czwartek, 23 grudnia 2010

Turcja, Syria, Liban

WESOŁYCH ŚWIAT, SZCZĘŚLIWEGO, PEŁNEGO PODRÓŻY NOWEGO ROKU
życzymy :)
naszym Wiernym Czytelnikom :)

I mamy prezenty - skromne, ale zawsze coś - dorzucilśmy dwa albumy do galerii i jeszcze troche czytania :)



Z Islandii, razem z Thomasem lecimy do Kopenhagi, zwiedzamy Danie, stopem jedziemy do Polski. Na promie z Danii do Niemiec zaczepia nas polski kierowca TIR-a. – Po co tyle płacić – mówi, widząc, że kupujemy kawę. – Ja mam kartę kierowcy, wszystko o połowę taniej. Co wam kupić. Dowiaduje się, że jedziemy autostopem. – To wskakiwać do mnie! Tylko pojedziemy przez Berlin, potem Monachium, ale dowiozę was do Polski. Wielkie, koło, ale fajnie nam w ciężarówce, więc jeździmy. Kierowca robi kawę, gotuje obiady. My w zamian myjemy naczynia. Potem z Magdą jedziemy w kolejna autostopową podróż, przez Ukrainę, Bułgarię, Turcję i Syrię udaje się nam dotrzeć aż do Bejrutu.
Na Krymie niemal płaczemy – dziki, nieskazitelny półwysep zmienił się w niekończący się kurort. Tam, gdzie kiedyś na dziko spaliśmy na plażach, budują się potężne ośrodki wczasowe. Nie ma skał, wysadzono je. Zamiast nich betonowe zejścia do plaży… Ukraińcy nocą „przemycają” nas przez fikcyjne państwo – Naddniestrze. – Jak zobaczą cudzoziemców każą płacić haracz za wjazd i wyjazd – ostrzegają. Szybko przejeżdżamy przez Bułgarie i Rumunię. Jesteśmy w Turcji – kraju, gdzie autostop jest chyba najłatwiejszy na świecie. Kierowca nie tylko zawiezie, ale i nakarmi, weźmie do domu. Turcy zawsze próbują nam kupić bilet. – Kobiety nie powinny same jeździć okazją – ostrzegają. Tłumaczymy, że nie chodzi nam o pieniądze, że jeździmy autostopem, aby lepiej poznać kraj, że to przygoda. Tylko dwa razy nam się nie udało odwieźć Turka od zamiaru kupienia nam biletu – raz wylądowałyśmy w taksówce z tureckiej granicy aż do syryjskiego Aleppo i w drodze powrotnej kierowca kupił nam bilet na autobus ze Stambułu do Rumunii… Cudem udaje nam się odwieść jednego z kierowców od kupienia nam biletu na samolot do Damaszku.
Jedziemy TIR-ami. Tureccy kierowcy, owszem mają dla nas ciągle „propozycje” (tylko raz, Allach nie widzi, jestem taki samotny, żona mi umarła – śmiejemy się, że w Turcji musi panować jakaś epidemia – wszyscy kierowcy ciężarówek to wdowcy). Ale rękoczynów nie musimy się obawiać, szybko orientujemy się, że to tylko gadanie. Tylko raz kierowca trochę nas przestraszył, choć okazał się mało profesjonalnym gwałcicielem.
