a teraz wyznajemy - bylismy na polowaniu na kangury! Jak Australia to Australia... Kris pokazal nam tez krododyle, bawilismy sie na ichnich "przytupach". I podjelismy decyzje - święta spędzamy w Polsce!

Drzewa uginaja sie, zacza sie "wlasciwy", wyczekiwany zbior - owoce sa doskonale, w skupie powtarzaja, ze Kris ma najlepsze mango w okolicy, choc to zasluga drzew i Krisowej pewnie pielegnacji pekamy z dumy :) Przez tydzien, codziennie zbieramy, Kris z Danym myja, pakuja, praca wrze. Skrzynia za skrzynia, dziennie kilka, kilkanasci ton.. Z nieba leje sie zar, ale wpadamy w rytm, nie jest tak zle. Na 3 dni Kris zatrudnia dodakowa pomoc - nie jestesmy w stanie zebrac o owocow, a liczy sie kazdy dzien, kazda godzina - niedlugo moga byc za bardzo dojrzale.
Przyjezdza Markus z Niemiec ze swoja dziewczyna Kate z Melbourne i jej bratem Tonym. Sa w podrozy dookola Australii, pracowali na Poludniu, nie planowli tej roboty, ale w srodku pustyni zepsul im sie samochod - i to powaznie, trzeba wymienic silnik. No i - trzeba na to zarobic. Wiec ciesza sie z pracy, potwierdzaja, ze jest ciezko, farm duzo, ale jeszcze wiecej chetnych, mnostwo ludzi od tygodni cos szuka, wielu wraca do domu, do Europy, pozyczaja na bilet. - Tak tu jeszcze nie bylo, ale kryzys w Europie... - uwazaja mlodzi "Aussie".
Wszyscy dobrze, ciezko pracuja, osiagamy tempo zbierania ktore wywoluje prawdziwy podziw u naszego pracodwacy ( a co, trza sie pochwalic :) Markus jest mistrzem pracy w grupie - nic dziwnego chlopak spedzil wiele lat w armii. Sluzyl w Afganistanie i w Somalii. - Dlaczego? - odpowiedz jest prosta. - Nie moglem znalezc pracy w zawodzie, nie mialem pieniedzy, wiec poszedlem do armii... Niemiec byc spadochroniarzem. Markus duzo opowiada, zbieramy mango, wkolo pieknie, spokojnie, kolorowo, mango pachnie, a Markus mowi o wojnie, walce, krwi. - Odszedlem, nie chcialem tego wiecej robic - wole zbierac owoce - smieje sie. - To bardziej sensowne zajecie niz walczyc, narazac sie za czyjes interesy, ktorych do konca nie rozumiem. Walczyc przeciw ludziom, ktorych, jakby sie zastanowic, moze walcza slusznie, przeciec oni sa u siebie, walcza o swoj dom... - czasem glosno zastanawia sie chlopak. - Wole zbierac owoce, tym chyba wiecej dobrego robie, niz walczac... - wiele razy podkresla.
Markus pracowal rok w Kanadzie, tam pozanal swoja dziewczyne. Mysli o osiedlieniu sie w Australii. - Miec pewnego dnia swoja farme... - rozmarza sie.
Mango zebrane, szybciej niz spodziewal sie Kris. - Zostancie jeszcze u mnie - namawia nas farmer. - Zreszta i tak musicie, musze wam jeszcze pare rzeczy pokazac - zanim wyjedziecie musicie koniecznie zobaczyc krokodyle... No i musimy porzadnie poimprezowac :) Uczcic zbior!
Zanim wyjedziecie.... Jestesmy prawie 3 miesiace w Australii - niedlugo skonczy sie nam wiza. Mozna ja przedluzyc, choc w przypadku wizy elektroniczej trzeba by na jakis czas wyjechac z kraju i wjechac ponownie - na kolejne 3 miesiace. Wiemy za na razie nie jest rozowo z praca, choc wierzymy, ze jesli naprawde chce - czlowiek zawsze znajdzie robote... Ale - chcemy spedzic swieta w Polsce, wiele jest tego przyczyn, nie o wszystkich piszemy ;) No i jeszcze jeden, wazny argument - kiedys bilet do Australii kosztowal fortune, a teraz, dzieki sieci tanich linii lotniczych mozna doleciec naprawde za grosze (biorac pod uwage odleglosc) - sprawdzamy ceny - wychodzi ze do samych Katowic dolecimy za nieco ponad 1000 zlotych za osobe. Wiec nie ma sie nad czym zastanawiac!

