czwartek, 20 marca 2014

montenegro

Jeden dzień z życia DziFisza i Mumina :)
(dzień stopowicza)



DZIEŃ 52
Więc jest tak - nie mamy hosta w Dubrovniku, gdzie chciałyśmy się (i to jak...) zatrzymać, spanie pod namiotem odpada (przynajmniej pod naszym...), nasz host z Mostaru napisał, że możemy przyjechać, kiedy chcemy, nawet dziś, więc... Mostar. Jedziemy do Mostaru... Ta... Tylko czy nam się uda? Daleko, droga skomplikowana, wcześnien robi się ciemno... Mamy wyjście? Nie! Więc jedziemy!

A dzień mamy piękny, słońce, niebieskie niebo, w tle góry.... Nasz host wstaje rano do pracy, co w tym przypadku jest dobre, bo wychodzimy z nim, nie śpimy pół dnia, i rano jesteśmy już na wylotówce... Może uda nam się dojechać... A jak się nie uda? No, to... No, to wtedy się będziemy martwić...

Musimy dostac się nad Adriatyk, potem pojechać trochę wzdłuż i znowu odbić na Mostar. Nieodbrze, bo czeka nas co najmniej dwie granice, co zawsze spowalnia... I właściwie, możemy łapać w każdą stronę... Co jest prroblem - bo stoimy na wielkim skrzyżowaniu i nie możemy zdecydować się, którędy jechać... Przez góry, czy nie, dalszą, czy bliższą... Zaraz dojdzie nam jeszcze jeden problem - tym razem poważny - nikt nie chce się zatrzymać... 

Łapiemy w jedną, w drugą, w trzecią, połowa czasu schodzi nam na przemieszczaniu sie, z jednej na drugą, na trzecią... I nic. Coś nas Montenegro ni lubi (kara za narzekanie?) - choć... pogodę mamy piekną - jak się uda coś złapać i stądy wyjechać, to będziemy mieć fajne widoki...

I gdy tak łapiemy, chodzimy, na środku skrzyżowania, w najbardziej bezczelnym miejscu, zatrzymuje się TIR! Nawet nie pytamy, dokąd jedzie, łądujemy się do środku, z boku, z tyłu, trąbią, nasz kierowca nic sobie z tego nie robi, pomaga nam układać plecaki. Kątem oka udaje nam się zauważyć, że ma serbską rejestrację. W najważniejszym miejscu - tespih, więc - Muzułamnin. (jak zwykle ;) Jedziemy!

Nasz kierowca jedzie aż do Włoch, tzn na północ Chorwacji, a potem na prom. Czyli... Mamy szczęście - gdy długo nic nie chce się zatrzymać, oznacza to, że czeka się na ten właściwy samochód... (tak bywa też z pracą - gdy długo nie możesz czegoś znależć - Bóg ma dla Ciebie coś lepszego... albo - nie chce, żebyś się przemęczał ;) - ale to na marginesie...)

A więc jedziemy, kierowca super, rozmawiamy mieszanką polsko-serbsko-nie wiadomo jakiego ;) Wjeżdżamy w góry, kierowca zwalnia, gdy chcemy robić zdjęcia, wąwozy, skały, pniemy sie coraz wyżej - aż do śniegu (w ciepłej kabinie śnieg wygląda nawet miło) - pięknie, coraz piękniej... Kierowca częstuje, czym ma, zapowiada, że jak zjedziemy niżej, zatrzymamy się na kawę. I zatrzymujemy się, turecka, mocna kawa. Okazuje się, że nasz kierowca nie jest sam, razem, w konwoju jedzie pięć ciężarówek. Wszyscy z Novego Sadu. Jeden wyciąga domowego (najlepszego, jakiego można sobie wyobrazić) borku, drugi kefir (też domowy), coś słodkiego, mamy ucztę - wszytskio swoje, smaczne, cudowne. 

Jedziemy dalej - mijamy przecudne jezioro Kotor - nadjeżdżamy z góry, z bardzo wysoka, więc widoki niesamowite, potem jedziemy wzdłuż jeziora, w tafli odbija się kościół na wyspie, średniowieczne miasteczka, klasztory i ośnieżone szczyty. A potem Adriatyk - ciepło, zielono, nie możemy uwierzyć, że przed chwilą właściwie był śnieg...

Będziemy przekraczać grancię Wilkiej Unii (bo Chorwacja właśnie weszła do UE i  z tego powodu, mówią kieorwcy, Chorwaci zrobili się bardzo ważni). Musimy się rozsiąść, na dwa TIR-y, nie można łamac unijnego prawa, nie może być za dużo osób w kabinie. Chorwackie służby bardzo dokładnie sprawdzają "nieunijne" ciężarówki, wydaje się, że zaraz zaczną je rozkręcać, z wielka powagą wypytują nas co robimy (jak to co, jedziemy TIR-em). KOntrola trwa długo, potem kilkadziesiąt kilmetrów Chorwacji - i jesteśmy w Bośni i Hercegowinie - znowu granica, znowy kontrole, choć Bośniacy są o wiele bardziej wyrozumiali. W Bośni pijemy kawę, jemy (Chorwacja jest horrendalnie droga), jedziemy wzdłuż wybrzeżą,  a potem - znowu kilkanaście kilometrów - i wjeżdżamy z powrotem do Chorwacji - (na unijną ziemię) - i znowu - identyczna, szczegółowa kontrola. - Szalone - mówimy. - Normlane, Bałkany - śmieją się kierowcy. - My pojedziemy w dół, na prom, wy będziecie musiały odbić na Mostar, a więc przed wami jeszcze jedna granicy - śmieją się. Fajnie. Nasz rekord w dziennej ilości przekroczonych granic.

Z góry patrzymy na Adriatyk, pod nam przecudny Dubrownik, twierdze, średniowieczne miasteczka, wsypy. Piękna ta Chorwacja. Szkoda, że tylko tranzytem, ale na pewno wrócimy... Zmierzcha się, kierowcy namawiają, jedźcie do Włoch, za 4 dni wracamy... Kuszą... Ale my chcemy jeszcze Bałkany... Mamy coraz mniej czasu....