Zatrzymał się na parkingu, zablokował drzwi i zaczął nam składać propozycje. Szybko powstaje plan awaryjny – trąbimy klaksonem! Wkoło przecież mnóstwo innych samochodów! Nie trzeba było, kierowca na nasze żądanie otwiera drzwi. Jest noc, planujemy rozbić namiot, orientujemy się, że zapomniałyśmy zapalniczki. A jak tu po takim stresie nie zapalić. Idziemy do restauracji. Zbiegają się wszyscy klienci, obsługa – nie mogą pojąć, co tu robią w środki nocy dwie Europejki. Zamiast jednego Turka mamy ich kilkadziesiąt… Pokazujemy gestami, że chcemy zapalniczkę, w nasza stronę wysuwa się mnóstwo rąk z papierosami, zapalniczkami. Natychmiast lądujemy przy stole, jedzenie, herbata. Na szczęście jest Gruzin, możemy dogadać się po rosyjsku. Tłumaczymy, że trochę nas przestraszył kierowca. Turcy burzą się, – Który? Gdzie jest? Nie chcemy robić problemów, mówimy, że właściwie nic się nie stało. Właściciel knajpy daje nam swój gabinet z łóżkiem do spania, daje klucze, żebyśmy zamknęły się od wewnątrz. Rano śniadanie i gdy wracamy spod prysznica – w gabinecie „szefa” siedzi nasz kierowca. Blady, a „szef” przystawia mu pistolet do głowy. – Tylko go starsze – wyjaśnia. – Żeby nie śmiał nigdy przestraszyć autostopowiczek… I nie ma już wstępu na ten parking!
O wężach, co żyją w tureckich rzekach
Kiedyś rozbijamy się w jarze, nad rzeką. Obok stoją domy. Chyba nikt nas nie widział. Mylimy się, jeszcze dobrze nie ulokowałyśmy się w namiocie a już ktoś idzie. – Friends! No fear! – Wrzeszczy łamanym angielskim. Młody Turek pyta, co nam kupić, nic nie chcemy. Idzie, za chwile wraca z takimi samymi ciastkami, jakie widział i coca-colą. I z kolegą. Obaj przekonują nas, że nie możemy spać w namiocie, zapraszają do domu. Ich angielski jest słaby, jakoś tłumaczymy, że nasz namiot to nasz dom i jest nam tu dobrze. Idą. Za chwile wracają, tym razem ze starszym mężczyzna, którego przestawiają, jako ojca. Mężczyzna tłumaczy na migi, że absolutnie nie możemy tu spać. – Snaki! – mówi. – Rozkłada ręce (snaki? Pewnie od ang. Snake – węże – myślimy? Pokazał na rzekę, – więc pewnie żyją w rzece. Rozłożył ręce – pewnie pokazał, jakie długie. I pokazuje gestem ugryzienia – na pewno węże. Co prawdę nie słyszałyśmy nigdy o żadnych rzecznych wężach w Turcji, ale nigdy nic nie wiadomo… Lepsi trzej Turkowie niż węże. Idziemy. Mężczyźni pakują nam namiot, niosą plecaki. Nie miałyśmy się, czego bać – w domu mieszka wielka rodzina, zony, córki, dzieci. Dostajemy osobny pokój (jego właściciel spędzi noc na zewnątrz, nie pomagają nasze protesty), wspaniałe tureckie jedzenie, owoce, słodycze. Nastoletnia dziewczynka uczy się angielskiego, pomaga w tłumaczeniu. Postanawiamy się jej spytać o straszne węże. Szuka w słowniku. Sneki to po turecki komar.
Syria szokuje nas potężnymi twierdzami krzyżowców, starożytnymi ruinami, – pomiędzy którymi pasterze pasą owce, a w niektórych wciąż żyją ludzie – i nie są to slumsy, normalne domy – tyle, że w ogrodzie antyczne kolumny, a drogę do domu zbudowali jeszcze Rzymianie. Też jeździmy stopem, też miło, łatwo i przyjemnie. Tu okazję można zatrzymać nawet w centrum miasta. Przez kilka dni podróżujemy z angielskim studentem. Namawiamy go na autostop. Nie wierzy, że się da, ale potem jadąc w przyczepie ciężarówki cieszy się, że