Wiele osob nie wierzylo, ze mozna tak tanio latac - jesli wiec ktos chce wybrac sie na Antypody - nasza droga powrotna wyglada tak - z Australii tanimi liniami lotniczymi (Jetstar w naszym przypadku) lecimy do Singapuru (mozna tez do Kuala Lumpur, ale tylko w Perth, z Singapuru tanie linie lataja do jeszcze kilku innych miast w Australii a potem dalej, do Nowej Zelandii i na pacyficzne wyspy) - bilet kosztuje ok. 50 AUS dol - w zaleznosci od tego ile mamy szczescia, kiedy bukujemy itp - potem Air Asia z KL do Londynu (ok. 300 USD za 16 godz lotu - a dojazd z Singapuru do KL lokalnymi srodkami transportu kosztuje niewiele) no i z Londynu - ktoras z tanich linii do Polski - nam udalo sie kupic bilet do Katowic za symbolicznego funta co z oplatami lotniskowymi i podatkami wyszlo kilkadzisiat zlotych. Wszystkie bilety kupowalismy jakies 2, 3 tyg przed odlotem, wiec jakby sie uprzec i bukowac wczesniej, mozna by jeszcze z 50 USD taniej...

Niedlugo po zakonczeniu zbiorow, siedzimy przy piwie, jest duszna, goraca noc. - Zbieramy sie! - mowi Kris. Pakuje piwa, sprzet wedkarski - jedziemy na ryby, do mocno zakrokodylonej rzeki Adelaide. Jedziemy wielka terenowka przez busz, przedzieramy sie przez krzaki, czasem droga jest zalana, a niedlugo, gdy zacznie sie pora deszczowa, wiele drog w NT bedzie zupelnie nieprzejezdnych. Zatrzymujemy sie nad rzeka - Kris smieje sie - No, nie musimy wam juz placic, tu, w busz, nad rzeke zawsze wywozimy naszych pracownikow po sezonie. Nikt was nie znajdzie - mowi z udawana powaga. - Dobra - mowi z niegorzej udawanym przerazeniem. - Ale moge sobie jeszcze zapalic przed smiercia? - Zartowalem, nie bojcie sie - pekam ze smiechu, Kris myslal ze mu wierzymy ;)
Wystraczy poswieciec mocniejsza latarka, aby zobaczyc wzdluz brzegu czerwone punkciki - oczy krodokyli. I tym razem to juz nie mniejsze i malo grozne slodkowoden, tylko olbrzymie "salty" - najpotezniejsze zyjace dzis gady swiata. Moga osiagac nawet 7 metrow. Pozarcie bawola nie jest dla takiej bestii zadnym problemem. Krododyle zostaly w Australii mocno przetrzebione, w tej chwili sa pod calkowita ochrona - i jest ich o wiele za duzo. Ich liczba siega kilkustet tysiecy - nie maja zadnych naturalnych wrogow, wiec mnoza sie jak szalone. Sa kanibalami i tylko to jakos tam ogranicza ich liczbe. Farmerzy narzekaja - krodokodyle sa wszedzie, nawet w miejscach, gdzie nigdy ich nie bylo, nawet w malenskich sadzawkach. - To zwierze terytorialne - tlumaczy Kris. - Nowe osobniki musza szukac sobie miejsca... Kris ma mala sadzawke, z ktorej pija krowy. Kiedys znalazl tam dwa, mlode jeszcze "salty". Nie pytamy co z nimi zrobic :) - Juz ich nie ma - zapewnia.
Z roku na rok wzrasta liczba ludzi pozartych przez gady - jest to bardzo realne niebezpieczenstwo. Zaden Australijczyk nie zbliza sie do zbiornikow wodnych. krododyl jest niewidzialny, atakuje blyskawicznie. Znajoma Krisa stala nad rzeka z psem. Jest pies, nie ma psa - tak to wygladalo opowiadala. Innego znajomego krododyl wyciagal z namiotu, rozbitego spory kawal od rzeki. Dobrze ze nie byl sam, nie ktos mial bron i refleks. Niemal kazdy w NT zna kogos, w kogo rodzinie wydarzyla sie tragedia. - Porywaja dzieci - Kris opowwiada mrozoce krew w zylach historie. Takie opowiesci co jakis czas czytamy na pierwszej stronie lokalnej gazety. Gina tez turysci. Glosna jest sprawa Niemki, ktora zostala porwana z brzegu - dziewczyna brala udzial w wycieczce, byla pod opieka przewodnika. Gdy znaleziono krokodyla (po 3 dniach) mial w jeszcze w pysku jej cialo... - Terroryzuja nas - skarza sie farmerzy. - Zabijaja. Nie powinny byc chronione, jest ich za duzo, to zupelnie zakloca rownowage...