Jest ciemno, gdy musimy "odbić" na Mostar. Mimo, że ciemno, łapiemy szybko stopa, młody Chorwat, przemiły wiezie nas na granicę. Przekraczamy - pogranicznik czarno widzi nasze szanse na stopa - ale na pocieszenie daje nam pomarańcze i obiecuje, że jak skończy zmiane, a my nic nie złapiemy, odwiezie nas. Ale łapiemy chwileczkę, zatrzymuje się młody Chorwat - ale mieszkający w Bośni - i... jedziemy do Mostaru!

A Mostar piękny, jak z bajki. Okazuje się, że nasz host mieszka nad rzekę, przy samym moście, w sercu starówki... Niemiec, pracuje dla organizacji pozarządowych, ma dwa pokoje dla coachsurferów, zaprasza wszysstkich. Bierze nas na pizze, pokaazuje miasto, cudna starówke, ruiny, jeszcze z wojny,  dzielnica muzułańska, dzielnica chorwacka... Na pewno zatrzymamy się tu dłużej niż jeden dzień.... A jutro... Tak, jedziemy TAM! 



















środa, 12 marca 2014

Albania cd, Montenegro

ALBANIA - miłość cd
MONTE NEGRO - pierwszy śnieg (a ponoć ciepły kraj ;)



DZIEŃ 49
Jak zostałyśmy księżniczkami...

Leje od rana - jakos nas to nie dziwi specjalnie ;) można się przyzwyczaić... - postanawiamy jechać nad morze, do Durres, bierzemy autobus (to jakieś pół godziny drogi) - nie bo tanio (choć oczywiście tanio ;) - transport w Albanii kosztuje zupełne grosze...) - ale bo tak leje, że się nie da łapać (pewnie by się dało, ale nie chcemy zamarznąć i nie mamy nic przeciwdeszczowego.... a poza tym zanim dotrzemy na wylotowkę przemokniem do kości)... Nie jeździmy stopem, żeby oszczędzać - choć oczywiście jeżdżenie stopem to olbrzymie oszczędności, nawet w "tanich" krajach... Ale jeżdżenie stopem to coś o wiele więcej... To przygoda. To sposób życia. To swego rodzaju uzależnienie. Inne spojrzenie na świat. Uczucie, którego nie da się opisać - przygody, wolności, nieznanego. To możliwość zobaczenia świata oczami jego mieszkańców, to ludzie, miejsca, historie... To, dla tych co przestają wierzyć w to, że ludzie sa dobrzy - ważna lekcja, że są! Ci, co jeżdża, żeby nie płacić - nie są stopowiaczami... Nie wiedzą zupełnie o co chodzi... 

Więc jedziemy do Durres, choć zerknąć na albańskie wybrzeże - a w Durres tak leje, że niemal nie da się chodzić... Myślałyśmy, że widziałyśmy już ulewę? Nie, nie widziałyśmy.... Aż do dziś... Biegniemy (płyniemy w pozycji pionowej) do knajki (okazuje się, tureckiej ;), coś jemy, potem w strugach transportujemy się do busa - Berat. Pierwsze kilkadziesiąt kilometrów leje niemiłosiernie, ale potem - przejaśnia się, coraz bardziej i bardziej, aż widzimy pokryte sniegiem wierzchołki, bajeczne, śrendniowieczne miasto na stokach wzgórz... Berat. Niemal niebieskie niebo... Przejeżdżamy przez cudną, osmańską starówkę (Berat nazywany jest Miastem Tysiąca Okien), nad nią góruje potężna twierdza (trzeba będzie się wspinać, myślimy i nie mamy pojęcia, jak szybko to nastąpi ;) - a potem nowsza część, wysiadamy na placu, obok kościół i meczet - jedna świątynia obok drugiej, jakby wcale sobie "nie przeszkadzały". Bo Albania taka jest. Nikt tu sobie "nie przeszkadza". - Bo najpierw jest "przeszkadzanie sobie", a potem wojny. U nas tak nie chcemy.. - mówi jeden z Albańczyków...

Idziemy do kafejki internetowej - sprawdzamy, czy jest jakaś wiadomość od naszego hosta z Beratu - bo nie mamy "adresu" - Jest! - mieszkam na zamku - pisze. Na zamku? jak to, na zamku? - wejdźcie na zamek i udajecie się do takiej i takiej knajpy, tam na was czekam, a jak mnie nie ma, spytajcie o mnie... Nic nie rozumiemy. Na zamku? Jak można mieszkać na zamku?

Ale idziemy (jakie mamy wyjście?) - wdrapujemy się z plecarami na twierdzę - widzimy Berat z góry, w tle najwyższe albańskie szczyty... Wow. Tylko ciężko... Zajmuje nam to sporo czasu, pod nami miasto, przed nami mury twierdzy - gdzie nasz host? Ale jest i knajpka - i zaraz pijemy wspaniałą albańską kawę - Jestem przedodnikiem, oprowadzam po moim mieście - opowiada nasz host. - Coraz więcej przyjeżdża do nas Polaków - cieszy się. Jest zakochany w Beracie, w Albanii i wiele nam opowie o swoim mieście, kraju. Zrobi nam mimi- słowniczek albańskiego, powie, ze Albania to Shqipëria, czyli biała kraina. I że w porówbaniu z albanskim orłem inne to kurczaki ;) 

Ale na razie pijemy kawę. - Gdzie mieszkasz? - pytamy hosta. - Napisałem, że na zamku - jestem księciem - śmieje się. - Jak to? - Zaraz zobaczycie... Idziemy - wchodzimy w miejskie mury - wchodzimy do kamiennego starego miasta, wąskie brukwoane uliczki, troche podobnie jak na twiedzy w Kruji - ale kamienne domy to nie muzem - Ciągle w twierdzy mieszka kilkadziesiąt rodzin - tłumaczy nasz host. - Moja jest jedną z nich... Śmieje się, ze wcale nie mieszkają tu bogacze ani książta - zwykli ludzie. Raczej biedni. Choć, jeśli turystyka będzie się rozwijać, może pootwierają w domach hotele - noc na zamku, w kilkusetletnim domu... No, może... A dziś my będziemy mieć taką noc :)