to chyba najwspanialsze chwile jego życia i że za żadne pieniądze tego by nie kupił. A że nigdy nie jeździł okazją przyznał nam się … na wzgórzach Golan. Wiemy, że się nie da, ale chcemy jak najdalej pojechać. Pierwszy, drugi posterunek ONZ – i tak zatrzymają was Syryjczycy. I zatrzymali nas, dalej nie możemy jechać. Więc wracamy autostopem – Syryjczyk w chuście arafatce, białej szacie ani słowa po angielsku. Bierze nas do sfatygowanej ciężarówki, nie możemy dogadać się, gdzie jedzie. – Wiecie, co – wyznaje nam kolega. – Pierwszy raz jadę okazją… Śmiejemy się – jak zaczynasz na Wzgórzach Golan, to ciekawe, co dalej…
Syryjczycy śmieją się. – Jesteśmy krajem oskarżanym o wysyłanie terrorystów w świat. Więc wszystkich wysłaliśmy. I ani jeden u nas nie został. Więc jesteśmy najbezpieczniejszym krajem świata.
Choć są tu tematy tabu – nie mówi się o Izraelu. Gdyby syryjski pogranicznik znalazł w paszporcie turysty pieczątkę „okupowanych terytoriów Palestyny” nie wpuści. Turyści nie mówią Izrael – zamiast tego Disneyland. Więc w hostelach wszyscy mówią o Disneylandzie”, kto był, kto się wybiera…
Nie mamy wizy do Libanu, załatwienie jej w Polsce było dość skomplikowane, mnóstwo papierów, zaświadczeń. Postanawiamy postarać się na granicy o wizę tranzytową. Ponoć dają na 3 doby, – choć Liban jest maleńki, to tyle, co nic, ale chcemy, choć zobaczyć libańskie cedry. Na granicy okazuje się, że tranzyt jest tylko na dobę… Stoimy ze skwaszonymi minami…Pogranicznik pociesza – Dam wam wizę na dwa tygodnie…. Tylko 20 euro za wizę zrobi w naszym budżecie spora wyrwę. I na to ma pogranicznik sposób. – Więc dam was wizę na miesiąc. Za darmo. W naszym paszporcie ląduje zwykła pieczątka i ręcznie dopisane „one month free”. Przy wyjeździe będziemy się stresować, że na pewno nie zaakceptują takiej wizy. Nie ma jednak żadnego problemu.
Pogranicznik z chęcią wziąłby nad do domu, ale musiałybyśmy poczekać, aż skończy zmianę. Daje nam numer telefonu – W razie problemów. Liban – jak i Syria – to kraj wspaniałych ludzi, sprzedawców, którzy nie chcą pieniędzy za zakupy – Jesteście gośćmi, ludzi zapraszających do domów. Podziwiamy wspaniałą doliną Bchery – gdzie na górze pod samymi chmurami żyją chrześcijanie (nawet łapiemy na stopa biskupa) a na dole – muzułmanie. Jedni odradzają nam wizytę u drugich – to diabły… A jedni i drudzy, równie gościnni.
W Libanie pełno wojska – rozbijamy zresztą nasz namiot na kilka dni na terenie wojskowym. Czuć bolesną historie kraju, Bejrut – tyle razy odbudowywany… Młodzi Libańczycy z goryczą mówiący o historii swojego kraju, i wiecznej wojnie. Nie rozumiemy, nie próbujemy, słuchamy.
Potem autostopem do Polski, ciężarówkami, im bliżej domu tym zimniej. Ostatni rosyjski kierowca, zmienia trasę, by jechać przez Rzeszów, upiera się, że podwiezie nas pod dom, przekonujemy go, że do nas TIR-em zajechać się nie da…