Lowimy ryby, Kris i Dany wiedza, gdzie mozna stac, gdzie nie dosiegnie krokodyl, pilnuja nas, caly czas powtarzaja - Nie zblizac sie do rzeki. Gdy zaatakuje krododyl szansa na ocalenie jest bliska zeru.
Dwa dni pozniej Kris skoro swit przypina do samochodu motorowa lodz. - Wsiadac! Niespodzianka! - mowi. Jedziemy ogladac krokodyle. Jedziemy i jedziemy, z 4 godziny. Docieramy nad wielkie rzeczne rozlewisko - wsiadamy do lodzi, oczywiscie nikt nie wejdzie do wody, trzeba wsiasc z samochodu. Lowimy ryby, z zawrotna predkoscia pedzimy po rzece. Jest pierwszy, drugi, dzisiaty krododyl. Nie mozemy uwierzyc, ze jest ich tak duzo. Pod wieczor bestie wychodza na brzeg, nic nie robia sobie z ludzi, mozna podplynac bardzo blisko, niemal na wyciagniecie reki. Dopiero gdy lodz niemal dotyka gada, blyskawicznie ucieka. Wiedzielismy ze sa olbrzymie, ale trzeba zobaczyc bestie, by zdac sobie sprawe, jak jest potezna, trzeba zobaczyc jak blyskawicznie znika pod woda, by uswiadomic sobie, jak jest szybka... Dziekujemy Kris - nigdy, na zadnej wycieczce tego nie zobaczylibysmym nigdy nie byloby stac nas nas na wynajcie lodzi, przyjechanie tu... Spedzamy na rzece wiele godzin, swietnie sie bawimy - wracamy, ale nie do domu - Kris bierze nad na impreze - pub w srodku niczego, zjechala cala okolica, farmerzy, "krokodyle Dundee", w kracistych koszulach, kapeluszach, z dlugimi wlosami, wielkimi brodami, cali wydziarani - jestesmy jedynymi turytsami, wiec wiele osob chce z nami zamienic pare slow. Muzyka na zywo, tance, piwo leje sie strumieniami. Choc niektozy panowie wygladaja co najmiej groznie, gdy rozmawiaja sa bardzo mili, wrecz dzentelmenscy :) Jest sztuczny byk - probujemy swoich sil, nie mamy pewnie szans z profesjonalistami (sa zawodowi jezdzce rodeo), Dany tlumaczy nam pozycje na byku, i wlasciwie jak na pierwszy raz idzie nam niezle ;)
Postanawiamy zdrzemnac sie w samochodzie - podchodzimy, zaraz pojawia sie kilku osilkow, pytaja co robimy przy samochodzie Krisa :) Zauwazamy ze nasz farmemr jst w okolicy liczaca sie persona, zreszta gdy wyjezdzalismy z domu pytalismy Danego, czy Kris nie boi sie zostawiac farmy na kilka dni a Dany zazartwal - Nikt tu nic nie tknie, wiedza ze Kris by ich zabil...
Wracamy - Dany i Kris polewaja nas lodowata woda z "eski" - tak tu nazywa sie lodowke. No, nie powinnismy o tym pisac - ale nasi przyjaciele sa kompletnie pijani, nie wyobrazamy sobie, jak pojedziemy, ale... bedziemy jechac przez busz, zadna autostrda. droga jest tak wyboista ze jedziemy powoli i jedyne co moze sie stac to wjedziemy w eukaliptusa. Jedziemy wiele godzin, kompletne pustkowie, nikt nie wie gdzie jestesmy, nawet Dany zaczyna sie niepokoic, smiejemy sie, ze zaraz dojedziemy do Alice Springs, ale Kris prowadzi pewnie, zna busz jak wlasna kieszen. Dany opowiada o swoich pradzadach ktorzy z Anglii przyjechali do Australii. - Dzis mozna wszytskiego dowiedziec sie o przodkach, w interenecie sa sane wszytskich skazancow, osiedlencow, kazdy moze znalezc swoich - wyjasnia.