W domu, czeka na nas mamy naszego hosta, przemiła ALbanka i jej siostra. - Moja rodzina jest dość tradycyjna, trochę nie przystoi żeby dziewczyny spędząły czas, a tym bardziej noc u nowopoznanego mężczyzny, więc jest mama i ciocia - tłumaczy nasz host. - A poza tym były stasznie ciekawe, jakie są samotnie podóżujące kobiety... Nigdy takich jeszcze nie spotkały... - dodaje puszczając oko. Czeka na nas wspaniałe albańskie jedzenie, wszystko domowe, rozmawiamy, śmieje się. Nasz host tłumaczy. Będziemy spać w takim domu, jaki niedowano oglądałyśmy - jako muzeum! WoW! Kobiety pokazują nam pokój, wielkie łóżko, wykochmalona "babcina" pościel. Pokazują dom - jesteśmy zachwycone, wow! Ale nam się udało!
Dom jest stary, tak samo (no, może bez prądu i telewizora :) żyli ludzie 100, 500 lat temu... Nie mozemy się napatrzeć, nacieszyć, nadziwić.

Idziemy zwiedzać twierdze, chodzimy wąskimi uliczkami, oglądamy panoramę miasta, wielkie mury, baszty, bizantyjskie kościoły. Nasz host jest chrześcijanem - Mama jest muzołmankę, tato katolikiem. Tu w Albanii nic niezwykłego, takie mieszkane małżeństwa - tłumaczy. Jest dumny z Albańskiej tolerancji. 

Jesteśmy sami, turysci nie zwiedzają zamku w nocy... Niezpuełnie - Zabłądziłam, wiecie, jak wyjść? - pyta nas Chinka. - Nie wiedziałam, że tu można zabłądzić... (żadna sztuka, my też bez naszgeo hosta - przewodnika pewnie nie umiałybyśmy wyjść z labiryntu uliczek..) Chinka podróżuje sama, zakochała się w Bałkanach - Choć wiele rzeczy tu nie rozumiem - mówi swietnym angielski... - Tych wojen, tych wszystkich komplikacji - religia, narody, polityka, wojna - może dlatego, że jestem z daleka. Pocieszamy ją, że my właściwie z bliska, ale też nie rozumiemy ;) 

Wieczorem host zabiera nas do knajpy - Codziennie, no prawie, spotykam się tu z kumplami - mamy tu internet, pijemy rakiję, oglądmay mecze, filmy - W knajpie same chłopy (co  było do przewidzenia :) - wznoszą nasze tostay, częstują nas domowej produkcji rakiją (taką zresztą możan tu kupić w barze), pierwszy, drugi, trzeci... Któryś tam... Dobrze, że przed nam wejście na twierdzę (- prawie codziennie pokonuję te drogę - śmieje się nasz host. - jak wypiję za dużo rakiji, do domu, po wspinaczce przychodzę trzeżwiutki ;) - racja, my chyba też... 
Śpimy w zamku. Jak księżniczki. 


















DZIEŃ 50

Rano mama naszgeo hosta robi nam śniadanie. Leje, więc na razie nigdzie się nie wybieramy, choć chciałysmy pochodzić jeszcze po Beracie, a potem udać się (wreszcie autostopem) nad jezioro Szkoder... Ale leje, leje, leje. Mama naszego hosta pokazuje nam film wideo z wesela córki - tańce przypominające tureckie, piękne albańskie dziewczyny, rakija. Ludzie wcale nie ubrani w kreacje, ładnie, elegancko, aale daleko nam do naszych weselnych kreacji, to niektórzy nawet do koszuli ubrali dżinsy... Ale jak i na polskim weselu - stoły sie uginają... W Albanii wesela są ciekawe - na począku nie rozumiemy o co chodzi, nasz host tłumaczy nam zwyczaj - Właściwie to dwa osobne wesela - jedna w mieście pana młodego, drogie panny - tym razem miasta sa odelgłe od kilkadziesiąt kilometrów, mogą być nawet na 2 krańcach kraju, ale zawsze tradycja jest zachowana - Wieć są dwa wesela, dwie sale, dwie orkiestry - i bawią się, a potem "wesele" panny młodej, wszyscy absolutie goście, jadą do "wesela" pana młoego i bawią się razem. A potem znowy wszyscy jadą do miejsca panny młodej, i znowu się bawią... A potem z nowu każdy u siebie...  - A ile to trwa" - Kilka dni - odpowiada host. Wow. Ciekawe... - Takie mamy wesela...

Koło południa przestało trochę lać, więc chodzimy po zamku, nad miastem unosi się mgła, jesteśmy nad chmurami - co stwarza całkiem fajny klimat... Nie zawsze musi być cudnie i słonecznie, a czasem mgła dodaje uroku... Szczególnie tysiącletnim twierdzą... - bo twierdza z Berat (miasto w całości na liście Unesco) - pamięta czasy Bizancjum... 

Kiedy całkiem przestaje padać, żeganmy się (szkoda, że goni nas zima, że mamy coraz mniej czasu... Szkoda, że musimy jechać :( - mamy nadzieję, póki nie leje, złapać stopa (do Szkoder musimu jechać przez Tiranę) - ale nic z tego, gdy jesteśmy na dole - znowu ulewa, więc kapitulujemy - jedziemy autobusem do Durres (wyszło nam, że z Durres jest bliżej do Szkoder, a poza tym akurat stał autobus...). 

W Durres oberwanie chmury, potoki zamiast ulic. Okazuje się, że nic absolutnie nic nie jeździ z Durres do Szkodry, musimy wracać do Tirany. Wracamy. Chyba dziś zamarzniemy... A Tiranie oczywiście leje, jest ciemno, niedamy bez sesnu i celu usiłując znależć busik do Szkoder... Oczywiście bezskuteczenie, już myslimy o poddaniu się o poworcie (na pewno za nami tęskni ;) do naszego tirańskiego hosta, gdy... Otwierają się drzwi i jacyś mężczyśni zapraszają nas do samochodu. 