piątek, 10 grudnia 2010

:)

żeby nie było, ze sie obijamy, wrzucamy fotki - na razie Szkocja, ale będą następne :)

niedziela, 5 grudnia 2010

Islandia 3

I znowu będzie o Polakach - pewnie nudzimy, na ale - piszemy jak było :) a zdjęcia - będą. Żadne obiecanki - cacanki... ;)

ISLANDIA cz 3

Z Islandii jedziemy do Maroko, po prawie roku w zimnej Islandii wygrzewamy się w ciepłym słońcu Afryki. Jeździmy autobusami, autostopem, ocean, góry, oazy, zatłoczone medyny. Autostop, przygody... :) To, co lubimy najbardziej...

Święta w domu, a niedługo potem sms z Islandii – Nie mam ludzi do pracy, nie, przyjechaliśbyście choć na trzy miesiące? Marcin zostaje w Polsce, ja w ciągu chwili podejmuję decyzje – dlaczego nie? Jedzie ze mną siostra, która w lecie zakochała się w Islandii, decyzje podejmujemy w ciągu chwili, dzień przed wyjazdem. Ledwo udaje nam się kupić bilet na ten sam lot.

A lot nie jest najszczęśliwszy, choć nie narzekamy – znowu przygody. W Londynie dowiadujemy się, że od kilkunastu godzin loty na Islandię są wstrzymane. Jest zima, to nic dziwnego. Lotnisko w Keflaviku nie pierwszy raz zasypane, pługi nie zdażają z odśnieżaniem, do tego porywisty wiatr. Czekamy cały dzień, wieczorem islandzki przewoźnik, choc to tanie linie, ale jednak płacą za nocleg wszystkich pasażerów pasażerów hotelu. Kolejny dzień na lotnisku. Ciągle inne informacje – otworzyli lotnisko, zamknęli znowu, samolot uszkodzony, leci do Kopenhagi, potem przyleci po nas, jednak nie wystartowal, poderwał się, ale po chwili znowu wylądował…. Inne samolot uszkodzony przy próbie startu… Male pocieszenie, że ci, co usiłują wydostać się wydostać Islandii maja jeszcze gorzej. Pracownica linie ogłasza w końcu wiadomość. – Pożyczyliśmy samolot o od innych linii, lecimy! Oklaski. Ale przes wylotem przychodzi pilot. – Nie wiem, czy uda nam się wylądować w Rejkjaviku, wieje tam bardzo mocno. Podejmiemy próbe lądowania, ale nie będziemy ryzykować... W razie niepowodzenie wracamy do Glasgow, tamtejsze lotnisko jest już uprzedzone. Zapewniam, że nie narazimy państwa na żadne ryzyko, każdy może zrezygnoac z lotu bez utraty bilety. Osoby które nie zdecyduja się lecieć odzyskają pieniądze za bilet lub poleca najbliższym „normalnym” lotem. Połowa pasażerów nie wsiada.
W samolocie są darmowa napoje, alkohol, pilot bardzo często mówi, jakie sa warunki, gdzie jesteśmy, co się dzieje, co dzieje się nad Islandią. W końcu komunikat. – Podejmujemy próbę lądowania. Im bliżej Islandii tym bardziej rzuca maszyną, pilot długo kołuje nad lotniskiem, to zniża się, to znów podnosi.. W końcu jest! Udało się! Rzęsiste opklaski przemieniają się w owacje. Tylko przez najbliższe dwie godizny nie możemy wyjść z samolotu…. Tak mocno wieke, że nie da się zamontowac rękawa.

Próbujemy łapac stopa do Rejkjaviku. Idiotyczny pomysł, tak wieje, że nie możemy ustać, igiełki zamarzniętego sniego boleśnie kują w twarz. Wracamy na lotnisko, czekamy na pierwszy poranny autobus. Poznajemy nepalskiego inżyniera, leci do pracy na północ Islandi. Nie dość, że też czekał w Londynie, że leci już trzecia dobę, to jeszcze zginął mu bagaż. Częstuje nas nepalskimi papierosami, ich smak przypomina mi słoneczne Himalaje. W islandzkiej zawiaji, w ciemności wiązko uwierzyc, że gdzies istnieje taki świat… W Rejkjaviku okazuje się, ze nie wiadomo czy droga do naszej miejscowości jest przejezdna, czy cos pojedzie. Czekamy cały dzień na autobus, zawijamy się w śpiwory. W końcu jedziemy, kupuję bilet do Laugaras. Jedziemy przez mroźne pustkowia, białe góry, ciagle pada śnieg. Ostani przystanek – a kiedy będziemy w Luagaras? – O Boże… Zapomniałem skręcić – przyznaje się kierowca.. Dzwonimy do Thomasa, naszego irlandzkiego kolegi, które odziwedził nas w Polsce, - Thomas, przyjedź! Thomas jedzie zaśnieżonymi drogami, przez burzę. Gunnar wita nas. – W końcu jesteście! Całe dnie wisiałem na telefonie, czy coś leci z Londynu! Jutro do pracy…