Robi sie jasno, gdy jestesmy na miejscu.
Pewnego dnia Kris wola nas na polowanie. Przyjechali znajomi, jest syn Krisa. Ma byc polowanie na gesi, Marcin, choc z niesmakiem, jedzie. Polowanie na gesi ze slynnych shoot-gunow zmenia sie w polowwanie na kangury (nie sa pod ochrona). Padly trzy - i szczegolow nie opisuje... Ja na szczescie widzialam tylko biedne kangury wleczone za ogony. Poszly na grilla - nie sprobowalismy. Mi wysyarczyl sam opis polowania, a Marcin to widzial... No... Ale taka jest Australia. Niemal narodowa rozywka sa polowania na dzikie swinie, niektorzy poluja z psami, wielkie bestie gonia i czasem rozszarpuja swinie, jesli nie - polujacy podbiega i zabija ja nozem. Swinie nie sa nawet spozywane. Z drugiej strony, dzikie swinie sa tu "chwastem", i stwarzaja wiele problemow, wiec ich zabijanie dla naturalnego srodowiska jest niby potrzebne... Syn Krisa uwielbia gonic je noca na czterokolowcu, rozentzjazomowany opowiada, na ile najechal. Ale taka jest Australia, takie jest NT...
Przez cala droge czytalismy westrenowe powiesci McMurthiego (POLECAMY!!!!), wszytskie tomy, czytane w hostelach, pod namiotwem do latarki, w austobusach, na promach... Nasza ukochana powiesc "Lonsome Dove". Marzylismy o swiecie "Dzikiego Zachodu" tak genialnie opisanego przez McMurthiego, o jego bohaterach, o twardym, bezlitosnym czasem zyciu w dziczy. I nagle - olsnilo nas - odnalezlismy "Lonsome Dove"! Przeciez my tu jestesmy! Nasza misja jest spelniona - cale kilka miesiecy zmierzalismy do tego swiata! Jakby wszystko bylo zaplanowne....
Ciezko nam pozeganac sie z Krisem i Danym, spedzilismy tu kupe wspanialego czasu... Kris zaplacil nam za prace, obiecal "cos" dorzucic. Oczywiscie zapomnnielismy o tym, i gdy w dniu odjazdu wreczyl nam "bonus" bylismy mocno zdziwni. Dal nam 800 dolarow. "Na drogę". To tyle, ile kosztowal nas przelot do Polski. Finansowo Austrlia byla dla nas laskawa, odrobilismy koszt przybycie tu z Timoru, wszytsko, co wydalismy, mielismy pieniadze na troche rozrywek, pare pamiatek i jeszcze na bilet do Polski. Wiec patrzac w ten sposob nie wydalismy nic w Asutralii a jescze jestesmy na plusie :)
Znowu Darwin, mamy kilka dni do odlotu, znalezlismy super miejscowke - w centrum miasta, na dosc stromej ale niewysokiej gorce miejsce na namiot. Nie widac nas z zadnej strony - ze tez wczesniej tego nie odkrylismy. Szwedamy sie po Darwin, spotkalismy naszych dawnych znajmoych... W ostatni dzien z rana - Polacy! Pierwsi w ciagu prawie 3 miesiecy! A oni dopiero przyjechali - z zdziwnie - Polscy sa wszedzie.... "Uspakajamy ich" - Tu nie ma Polakow, pewnie nikogo wiecej nie spokacie. Trojka, mocno oszczedzali, zeby zobaczyc Australie, maja tylko miesiac, zyczymy im dobrej podrozy, radzimy, gdzie, co i jak...Mowimy Darwin do widzenia, jedziemy na lotnisko, mamy rano lot, wiec rozbijamy namiot kolo lotniska, troche bezczelna, ale co tam, ostatnia noc... A rano wsiadamy w samolot do Singapuru...
Do widzenia Australio! Nie lubie wielkich slow - ale chyba pokochalismy ten kraj, z wszytskimi jego wadami i zaletami. Nie ma takiego drugiego miejsca na swiecie. I jeszcze kiedys tu wrocimy...
A potem pod nami wulkany Indonezji, lazurowe morze i Singapur. Znowu Azja. Stesknilismy sie :)

środa, 2 grudnia 2009

Z mango na rodeo

O ujezdzaniu bykow, przytulaniu kangorow i o tym, ze mango dojrzewa kiedy chce
Zbieramy!