Oczywiście wsiadamy, niech będzie kto chce, zboki, mordercy, terroryści (eee skąd tacy w Albanii..) - byle by było sucho i ciepło. - Gdzie chcecie jechać? Jak wam możemy pomóc? - DziFisz o razu rozpoznaje. - Kierowca! Jaki kierowca? - Autobusu z Dorres do Tirany.... DziFsz nie rozumie mojego braku spostrzegawczości :) Wierzę na słowo - Ale to naprawde kierowca i konduktor aotubusu z którego  przed chwia wysiadłysmy. Gdzieś dzwonią. - Może złapiemy busa, może poczeka - jeździmy po Turanie. Jak fajnie jak wkoło leje, a my w samochodzie :) - Widzieliśmy jak wysiadacie i nie wiecie, gdzie iść. A to był nasz ostatni kus - tłumaczą. Udało nam się żałapać busa. Kierowcy przenoszą nam plecaki w struach deszczu. Jedziemy do Szkoder, w góry. Powoli odmarzamy... 

W Szkoder nie leje, ale jest strasznie zimno, jesteśmy wysoko. Czekamy na hosta i szczękamy zębami. - Idzie zima - powtarzamy jak mantrę. (jak w "Grze o Tron" ;). Nasz host okazuje się właścicielem hostelu, dostajemy łóżka, jemy kolację, nasz host nastawia na maks ogrzewanie. Może jakoś przeżyjemy :) (Dwie Polki zamazły w Albanii, nie no, nie możemy hhehehe).

DZIEŃ 51 Spotkanie podróżników :)

Nasz host ma od niedawna hostel, przyjmuje wszytskich coach surferów, kótrzy znajdą się w Szkoder. Jest czlowiek czyny, działania, ma tysiące pomysłów. - Coraz więcej turystów przyejżdża do naszgei kraju - cieszy się. Ma hostel, jest pilotem wycieczek, przewonikiem. Przeprasza nas, że nie poświęci nam wiele czasu, ma tysiące spraw na głowie. Jego mama i siostra robią nam śniadanie i parzą albańską kawę... Uświadamiamy sobie, że dziś opuścimy Albanie. I że na pewnie tu powwrócimy...

I nie jest źle - nie dość, że nie leje i prognoza na najbliższe dni jest dobra, to jest całkiem dobra pogoda. Jest ciepło, widać góry... Idziemy do centrum miasteczka, podziwiadmy widoki, postanawiamy dokonać inwwestycji - buty (ciągle paradujemy w trampkach...) - jest bazar - sa buty - ostre targi (kibicuje pół bazaru) - i mamy! Ciepłe buty! Niech sobie przychodzi zima! (pewnego dnia trzeba będzie pośleć o kurtkach...) Od razy przebieramy się - nie wiemy jeszcze, jak nas obgryzą (ale w ostateczności okaże się to nad wyraz udany zakup...)...

Idziemy w nowych szpanerskich butach nas stopa, wzdłuż jeziora, z widokiem na góry - pieknie tu... Czas, czas, goni nas czas, zima - chcemy być w domu na święta, a przed nam jeszcze Bośnia, Serbia (marzy się nam Kosowo...) i jeszcze trzeba jakoś dojechać... Ech... Zawsze za mało czasu.... I dzień coraz krótszy...  Taki Balkan - Express sobi robimy :) Ale warto - nawet te kilka dni w Albanii - warto - lepiej króko niż wcale... Może nie widziałyśmy wiele, może wiele nas minęło (będzie po co wracać :) - ale poczułyśmy smak Albanii, dostkełyśmy jej serca, spotkałyśmy Ludzi  - a to w podróży najważniejsze...

Łapiemy stopa - od razy zatrzymuje się przemiła para ALbanczyków. Pytają, jak się podoba nam ich kraj. Cieszą sie, gdy wyraząmy, jak najbardzziej zresztą szczere zachwyty. Zastwiają nas w małej wiosce, zaczepiaja nas albańscy chłopcy (poszturchaliby, podokuczali), ale zaraz dostaja reprymnde do dorosłych, więc tylko będą nam się wykzywiać z jakiegos pustostanu, a my ważne, pod ochorne dorosłych będziemy do nich stroić miny. 

Malo jeździ, zawsze tuż przed granicą jest ciężko... Podjeżdża młody chłopak. Pyta, gdzie jedziemy - na granicę... Podwozi nas, akurat zachodzi słońce, więć wszytsko skąpane w złotym blasku - Albania przywitała nas piękna i mówi piekna do widzenia. Okazuje się, że nasz kierowca nigdzue nie jechał, mieszka w miateczku, gdzie łapałśmy stopa, zobaczył nas przez okno, wziął samochód i postanowił nas podwieźć... Tak wspaniale mówi nam nasza Albania do zobaczenia.... 

Przekraczamy granice. Jesteśmy w Czarnogórze. Spotykamy rowerzystę - Czech - Jadę z Czech do Grecji ( w dobrą strone, do ciepła, nie jak my - do zimna, śmiejemy się). Od wielu tygodni w podróży. W Gecji chce popracować, a potem jechać dalej. Przjechał juz rowerem Skanynaiwę, kawał Afryki. - A teraz? Nie wiem, chcę jak najdalej.... Czech opowiada o kilkunastu dniach deszczy non stop - Oglądalem gdzieś na internecie progoze, wszytskie najohydniejsze, najmokzjesze frony skłebiły się nad Bałkanami i tak sobie wisiału - smieje się. Ale teraz ma być lepiej. I nam i jemu :) - Ale się wymarzłem - smieje się Czech. Śpi zwykle pod namiotem, namawiamy go na Coach Surfing. Opowiadamy o ALbanii. Szkoda, że robi  sie ciemno - Czechowi trzeba jechać dalej, nam jeszcze coś złapać (mamy ambiny plan byc dzis w Pogdoricy...). Fajnie się gada. Życzymy sobie wszystkiego najlpeszego. Do zobaczenia jak dziś, na drodze...

