niedziela, 31 maja 2009

Naan

Pierwsze chwile w starej dobrej Tajlandii

Jestemy w raju

Gdy 4 lata temu przylecielismy z Londynu do Bankoku czulismy wieli kontrast, czulismy ze to Azja - chaotyczna, dzika, fascynujaca... Teraz drugi raz, przyjezdzamy ladem z Laosu - i co czujemy? Jakbysmy z Azji (tej dzikiej i chaotycznej) przyjechali do Europy - spokojnej, uporzadkowanej, zamoznej, miejsca gdzie sie odpoczywa... Bylismy troche zmeczeni - wiec latwa, przyjazna Tajlandia to dla nas raj. I ceny - Boze, ale tu tanio... - wzdychamy z przyjemnoscia wielka w pierwszym sklepie do ktorego weszlismy. - I jakie super jedzenie - w pierwszej z brzegu knajpie. Cieszymy sie Tajlandia. Cieszymy sie sklepami 7/11 (tania, dobra siec), tym, ze nikt nas nie zaczepia na ulicy, nie naciaga, ze nikt nie traktuje nas jak malpki w zoo, ze mozna tu wmieszac sie w tlum...

Jedziemy w ciezarowce, podziwamy gory, swietna droga - jaki kontrast po Laosie. Nasz kierowca zna dosc dobrze angielski - pracowal wiele lat za granica - w Niemczech, Bahrajnie, Arabii Saudyjskiej - wszedzie za kierownica wielkich ciezarowek. Gdzie najlepiej? Oczywiscie, ze w Tajlandii. Tylko - zarobki tu nizsze - kierowca zwierza sie, ze "wyciaga" 500 dolarow miesiecznie - niezle jak na Tajlandie, ale jak porownac z pensja kierowcy TIRA w Europie... Jedzie az do Bangkoku - i pewnie moglibysmy z nim jechac, ale chcemy przeciez zwiedzic polnacna Tajlandie. Wiec zegnamy sie w Naan, gdzie nasz kierowca postanawia spedzic noc - a my... najesc sie, napic :) Wybieramy pieniadze, w 7/11 polki uginaja sie od dobr wszelakich, ktorych w Laosie albo nie bylo, albo ceny przekraczaly znacznie nasze mozliwsci. Obzerami sie wiec, potem idziemy cos zjesc - tanie i dobre :) Znajdujemy hostel - jestesmy jedynymi turtystami... Zwiedzamy Naan - czyste, zadbane ulice, mnostwo swiatyn o zlocistych dachach, kolorowych ornamentach na murach, wielkich smokach strzezacyh bram.
Niemal caly dzien wedrujemy od banku do banku, pytamy na bazarach, w sklepach - nikt nie chce nawet slychac o kipach... No, ladnie...
Objadamy sie w Naan, odsypiamy, pierzemy... Zostajemy dluzej niz planowalismy, ale szkoda nam opuszczac miasteczko...

Jedziemy do Chang Mai, "stolicy" polnocnej Tajlandii, obowiazkowego punktu programy niemal kazdego turysty. Pierwsze autobusem w strone Chang Mai - tani lokalny, z otwartymi oknami, po normlanej cenie - tu nikt nie naciage, nie oszukuje - dojezdzamy do miasreczka skad zaczyna sie linia kolejowa - i - tu bol - nie ma juz piciagu, jest tylko drogi, nocny. A do przystanku autobusowego, albo wylotowki musimy wrocic sie pare kilometrow, w dodatku zaczyna sie ulewa... Ale co mamy robic - idziemy - i po chwli zatrzymuje sie samochow, kobieta pyta, gdzie idziemy, czy sie zgubilismy, mowimy - chcemy jechac w strone Chang Mai, do Phrae - Wsiadajcie, podrzuce was na wylotowke, tam tez mozecie zlapac autobus - zaprasza kobieta. Jedziemy przez miasto, spory kawal drogi. Na wylotowce czekamy moze kilka minut - zatrzymuje sie wygodny bus - pusty - myslimy ze to taksowka, wiec pytamy za ile - mezczyzna usmiecha sie - oczywiscie ze za darmo, zapraszam :) Jestesmy w raju.
Jedziemy przez wspaniale gory porosniete cudna dzungla, ktora niemal wdziera sie na droge. W Phrae jestesmy weiczorem, mezczyzna wysadza nas w centrum, niedaleko hosteli - znajdujemy nocleg. A rano udajemy sie na pociag - za 3 godziny jazdy placimy.. 2 zlote! Jestesmy w raju :)
To loklany pociag, zatrzymuje sie na kazedej stacyjce - a stacje malenkie, zadbane, pelne kwiatow, czasem troche tandetnych figurek, piekne. I trasa super - caly czas przez gesta dzungle - az sie nie chce oderwac oczu od okien (zreszta caly czas otwartych)... I tak az do Chang Mai...