Nie ma lekko - mango wcale nie jest dojrzale. Trzeba czekac, a ile - wie tylko samo mangowe drzewo. Wiec czekamy, a zeby sie nie nudzic - smakujemy Australii. I zaczynamy sie czuc jak na "Dzikim Zachodzie". Zachodzie? Hm.. zachod to w koncu pojecie wzgledne...

Umrzemy z glodu. Anna powiedziala, ze beda nas karmic. Dobrze. Tylko nasi gospodarze jedza wyjatkowo paskudne zarcie - przynajmniej na nasz gust. Mieso, mieso, mieso. Krwiste steki z bawolu (wlasnie upolowanego), dzikie swinie i nie wiadomo co jeszcze... My - wegetarianie, mamy wybor - steki albo smierc glodowa... Nasi Australiczycy nie uznaja zadnych warzyw. Miecho...Dobrze ze mamy mango...
Mango zbiera sie ostroznie - nie mozna dotknac owocu, bo zostanie paskudny odcisk palca. Wiec odcinamy sekatorem na dlugim drazku. Jak jajko ulozyc w skrzyni. Nie mozna zlamac ogonka - bo wyplynie kwas, ktory zniszczy owoc. Kwas jest tak silny, ze gdy pare kropel spadnie na skore, zostaje slad, jak po oparzeniu. Wiec kwas potem, po zebraniu "wylewa sie", mango plucze. Kiedys jem mango, prosto z drzewa i na drugi dzien mam dookola ust oparzenia. Kara za chytrosc... Oczywscie mango zbieramy niedojrzale, te dobre - nie nadaja sie do niczego, wiec ich jedzenie jest jak najbardziej wskazane. Nie zjemy nie wiaodmo ile, wiec reszta jest pokarmem do krow. Pomagaja nam kakadu - bestie wyjatkowo inteligentne - wiedza, ze jak delikatnie uszkodzkic owoc, dojrzeje szybciej. Wiec papugi kalecza mango i po kilku dniach wracaja po dojrzale. Chyba, ze uprzedzimy je my :) Oczywiscie piekne, wielkie kakadu sa wrogiem farmera. - Wystrzelac! - odpowiada Kris, gdy pytamy, co mozna zrobic, zeby papugi nie zarly owocow.
Caly trud zbierania mango nie polega na pracy samej w sobie - ale na starszliwym upale, w ktorym spedzac trzeba wiele godzin. Ostre slonce, ponad 40 stopni. Konczy sie pora sucha, nie zaczela jeszcze deszczowa - ten okres nazywa sie "budowniem". Jest wilgotno, ale jeszcze nie pada - jakby miala zaraz przyjsc ulewa, ktora jednak nie przychodzi. W takiej pogodzie czlowiekowi nie chce sie nawet ruszac. A tu trzeba zbierac... Wypijamy hektolitry wody. Zaslaniamy kazdy skrawek skory przed sloncem. Do tego okropne muchy, wyjatkowo bezczelne. Siedaja sobie na twarzy, wchodza do ust, do oczu. Nic sobie nie robia z prob ploszenia i na raz lubi ich byc kilkadziesiat. Rada miejscowych - ignorowac. Albo zalozyc na twarz siatke. Tak czy tak, codziennie kazdy chce czy nie polyka kilka czarnych muszysk... Najohydniejszym uczuciem jest polkniecoie muchy przez nos...
Kris jest w porzadku - nie placi, jak wielu farmemrow za skrzynie, tylko za godzine. Podkresla, ze zalezy mu na jakosci, nie szybkosci. Wiec przynjamniej nie musimy biegac.
Tylko drzewa nie sa laskawe - zbieramy dwa dni, odkazuje sie ze owoce nie sa jescze gotowe, maja za malo cukru, trzeba poczekac. Ile - o tym wie tylko mango. Pomagamy Krisowi na farmie, ale roboty nie ma zbyt wiele. - Mozecie pojechac gdzies i wrocic za kilka dni - proponuje farmer. - Zawioze was gdzie chcecie. Wybieramy Park Narodowy Litchfield - kilka dni spedzamy nad wodospadami, kapiemy sie, chodzimy po buszu, sa kangury, wspaniale ptaki. Zobaczylismy po raz pierwszy weza - i to od razy giganta - ponad 3 metry. Piekny, wielki oliwkowy pyton. Gdy podziwialismy gada, ktory nic nie robil sobie z naszej obecnosci przyszla para Francuzow. Zachwycona dziewczyna pyta - Mozemy go przytulic? Przeciez jest taki mily!