Zatrzymuje nam się terenówka - rejestracha z Kosowa - dwóch mężczyzn jedzie aż do Wiednia! Kupuja nam picie, jedzenie, zapraszają do Kosowa (marzy nam się, marzy..) - jedziemy przez góry, potem wzdluż adriatyckiego wybrzeża, cudne widoki. Wysiadamy w  Budvie - śedniowieczne miasto-twoerdza na półwyspie, taki mini-Dubownik. Jest tu o wiele cieplej, zamaczamy ręca w Adriatyku, zwiedzaimy miasteczko, pięknie oświetlone, wszytsko uporządkowone, takie... hm. zachodonioerupejskie. Strasznie drogo - walutką Montenegro (co ciekawe ;) jest euro (choć Czranogóra na razie nie jest w UE)... 

Autobusem (straszlisie drogiem zreszą) jedziemy do Podgoicy. Gdy jesteśmy w górach - widzimu nasz pierwszy (pierwszy na ulicy ... brrr) śnieg. Brrr.... Śnieg na wycignicie ręki. Udajmy się do naszgei hosta, troszkę rozmawiamy,  potem padamy spać. Jutro... może uda nam sie dojechać do... (nie zapeszajmy... ale nic nie wychodzi z próby znalezienia hosta w Dubrowniku, błyskwawiczna zmiana planów, więc musimu dojechać aż do...nie, niemożlwie...hm...)















piątek, 7 marca 2014

ALBANIA - miłość od pierwszego wejrzenia 
(i każdego kolejnego :)




Są kraje, w których człowiek zakochuje się od razu. A nawet wcześniej - zanim je zobaczy - nie wie dlaczego, ale na ich nazwę ma gęsią skórkę, nie może się doczekać, chce być tam i już. I tak było z Albanią. Dlaczego? Na przekór tym, którzy mówią, że kraj nieciekawy, a Albańczycy wredni? że brudno i niebezpiecznie (okazało się dokładnie na odwrót, no). Chyba nie... A może zwiastuny Albanii, podróżnicy, mówiący, ze cudnie, dobrzy Albańczycy... Tez chyba nie... Nie wiadomo co. Może jakieś podróżnicze przeczucie. Tak czy tak - Albania to nasza miłość od pierwszego wejrzenia... Od piewszego do ostatniego - zaczęło się od wielkiego WOW a potem było jeszcze lepiej...




A pierwsze wrażenie było jak najbardziej pozytwywne. Po kilku dniach zimna i niepewnej pogody świeci w Ochrydzie słońce, widać w pełni przecudne albańskie góry po drugiej stronie jeziora, niebo jest niebieskie, a nam chce się żyć...  


DZIEŃ 46

Łapanie stopa w bliskiej okolicy granicy nie wiedzieć czemu jest zawsze trudne, więc długo czekamy - jak zwykle błąd podstawowy - wydałyśmy co do gorsza resztki macedońskiej waluty i teraz nie mamy nawet na busika do granicy, który pewnie by kosztował jakieś grosze... No trudnio, łapiemy i nie narzekamy, bo widok wspaniały... W końcu jest - miejscowy, całe życie w Ochrydzie, pogadamy i o historii (oczywiście Alekasander wielki był macedończykiem), i o polityce i zwyczajnie - o życiu... Można by gadac i gadać, ale widoki tak cudne, że czasem gubiimy zupełnie wątek, nie mogąc oderwać oczu - jedziemy w góry, w dole przejrzyste wody jeziorao, góry - kolorowe, bo jesień, wyżej zielone, a potem białe... Małe wioski, czerwone dachy wiekowych klasztorów... Nasz kierowca chce nas zabrać do jednego z nich, okazuje się, że jest remont (w rzeczywistości trwa budowa tzw, zaplecza turystycznego, a wlaściwie kas i sklpepików z pamiątkami) - nasz kierowca denerwuje się, dochodzi do awantury, sięga po nóż, a potem narzeka - wszystko sprzedają, niedługo zaczna klasztory wyprzedawać... 

Kierowca nie jedzie tam, gdzie my, tzn do granicy (po co do albanii bym miał jechać?), ale nas podwiezie, okazuje się kawał drogi, bo szosa kręta, przez góry, ale widoki zapierają dech w piersiach. Granica maleńka, pusta. Żegnamy się, nasz kierowca czarno widzi nasz pobyt w albanii (nie on jeden zresztą, a gdy mówimy, że będziemy jeździć autostopem, choć podkreślał, wiele razy, że nie jest wierzący, żegna się - niech bóg ma was w opiecie, co za szalony pomysł...).

Pogranicznicy raczej nie zwracają na nas uwagi, ani jedni, ani drudzy, macedońcscu pytają coś o drogi - coś tam mówimy, potem orientuejmy sie, że chodzi o narkotyki... nie ma nikogo na przejściu, tylko my - więc przechodzimy, wita nas olbrzymia mapa ALBANII Z ZAZNACZONYMI ATRAKCJAMI TURYSTYCZNYMI (WIĘC DOBRE WRAŻENIE) I TABLICA, OD KTÓREJ "SERCE ROŚCIE" -hITCHHAKINH there is no better way of travelling" - (AUTOSTOP - nie ma lepszego sposobu podróżowania!) C za cudowny kraj!