sobota, 30 maja 2009

O Laosie i Indochinach calych podsumowania slow kilka

Jak nam w Wietnamie, Kambodzy i Laosie bylo - a bylo zupelnie inaczej niz sobie to wyobrazalismy



Indochina

(tak nazywa sie jeden z moich ulubionych filmow, ktorego ogladanie zawsze powodowalo we mnie chec odwiedzenia tego regionu :)



Laos

Ten kraj z calego regionu zwanego Indochin podobal nam sie najbardziej - bylo w nim najwiecej czegos, co nazwac mozna by "egzotyka", widoki rzucaly na kolana (cudowne, wspaniale gory), ciagle mozna tu znalezc wioski jak ze starych magzynow podrozniczych, ludzie jedza robaki, sprzedaja pajaki i weze na bazarze... Choc jest i caly turystyczny biznes - rozwijajacy sie niemal na naszych oczach - ale rozwijajacy sie chaotycznie, troche bez planu i jakiejkolwiek kontroli - czego efekty nie zawsze sa wesole. Laos jest blisko Tajlandii - i wiele osob przyjezdza tu na kilka dni - czasem dni wypelnone tylko dzikim imprezowaniem... Wiec z miasteczkach tworza sie turystyczne getta, nie majace wiele wspolnego z prawdziwym Laosem... Jest to tez modny cel "egztycznych" podrozy, coraz wiecej tu wycieczek, grup przyjezdzajacych na zorganizowany (i bardzo drogi) trekking, w tym tlumie coraz rzadziej mozna spotkac podroznikow, podrozujacych z malym budzetem... Wielu, ktorzy sa w Laosie drugi, trzeci raz przecieraja oczy ze zdumienia - jak bardzo ten kraj sie zminil... I jak podrozal - bo Laos przestal byc juz jednym z najtanszyh krajow swiata, choc ciagle jest to kraj w miare tani (inaczej patrz sie na "taniosc" w podrozy kilkutygodniowej, inaczej w wielomiesiecznej...) - za noclegi placilismy zwykle od 2 - 5 euro (za dwie osoby), jedzenie jest drogie, male i niezbyt dobre - i ciezko znalezc cokolwiek ponizej 1 euro, ceny w sklepach - tez dosc wysokie - i ceny zywnosci czynia podroz droga ( a jak o zywnosci to i o napojach - piwo - najtansze 1 dol, zwykle 1 euro,z a to taniutkie lao-lao), nie jest tani tez transport, nawet publiczny lokalny autobus za ok. 300 km kosztuje 5-6 euro no - i bilety wstepow - do wszytskiego, od swiatyn po wodospady, jaksinie, wioski i wszytsko co mozna ogrodzic i postawic budke z biletami... No i cos co niezbyt nas interesowalo - ale sprawdzilismy ceny - zorganizowane trekkingi - kosztuja fortune...

Ale - spedzilismy w Laosie wspaniale chwile, poznalismy super ludzi, zobaczylismy wiele, wiele rzeczy.... Warto bylo zboczyc troche z trasy, nadrobic pare(set) kilometrow...
I na pewno Laos jest krajem do ktorego napewno chcielibysmy jeszcze wrocic :)