Spimy na polu namiotowym. Przyjezdza para - chlopak z Ghany, ale mieszkajacy na stale w Asutralii i jego dziewczyna, Niemka. Dziewczyna zaprosila rodzicow, chce pokazac im kraj i pewnie narzeczonego. Oczywiscie, uwazaja ze prawdziwa Australia, to tylko Northen Territory, wiec wlasnie tu przylecieli na kilka dni z Sydney. Troche rozmawiamy, opowiadamy o naszej podrozy, o autostopie. Rano, zegnaja sie z nami, chlopak wraca sie, jakby czegos zapomnial. - Przyjmijcie to, to dla was, na cos ekstra, cos, czego czlowiek zawsze odmawia sobie w podrozy - daje nam 50 dolarow. Odmawiamy - mamy pieniadze, mamy prace, naprawde nie trzeba, dziekujemy. Ale Ghanczyk upiera sie - Wiem, jak jest w podrozy, sam wiele jezdzilem, a teraz mam stala, dobra prace, pieniadze, gdy podrozowalem, tez nie raz wiele dostawalam. I teraz moge sie jakos odwdzieczyc. Wiecie... to taki lancuszek. Kiedys moze bedziecie w waszym kraju, bedziecie miec wiecej pieniedzy i spotkacie jakiegos podroznika. I tez mu pomozcie. Prosze.. - bierzemy. Moze kiedys "oddamy". Taki lancuszek...
Wracamy na farme - nie ma tu telefonow ani zasiegu, wiec musimy dostac sie z farmy do najblizszego miasteczka. Znowu koszmarny stop - na szczescie jedzie Francuzka, wynajetym samochodem, od razu zatrzymuje sie.
Mango oczywiscie jest zlosliwe i wcale nie dojrzalo. Za to przyjechal Dany, kumpel Krisa, pomoc w zborach. Dany to czlowiek historia - usosobienie dzikiej Australii. Przez lata ujezdzal byki, potem trenowal mlode gwiazdy rodeo. Ujezdzal tez zawodowo dzikie konie - ktorych tu wciaz mnostwo. Caly wytatuowany, polowal chyba na wszytsko - ale trudno znalezc bardziej przyjaznego czlowieka.... Uczy nas strzelac z bata, opowiada o bykach. Dan mial wypadek, jedno jego ramie jest niesprawne. Wiec nie moze robic wielu rzeczy. Ale nie poddaje sie.
Kris smieje sie - wstajemy jutro i cos dla was mam. Rano wszyscy pakujemy sie - jedziemy zbierac mango na inna farme - do znajmogeo farmera. Tworzymy "team", zbieramy przez kilka dni. Owoce piekne, dojrzale. Super atmosfera. Chlopy juz od rana pija piwo - my boimy sie tykac alkohol w takim swarze (nawet Marcin hehe). Jedyne utrapienie to mrowki - ktorych na drzewach cale masy i blyskawicznie obsiadaja czlowieka. Zielone bestie zupelnie nieszkaodliwie, ale wyjatkowo bolesnie gryza... czasem mrowa tak wpije sie w skore, ze trudna ja oderwac. Oczywiscie wchodza w najbardziej delikatne miejsca. Wejscie na drzewo to zadanie dla kamikadze. Aborygeni jedza zielone mrowki, czasem jedza je miejscowi. Marcin probuje - nic specjalnego - twierdzi.
Niedaleko od farmy stoi niepozorny dom. - Tu mieszkal kiedys prawdziwy krokodyl Dundee - opowiada Kris. Inny dom - a tu... Zaczyna historie. Australijczyk, jakich tu wiele - przezyl wiele tygodni w buszu. Przezyl tam, gdzie nie da sie zyc. Ktos zaslyszal jego historie i ja sfilmowal - tak powstal slynny hit. Chlopal nie mial szczescia - stracil wielkie stado bydla, rzucial go dziewczyna, wdal sie w ciemne interesy z handlem narkotykami. Zostal bez pieniedzy - bo za to, ze zfilmowano jego historie, ze opowiadal o tym, jak przetrwac w buszu, opisywal swoje przygody, nie dostal ani grosza. Teraz, gdy zostal bez pieniedzy pomyslal, ze moze cos zarobi na filmie, ktory podbil caly swiat. Nic z tego. Uslyszal, ze postac "krokodyla Dundee" stworzyli filmowcy. Inne problemy chlpaka nawarstwialy sie - pewnego dnia wpadl w szal - wzial bron (legalnie, czy nie - tu kazdy ma bron) - ostrzelal dom swojej bylej dziewczyny. Nikogo powaznie nie zranil, zaczal uciekac. Policja zablokowala droge (Kris pokazal nam to miejsce). Chlopak strzelal. Chyba nie chcial nikogo zabic. Ale mial pecha - strzelal w kierunku samochodu - kula przebila szybke, policjany wlasnie podnosil reke - kula trafila w pache. Policjant zginal na miejscu. Chwile pozniej chlopaka zastrzelili inni policjanci. W tym miejscu stoi maly pomnik, pamieci policjantow. Turysci wiedza o tym, ze tu zginal "Krokodyl Dundee" tylko z przewodnikow..