nIE PRZESZKADZA NAM NAWET TO, ŻE NIC NIE JEŹDZIE, IDZIEMY KILKA KILOMeTRÓW PIESZO, BRZEGIEM JEZIORA, WIDZIMY PIERWSZE SCHORNY (hodża, szalony PRZYWODCA ALBANII, PO TYM JAK WYPOWIEDZIAŁ WOJNĘ ZSRR ZBUDOWAŁ ICH KILKaset tysięcy, 1 NA 4 MIESZKAŃCÓW - DZIS  NISZCZEJĄ, CZASEM SŁUŻĄ JAKO MAGAZYNY, CZASEM, W GÓRACH NA SCHRONIENIE DLA PASTERZY, PLASTIKOWE schroniki - SPRZEDAWANE JAKO PAMIątki Z ALBANII...). jEST TAK PIĘKNIE, ŻE NAWET NIE WIEMY KIEDY DOCHODZIMY DO ODLEGŁEGO O KILKA KILOMETRÓW MIASTECZKA, WIOSKI WŁAŚCIWIE, JEST JAKIS RUCH, WYCIAGAMY RĘKĘ - I ZATRZYMUJE NAM SIE PIERWSZY SAMOCHÓD. pRZEMILI MĘŻCZYŹNI, WKŁaDAJĄ NAM PLECAKI DO BAGAŻNIKA, JEDZIEMY DO MIASTECZKA, WYSADZAJĄ, ŻYCZĄ POWODZENIA, PYTAJĄ, CZY W CZYMŚ JESZCZE MOGĄ POMÓC... 




a MIASTECZKO WITA NAS ZAPACHEM KAWY, TAK intensywnym, ŻE OD RAZU, ZAPOMINAJĄC O WSZYstkim PRZYSIADAMY W KAWIARNI. jEST TANIO, JESZCZE TANIEJ NIŻ W MACEDONII, ALBANIA TO OBECNIE JEDEN Z NAJTAŃSZYCH (I NAJBIEDNIEJSZYCH) KRAJÓW W EUROPIE. pIJAMY WIĘC SMACZNĄ KAWĘ, OKAZUJĘ SIĘ, ŻE AlBAŃSKI BRZMI JAK JĘZYK KOSMITÓW (NIE JEST SPOKREWNIONY Z ŻADNYM W EUROPIE I NA NASZYM KONTYNENCIE JEST JEDNYM Z NAJSTARSZYCH) - I JEDNYMI ZNANYM NAM CHOĆ TROCHĘ JĘZYKIEM, KTÓRYm MOŻEMY SIĘ POROZUMIEĆ JEST.. TURECKI. nIECH BĘDZIE :) pOTEM WYMIENIAMY PIENIĄDZE I... IDZIEMY NA STOPA. wYDAJE NAM SIĘ, ŻE BĘDZIE CIĘZKO, BO GDY TYLKO USTAWIAMY SIĘ NA POBOCZU ATAKUJĄ NAS BUSY, BUSIKI I TAKSÓWKI - ALE OKAZUJE SIĘ, ŻE BĘDZIE OK - ich kierowcy, gdy mówimy, że jedziemy autostopem, odjeżdżają, nie narzucają się, życzą powodzenia. PO CHWILI SIEDZIMY  W SAMOCHODZIE Z DWOMA MŁODYMI STUDENTAMI. dO SAMEJ tIRANY. - nIE JESTEŚMY TACY ŻLI, JAK O NAS MÓWIĄ - ŚMIEJĄ SIĘ ALBAŃCZYCY. - ZOBACZYCIE, ŻE ALBANIE TO WSPaNIaŁY KRAJ, I WSZYstKO, CO ZŁE O NAS SŁYSZAŁYŚCIE TO NIEPRAWDA. JESTEŚMY BIEDNI, aLE  SZCZĘŚLIWI. NIE MAMY PIENIĘDZY, ALE JESTEŚMY BOGATSI OD NIEJEDNEGO KRAJU. w TO, CO NAJWAŻNIEJSZE.




i MŁODZI ALBAŃCZYCY OKAŻĄ SIĘ PROROKAMI. bO TO CO MÓWIĄ, SPRAWDZI SIĘ DOKŁADNIE.

a MÓWIĄ SUPER PO ANGIELSKU, WIĘC NIE MAMY PROBOlEMÓW z komunikacją. oPOWIADAJĄ O ALBANI, O NAJGORSZYCH CHYBA NA ŚWIECIE DROGACH (CZEGO DOŚWIADCZAMY), O TYM, ŻE CIĘŻKO Z PRACĄ, ŻE NIE MA PIENIĘDZY, ALE ŻE iCH KRAJ JEST PIĘKNY, ŻE MA TYSIĄCE LAT HISTORII, ŻE SĄ DUMNI I SZCZEŚLIWI, że nawet, gdyby mogli, nie chcą stąd wyjeżdżać. nIE MAJĄ KOMPLEKSÓW, NIE CZUJĄ SIĘ GORSI. zŁA OPINIA, JAKĄ MAJA ALBAŃCZYCY BAWI ICH. - PRZECIEŻ TACY NIE JESTEŚMY - ŚMIEJĄ SIĘ. pIJEMY KAWĘ, JEDZIEMY PRZEZ PIĘKNE GÓRY, CHŁOPAKI OPOWIADAJĄ O MIEJSCACH, KTÓRE MIJAMY. 

Chcieliby nas odwieźć pod samego hosta - dajejmy telefon, okazuje się, że to na drugim końcu Tirany... - Nie martwcie się, wysadzimy was przy samym autobusie i bardzo dokładnie wszystko wytłumaczymy... - Nasz host też w kilkunastu zdaniach bardzo szczegółowo opisał, jak do niego trafić. Bo w Albanii nie ma adresów... Tak! Też nie wierzyłyśmy.. I nikt nie potrafił nam wyjaśnić dlaczego...

W dużych miastach, a Tirana jest miastem sporym są nazwane co większe ulice - choć ich nazwy też zmieniają się i nie ma co się przyzywyczajać, czasem ktoś zna nową, czasem stara, a czasem w ogóle, więc tez pytanie o ulice nie zawsze się sprawdza... A numerów - nie ma. Który blok? Ten, za knajpą. Albo biały - na przeciw sklepu. Tak też host krok po kroku opisał nam, jak dotrzeć do jego domu - tak dokładnie, że nawet nam nie udało się zabłądzić... Mieszkańcy Albanii sa geniuszami w opisie - jak trafić...
- Skąd wie pogotowie? - po prostu wie, mówi się obok czego. Listonosz? Zwykle zna ludzi, a jak nie, pyta sąsiadów... Policja? Urząd skarbowy? A po co maja wiedzieć? - śmieje się nasz host. (dodaje, że jak się ukrywać to tylko w Albanii, nie dość że nie ma adresów, że totalny bałagan, to jeszcze Albanii nie należy do Intrerpolu).