W szklarni pracuja teraz sami Szwedzi. Dawid przyjechał przyjechał z reklamówką, na miejscu kupił sobie rzeczy, które przed wyjazem odda, żeby znów nie musieć za dużo dźwigać. Mieszkamy u Thomasa, w wynajmowanym przez niego mieszkaniu. Raz w miesiącu kłótnia, Thomas nie chce brac od nas pieniędzy, a my nie widzimy powodu, dlaczego nie mamy dorzucić się do czynszu.

Thomas jest z Belfastu, już w czasie naszego pierwszego pobytu polubiliśmy troche nieśmiałego, niezwykle pracowitego Irlandczyka z wytatuowanymi emblematami „czerwonej ręki” (znak lojalistów z Ulsteru). Thomas nic chce mieszkać w Belfaście. Nigdy do końca nie powie co robił, choć przyznaje że w konflikt był mocno, osobiście zaangażowany. – Mam dośc bomb, strzałów, starchu – mówi. – Nie wrócę tam… Łatwiej nam zrozumieć, dlaczego wybrał Islandię, spokojna, na końcu świata. Dlaczego mieszka tu już kilka lat.

Thomas kupuje sobie nowy samochód, jeździmy z Gunarem, szukamy najlepszej okazji. Kilka dni później Polscy zapraszają nas na imprezę. Jedziemy, prowadzi moja siostra, nie pije, aby odwieźć nas z powrotem do domu. W środku imprezy, grubo po północy, wpada przerażony Gunnar. – Co z Thomasem? – Jak to co? Wszystko w porządku… - nie mamy pojęcia o co chodzi…
Thomasa samochód „wisi” na drzewie. Gunnar myślał, że nasz przyjaciel spowodował wypadek. Sprawdził – pusto w środku. Ale gdzie Thomas? Nie przyszło mu do głowy, że w jego spokojnej wiosce ktoś mógłby dokonać czynu tak haniebnego co idiotycznego jak kradzież thomasowego auta…

Nie przyszło nam do głowy zamknąć samochodu. Gdy bawiliśmy się dwaj pijani w sztok Polscy urządzili sobie rajd po wsi. Cudem nikomu nic się nie stało. Długo ściągali samochód z drzewa, próbowali ukryć. I pewnie by im się udało, gdyby nie przyuważył ich mieszkający w pobliżu Islandczyk. Potęża awantura. – Mogliście zapytać, moja siostra nic nie pije, zawiozła by was, gdzie trzeba, dlaczego chcieliście wszystko ukryć?

Zbiega się cała wioska, wszyscy wrzeszczą. My na Polsków, Polacy na nas, Ragner na Polaków, na uch szefa, choc swojego przyjeciela – Pilnuj swoich Pier… Polaków – złości się. Zbiegają się obudzeni krzykami farmerzy, inni pracownicy – jest późna wiosna, wiec mimo późnej pory jest jasno.

Chcemy zadzwonić na policję. Polacy nie widzą w tym, co się stało nic złego, chca nawet pobić dziewczynę, która jest po naszej stronie. – Gunnar, zadzwoń po policję, chcesz żeby jeździli ci po wsi pijani ludzie? Chcesz, żeby kogoś zabili? – wrzeszą wszyscy po „naszej” stronie. Dziad ma ciężki orzech do zgryzienia – po co policja? Tu zawsze załatwiało się sparwy między sobą… kiedys dziewczyny z naszej zreszata farmy spowodowały wypadek, wjechały ciężarówką w inny samochód. Nikomu nic się nie stało – więc po co policja? Dziad zapłacił za naprawe, nikt do nikogo nie miał pretensji. I znowu, po raz drugi w Islandii nie jesteśmy Polakami – Stajecie po stronie jakiegos piep… terrorysty! Irandczyka!I jeszcze z Islandczykami trzymacie! – wrzeszczą. – Nie jesteście solidarni z rodakami! Na pewno nie jesteście Polakami – wrzeszcząc wymieniają nacje, których reprezentantami zapewne jesteśmy.