A my cieszymy sie, ze poznalismy prawdziwych, zywych "krokodyli Dundee". Kris i Dan opowiadaja o buszu, o Australii, o tym wszystkich, co wydawala nam sie, istnieje tylko na filmach...
Nasze mango oczywiscie zlosliwie nie dojrzalo. Czekamy kilka dni - nie mamy nic do roboty. Pomagamy troche Krisowi - farmer zaczyna prace nad ranem, pracuje nieraz do polnocy. Czasem jezdzimy z nim, zabiera nas do swoich sąsiadow. Podobne domy, blaszane baraki na palach, wkolo nic. Sasiedzkie "plotki", ktore dla nas sa historiami rodem z Dzikiego Zachodu... Naprawde istnije taki swiat? Naprawde udalo nam sie go doswiadczyc?
Musimy uwazac na weze. Lubia byc tam, gdzie woda. Wiec kiedys Marcin nabiera wody i wrzask. Jest jeszcze ciemno, Kris biegnie. - Waz! - drze sie Marcin. Trudno go znalezc, Kris smieje sie, ze moze byla to tylko jaszczurka. Ale w koncu jest - czarny - Pyton - ocenia Kris. Niejadowity. A gdy tak oswietlaja pytona - nastpeny siedzi sobie niemal na ich rekach...
Krisa kiedys skaleczyl, nawet nie ugryzl waz. Po kilku godzinach lezal nieprzytomny. Byl trzy razy w stanie smierci klinicznej. Do dzis nie doszedl calkiem do siebie. Niemal kazdy ma kogos w rodzinie, lub sam zostal ugryziony przez jadowitego weza. Kazdy rodzic ma w zanadrzu historie, jak waz zblizal sie do jego dzieci. Ci, co maja koty, chwala sie, jakiego potwora upolowal i przyniosl ich ulubieniec. Na farmach zasada jest jedna - Albo ty zabijesz go, albo on ciebie - kazdego jadowitego weza nalezy natychmiast zglodzic. Sasiad Krisa, dzien przed nasza wizyta mial na farmie bardzo jadowitego weza - gdy go zabijal, waz kasal go po skorzanych butach. Cale w jadzie, ktorego kropelka bez problemu zabije doroslego czlowieka.
Mamy w przyczepie wieliego pajaka. - Zabic go - wyrokuje Kris. - Ale jest brazowy - mowimy. - A to niejadowity - wyrokuje Kris. - Ale i tak mozecie zabic...
No tak - "chlop zywemy nie przepusci" stosuje sie tez w Australii - ale o tym jeszcze bedzie :)
Mango nie dojrzewa. Jedziemy na kilka dni do Darwin. Mnostwo bakpakersow, mnostwo Niemcow. Wielu nie ma pracy, koncza im sie pieniadze, nie maja, gdzie spac, zostaja longgrasami. Jestesmy szczesciarzami... Ci, co znalezli farmy tez nie maja czasem co robic - mango niedojrzale... Zwiedzamy calkiem fajny "wildliefe park" - gdzie zgromadzono wystepujace w NT zwierzeta - mozna poprzytyulac kangury, zobaczyc kolczatke, o ktora w naturze trudno, krokodyle, ptaki.... Spedzamy fajny dzien ze swiezo poznanych Slowakiem. Nareszcie mozemy pogadac z kims (poza soba eheh) po polsku...