Ale nasz host się nie ukrywa.Bo okazuje się Turkiem (coś długo nie możemy się z Turcją pożegnać). - Jeśli po śmierci jest raj, to chciałbym żeby to była Albania - mówi. Pracował w turystyce, menadżerował w wielkich dyskotekach, fotografuje, pisze. Wolny duch, wolne zawody. Podróże. - To moja pasja - opowiada o tym, gdzie był, gdzie się wybiera. Kiedyś zawędrował do Abanii. - Następnym razem przyjechałem tu z zamierem zostania - śmieje się. I od dwóch lat mieszka w Tiranie. Mieszka, jeśli akurat nie podróżuje. I nie ma najmniejszego zamiaru tego zmieniać.
- Fortogafują, robie grafikę, ostatnio fimy - nie narzeka na zarobki. A swoją pracę może wykonywać w każdym miejscu, byle mieć szybki internet. - Życie tu jest bajecznie tanie, na wszystko mnie stać - śmieje się. - Zgadnijcie, za ile wynajmuje ten apartment? (jego sąsiadem jest syn ministra, mieszkanie - po turecku - hektarowe). - Ale nie chodzi o pieniądze, nie tylko... Kocham ten kraj, tych ludzi... 

Opowiada o Albańczykach. Tłumaczy, dlaczego dziewczyny w lecie wyglądają jak prostytuki. - Widzą amerykańskie, europejskie gwiazdy i myślą, że jak będą wyglądać jak one, ostry makijaż, krótke spódniczka, to każdy uzna je na "eurepojskie", "swoje" - krzyczą - my, ALbanki też jestesmy Europejkami, też jestesmy cywilizowane. (a piękne są Albanki). - A z drugiej strony - te wszystkie półnagie dziewczyny są bardzo konserwatywne, pochodzą z religijnych domów - tu większość to Muzułmanie. 

- Nie zdziwiło was jakimi drogimi samochodami jeżdżą? No... stosunkowo drogimi - zwraca uwagę nasz gospodarz. - Tu wyznacznik bogactwo to nie dom, ale samochód. Bywa, że ktoś ma samochód droższy do mnieszkania. Popatrzcie - podchodzimy do okna. - Widzicie, co stoi pod blokiem? W innym kraju ktoś kto mieszka w bloku miałby tańszy samochód, wolałby miec dom. A ty samochód nie raz jest droższy od mieszkania. Oczywiście mówimy o osobach zamożnych...

Nasz host mógłby opowiadać i opowiadać o ALbańczykach. - Biedni, ale szczęśliwi. Przeżyli piekło, a potrafią się szczerze uśmiechać, nie nienawidzą - nikt nikogo nie dyskryminuje, bardzo biedni - a potrafią się dzielic... Od razu poczułem się tu jak w domu. A co będą gadał - idziemy!
Zabiera nas do knajpy - barak, kolorowe plakaty na ścianach, muzyka na żywo - ostro grane szlagiery rockowe, reggae. Uszminkowane dziewczyny w koronkowych rajstopach, metalowcy,punki, dredziarze. Nikt na nikogo krzywo nie patrzy, jedno kołyszą się, inni pogują, jeszcze inni tańczą w parach. Tani alkohol, wszyscy palą papierosy. Nasz host zna tu wszystkich, przedstawia nas, ciepłe powiatanie. 

Dosiada się długowłosy Hiszpan. - Uwielbiam ten kraj, mieszkam tu już parę miesięcy i jeszcze na pewno długo tu pobędę... teraz jadę na święta, wiecie - musze pomóc rodzinie w zbiorze oliwek, z zabijaniu świni na święta... A potem znowu ALbania... Hiszpan razem z naszym hostem pracuje przy projekcie "Remeber! you are independent". Tzn. Hiszpan niedawni się dołączył. Bo nasz host chciał podziękować Albanii. Objechał samochodem pół Europy i opowiadał ludziom o Albanii - najpierw pytał, co wiedzą o tym kraju, a potem opowiadał. Gościli go coach surferzy, więc puszczał im albańska muzykę, gotował po albańsku, częstował rakiją. Niektórzy dziwili się, że ALbania ma tak długą historię (albańczycy to przodkowie starożyntch Iliryjczyków, jeden z najstarszych narodów Europy), że była tak potęznym mocartwem w czasach średniowiecza. -Ludzie kojarza Albanię tylko z szlaonym komunistycznym dyktatorem, straszliwą biedą i mafią - śmieje się nasz host. Przeciętny człowiek boi się tu przyjechać - ma rację, nasz też wszyscy starszyli - że mafia, że każdy ma broń. Na granicy śmiałyśmy się, że Albańczycy przyjdą z karabinami, armatami, a może nawet będą ciagnąć wyrzytnie rakietowe...

Kiedy nasz host podróżował po Europie, była akurat rocznica odzyskania przez Albanię  niepodległości. WIęc każdego prosił, alby mówił do kamery jego albańskim przyjaciołom - Remeber, you are independent! - teraz zmontował kilka odcinków dokumentu, znalzał sponsora i będzie z etgo serial w albańskiej telewizji. I może nowa wyprawa... (jeśli wpiszecie w google remeber you are independent - albania, pojawi się strona naszego hosta).

- A ta knajpka, to moje ulubione miejsce. Założyło ją dwóch braci, wszyscy pomagali w remoncie, wystroju wnętrza. I udało się. Nawet sąsiedzi i policja nas lubią. No... jak za bardzo nie hałasujemy - bo mamy tu mnóstwo imprez, niezależnych koncetrów... - opowiada nasz gospodarz.

- Za co ich najbardziej kocham? - rozmawiamy przy albańskim, świetnym piwie z Hiszpanem. - Każdy inne naród, gdyby przeżył tyle co oni, zwariował by. A oni są normlani. Tacy, jacy powinni być ludzie...
Będziemy też zachwycać się ALbańczykami. Mają w sobie wielką... hm.. uprzejmość. Dawniej nazywało sie to dobrym wychowaniem...