Na drugi dzień Gunnar przeprosi, powinienen był zadzwonić. - Ale tych ludzi nie warto chronić - przyznaje. Gunnar każe Polakom zapłacić za samochód. Dogaduje się z ich szefem, jeśli tego nie zrobią, ich szef odbije im od wypłaty. – Wyłudzili od nas pieniądze – usłyszmy. – Co z was, za rodacy, co za Polacy…

I nigdy już więcej żaden Polak w Laugaras się do nas nie odezwał…

Pracujemy w szklarni. Nagle cała konstrukcja zaczyna tańczyć, spadają haki. Thomas, krzyczy – Uciekać na zewnętrz! Nie trzeba nam powtarzać. Ziemia tańczy, czujemy się jak na rollercasterze. Nie ma mojej siostry. Biegnę, widzę jak wychodzi ze szklarni, obok za chwilę wywróci się ciężarówka. Przyjeżdża Gunnar. – Trzęsienie ziemi, nie wchodźcie na razie do szklarni, pewnie będą wstrząsy wtórne… Ponad sześć na pewno było…
Moja siotra opowiada. – Wyciągałam żelazny kij do wieszania ogórków, utkął troche między „rusztowaniami” szlarni, możwe pociągnęłam za mocno i nagle poczułam, że cala szlarnie się tręsie… Boże, rozwaliłam dziadowi szklarnię, wali się. Próbowałam z powrotem wsadzić żelazo na miejsce, może uda się powstrzymac runięcie szklarni… - śmieje się. – Dopiero, kiedy zauważyłam, że na zewnętrz wszystko się trzęsie, pomyślałam ulgą – to chyba nie ja…
Trzęsienie miało moc 6,2 stopnie w skali Richtera. Epicentrum znajdowało się kilkanaście kilometrów od Laugaras. Choć trzęsienie ziemi to w Islandii żadna sensacja, tak silnego jak to nie było tu od 10 lat. Poza porozbijanymi szybami, przedmiotami, które pospadały na ziemie, pękniętą drogą, kilkoma głazami, które stoczył się z gór, nikomu nic się nie stało. Irlandczycy buduja lekkie drewniany domki, świetnie przystosowanye do wstrząsów. Przez kilka tygodni patrzyliśmy nad górujący nad wioska potężny, czynny wulkan. Hekla jednak nie wybuchła…
Kryzys
Islandia zbankrutowała… Niemal z dnia na dzień raj zamienił się w piekło. Zaczęło się w zimie, gdy jeszcze nikt nie mówił o wielkim światowym kryzysie. Maleńki kraj padł jego pierwsza ofiarą… Korona zrobiła się podejrzanie tania, pojawiły się plotki, że banki są niewypłacalne, może nawet rząd jest niewypłacalny. Islandzki parlameneny podniósł minimalna prace, więc choć za zarobione korony możemy kupić mniej euro, to mając więcej koron, nasza sytuacja się nie zmienia. Ale tylko przez kilka tygodni. Wyjeżdżamy, gdy kurs ciagle jest przyzwoity, za kilka tygodni korona poleci na łeb, na szyję. Konta zastaną zablokowane, zostanie wprodzanona blokada na zagrniczne transfery, nigdzie w Islandii nie będzie można kupić euro. Pracujący Polacy, ci, co trzymali oszczędności w koronach, a takich jest więcej, tracą wszystko. Miliny odłożonych czasem przez 2,3 lata ciężkiej pracy, koron, okazuja się nic nie warte. W samolotach, promach nie ma miejsc.

Po panice, postanawiaja zostać. – Bo do czego, z czym wracać?. Wszystko drożeje, bywa, że w sklepie nic nie można dostać. Islanczycy wychodzą na ulicę, protestują… W ciągu kilku miesięcy, tygodni nawet najbogatszy kraj świata staje się bankrutem…Protestują też Polacy – Islandia nas oszukała…