Znow na chwile do Krisa - farmer mowi, ze w tym tygodniu, w sobote odbywa sie rodeo. Musimy to zobaczyc! Tym bardziej, ze jest to impreza zupelnie nie dla turystow, ale dla miejscowych, zjezdza sie na nia cala okolica, potem dyskoteka... Jedziemy - na polu namiotowym straznicy nie pobieraja od nas oplaty - Oplata jest za samochod - calkiem logicznie zastanawiaja sie. - A oni nie maja samochodu, tylko namiot. Wiec nie ma oplaty ;)
Rodeo zaczyna sie o zmroku (w dzien jest za goraco) - najpierw jazda konna, lapanie na lasso, potem dzieci na malych bykach, potem ujezdzanie koni - o wiele bardziej zreszta niezbezpieczne niz bykow - no i w koncu - byki. Skacza jak oszalale - tylko jeden czlowiek wytrzymal powyzej 8 sekund... Upadek z byka nie wydaje sie grozny - ale potem byk szaleje, trzeba uciekac, aby nie podeptal... A byki sa staszliwie wsciekle. Sa konkursy dla dzieci - wielki potezny cowboy strzela - dziecko musi uciekac potem symulowac ze zostalo zastrzelone. Jest wielki grozny byk dla maluchow - byk okazuje sie nocnnikiem, dzieci wspaniale symuluja jazde. Krzyki, wrzaski publicznosci, wszyscy niemal w cowboyskich kapeluszach, krasiatych koszulach...Wspaniale, i dla nas - wykatkowo egzotyczne - widowisko. Prowadzacy pytaja czy sa jacys cudziemcy - ktos krzyczy, ze jest z Tasmanii :) Marcin, polski cowboy bierze udzial w jednym z konkursow - nie wygrywa, ale juz po rodeo wszyscy miejscowi podchodza z gratulacjami, mowia - Byles niezly... Mogl Marcin dosiasc byka - ale... nie mamy ubezpieczenia. Za to zglosil sie Irlandczyk - wytrzymal 1,5 sekundu. To naprawde niezly wynik...
Potem zabawa, tance, hulanki do bialego rana. Marcin stoi w kolejce do ubikacji. Dluga - podchodzi jakis Australijczyk - Siku czy kupa? (no, ciut wulgarniej) - pyta. Marcin zdziwiony pytaniem, odpowiada, ze siku - To jak siku to nie zajmuj kibla - Australijczyk pokazuje mu siatke, pod ktora stoi rzad cowbojow - Sikanie tutaj - wyjasni tubylec...
Wracamy na farme - jakzeby by bylo inaczej - mango niedojrzale... Ale za to Kris bierze nas na piknik, sa jego dzieci (Kris ma syna i dwie blizniaczki, jest po rozwodzie i jak mowi - nie rozmawia zbyt wiele ze swoja zona :), kilku znajomych. Kris wsiada w motorowke, sadza nas na czyms w rodzaju opon (ale przystosoanych do tego "sportu"), obiecuje byc delikatnym, ale pelny gaz i ciagle zwroty... hm... Pol godziny szalenstwo, nasze "opony" podkaskuja, uderzaja o wode, nie wiemy, gdzie woda, gdzie gora, gdzie dol. Trzymamy sie, nie spadamy - chyba trzyma nas strach przed krododylami, ktore na pewno tu sa... Ale zabawa przednia..
Pewnego dnia Kris jedzie z siostra na dwudniowa impreze. Zostawiaja nas na farmie - mamy wszytsko do dyspozycji, szalejemy na czterokolowcu, ganiamy za kangurami, jezdzimy po okolicy. Pierwsza noc - hm... ciemno, sami, wkolo pustkowie, glosy zwierzat. Powaznie - troche sie balismy :)
Anna, siostra Krisa przyleciala az z Quinnslandu pomoc przy zbiorze. Ale sie zbiorow nie doczekala - mango wciaz nie dojrzale, a ona musi wracac. Dziwi nas czasem, ze kobieta na farmie pracuje tyle co mezczyzna - nie ma zadnych ulg. Ale moze i robic to co mezczyzna - pic, palic, klac :) Hm... oni chyba maja rownouprawnienia.
Wiec bedziemy zbierac mango sami - jesli kiedykolwiek dojrzeje, w co zaczynamy watpic ;) Ale nie zalujemy, ze nic nie robimy (wiec i niewiele zarabiamy) - za zadne pieniadze nie kupilibysmy tego, co tu przezywamy. Nie zalujemy ze nie widzielismy tych wszytskich miejsc z widokowek. na to zawsze jest czas. A my jestesmy w prawdziwej Australii, wsrod wspanialych ludzi...
A mango kiedys w koncu dojrzeje :)