DZIEŃ 47
Leje. O tej poze roku to tu jak najbardziej normalna pogoda. - Gdy w Albanii zaczyna lac na jesień, przestaje na wiosnę - pociesza nas nasz host. - Co za problem, poczekajcie do wiosny :)
Postanawiamy, mimo deszczu wyruszyć na miasto. - Jeśli  nie pojawiamy się za tydzień, zacznij nas szukać - śmiejemy się. - Nawet sie nie zmartwię, jeśli się zgubicie znajdą was jacyś Albańczycy, nakarmią, dadzą miejsce do spanie, spodoba wam się i zostaniecie...

Postanawiamy zwiedzić Tiranę. Idziemy w deszczu, trzęsiemy się z zimna (ciągle jeszcze paradujemyw trampkach i coraz mocniej dojrzewa w nas myśl kupienia cieplejszych butów). Są w Tiranie z czasów komunizmu duże parki, sztuczne jeziora, które, gdy kiedyś będą pieniądze, gdy odnowi się fontanny, ławki, ścieżki, będą wielka atrakcją miasta. Są dzielnice - plątaniny kabli, jeden wielki bazar, ze sprzedającymi wszytko co się da, z żabrakami, z balaganiem, z popękanym asfaletem - w centrum socrealistyczine, wilelkie gmachy, pomnik Skanderberga (średniowieczny bohater, które zjednoczył Albanią), muzeum narodowe z wielką secrealistyczna mozaiką, szerokie ulice, wilkie gmachy.... Budowy - pną się w  niebo nowe, betonowe meczety, kościoły (bliskość konkurencyjnych religii zawsze wpływa na wysokość świątyń - minerety pod niebo ścigają się z dzwonnicami), przy katolickiej katedrze mały pomnik św. Matki Teresy (no tak, była przecież Albanką!). Maleńko zostało z Osmanów, kilka pochylonych budynków, most. Nie ma więc jako takiej starówki, jest chaotycznie, ale nie brzydko. Czy ładna jest Tirana? Na pewo ciekawa... Na pewno warta zobaczenia...

A jako, że leje i leje postanawiamy zwiedzić Muzemum Narodowe. Wstęp kosztuje jakieś grosze, jest cieplutko - i... Wow - warto tu spędzić nawet kilka godzin - świetnie zorganzowane, zadbane (jak wszytsko dla turstystów w Albanii - co nas zaskakuje) - Albania od antyku (są i mozaiki i rzeźby, zdjęcia wykopalisk, makiety antycznych miast), potem średniowiecze, czasy tureckie... Kilka pięter, mnóstwo wystaw. Skarby... Wystawa o Hodży - szalonym dyktatorze... Przerażające zdjęcia. Potem upadek komunizmu, krwawe zamieszki z 1997, kiedy padła albańska gospadarka a ludzie wyszli na ulicę.  Wystawa o Matce Teresie. I zdjecia nowej, wolnej Albanii. Zdjęcia, Albańczycy - tragedia, bieda, obozy pracy, wyroki, najbiedniejszy kraj Europy. Wielka historia. Ludzie - przemili. Fajni po prostu. Jak oni to robią? Dlaczego mają taką złą opinię na świecie? (każdy co najmniej raz zetką się z nagatywną opinią o Albanii i Albańczykach). No tak, kto zrozumiał świat...

Nie wiemy kiedy minęło kilka godzin, wracamy przez deszczowe ulice, kupujemy albańskiego alkoholu - Na rozgrzanie i żeby się nie przeziębić - tłumaczymy naszemu hostowi, którego to niezmiernie bawi.













DZIEŃ 48

Dziś jedziemy do Kruji - dawna stolica Albanii, potężna twierdza u stóp gór i stare miasto. Nie jest daleko, a Tiarana wielka, więc postanawiamy podjechać busem. ALbo pociągiem. A to nie jest łatwe. Skąd jeżdża busy? Tego nie wie do końca nikt. W każdą stronę z innego miejsca, do którego tak trudno trafić, jakby było spejclanie ukryte... A każda firma, firmenka ma własne tajne miejsce. Trfiamy nawet na stację kolojową (nieczynna - stacja kolejowa w centrum stolicy nieczynna? Ano, nieczynna). Po niemiłosiernie długim błądzeniu, jakoś cudem znajdujemy busiki (zupełnie nie tam, gdzie miały być, a o lata świetlen do miejsca podanego w przewodnikach, nawet nasz host się mylił - ale na usprawiedliwie ich wszytskich mamy to, że jak miejsca odjazdów ciągle się zmieniają..). Jedziemy doKruji - przedmieścia, potem wjeżdżamy w góry, pniemy się coraz wyżej, widać morze (wybrzeże  miałyśmyw  planach, i owszem, ale jak nie przetanie lać...), malownicze góry. Jest i Kruja - dziś poniedziałek, wszystkie bilety za darmo! I tak  nie drogie, ale zawsze pare groszy do przodu (będzie na dodadkowego borka..). Stare, kamienne miasto, potężna twierdza, jak w bajce. Zadbane, odresturowane, odtworzone domu - jak kiedyś żyli Albańczycy, wystawy, muzea - i wąskie, brukowane uliczki... Zaczarowała nas Kruja... Gdyby tylko mniej lało...















Chcemy jeszcze pochodzić po Tiranie, ale zaczyna się oberwanie chmury. 

Wracamy busem (za bardzo leje ;( do Tirany, przemoczone, z butelką czegoś, co zapiebiegnie przeziębieniu wracamy do domu (czyli do hosta - ale właściwie domu ;). Oglądamy strszliwą prognozę - będział lało i nie przestanie... Trudno. Z pogodę nie da się walczyć. Jutro jedziemy do Beratu - uważanego za jednka z najpiekniejszych miast Albanii. Miasta tysiąca okien... (nawet jak będzie lało...)