Trzy kraje, trzy swiaty

Czesto wrzuca sie je do jednego worka, ich nazwy wymawia jednym tchem - a sa tak od siebie rozne - Wietnam, Kambodza, Laos - w tzw. Indochinach spedzilismy prawie trzy miesiace - kawal czasu, choc tak naprawde tyle co nic... Ile trzeba tygodni, miesiecy zeby poznac jakis kraj? Wystarczy kilka, czy kilkanascie? Jedno jest pewne - to trzy calkowicie rozne kraje - wszytsko jest inne - ludzie, jezyki, caly "klimat" i po kazdym z nich inaczej (choc po kazdym bardzo latwo) sie podrozuje. Laczy je tragiczna, smutna, zla historia. Laczy ich blyskawicznie i chaotycznie rozwijajacy sie przemysl turystyczny, swoista moda na ta czesc swiata.
Najtanszy byl Laos, najdrozsza Kambodza. Najmilski ludzie - znowu Laos, najmniej nam przyjazni - znowu Kambodza. Kraobrazy - wygrywa Laos, ale zabytki itd itp - nic nie pobije kambodzanskiego Angkor Wat. Ale plaze - tylko Wietnam. I dzunga - piekna, wspaniala w kazdym z nich... I jeszcze - najtansze piwo - bezkonkuirencyjny Wietnam, najdrozsze - Kambodza... (od Marcina :)
Myslelismy ze bedzie bardziej "egzotycznie" "azjatycko" "dziko". A to w Chinach widzielismy o wiele wiecej ludzi w tradycyjnych strojach (nie dla turystow), ciagle zywych zwyczajow, tradycji... Podrozowanie bylo latwiejsze niz sie spodziewalismy, zarcie gorsze, ludzie... - wszedzie mozna spotkac ludzi zlych i dobrych, milych i milych mniej, wiec ciezko uogolniac... Ale czasem bywalo ciezko - tu czlowiek mocno czuje ze jest bialy, inny - ze przyjechal z czesci swiata uwazanej tu za baaaardzo bogata (co nie do konce jest przeciez prawda) - czasem czulismy sie, jakby miejscowi traktowali nas jak chodzace bankomaty, jakby wyobrazali sobie, ze plecaki mamy wypchane dolarami i nasza najwieksza potrzeba jest ich jak najszybsze wydanie....
Co nam najbardziej przeszkadzalo - coraz bardziej zamykajace sie turystyczne getta, turystyczne swiaty.

Czy warto tam pojechac? Pewnie, ze warto :) Im wiecej czasu uplywa od naszej wizyty w tej czescie swiata (taaa mamy blogowe zaleglosci :) - tym bardziej docenniamy "Indochiny: - to co zobaczylismy, przezylismy... Na pewno bylo warto!

Z Laosu do Tajlandii

No to wybralismy sobie - dopiero otwarte przejscie graniczne, w srodku niczego (czyli dzungli i gor)...

W strone Syjamu

Chcielismy przygody - to mielismy - dzipem, Tirem, przez gory - kiedys bedzie to najkrosza droga z Luang Prabang to tajskiego Czang Mai - jak ja zbuduja... Opuszczamy Laos - troche zmeczeni i wjezdzamy do Tajlandii - czujemy sie jak raju.

Wrocilismy do Luang Prabang, do tego samego hostelu, w pokoju Niny i Stefana, mieszka ktos inny - smutno nam patrzec na "ich" drzwi, bez znajomej klodki, ktora zawsze zamykali... Pewnie sa juz w Tajlandii - do granicy mozna plynac lodzia (dwa dni i troche drogo) albo jechac autobusem (kilkanascie godzin, cena umiarkowana) - ale my postanawiamy pokombinowac - jechac na wlasne reke i gdy studiujemy mape wpadamy na genialny pomysl - jest jeszcze inne przejscie, wyglada ciekawie, jedzie sie przez gory - ponoc od niedawna dopiero czynne dla obcokrajowcow - choc nikt nie wie na pewno... Sprobujemy. Tak naprawde najbardziej przemawia "za" fakt, ze jedzie sie przez Hogse, wioske sloni... Jak sie nie uda, mamy jeszcze kilka dni zapasu - nasza wiza laotanska konczy sie dopiero za tydzien...

Jedziemy tradycyjnie ciezarowko-autobusem, kilka godzin, coraz wyzsze gory, coraz lepsze widoki, coraz mniej turystow. Pod wieczor dojezdzamy do malego miasteczka, gdzie musimy zatrzymac sie na noc. Specerujemy po okolicy, gdy wracamy zatrzymuje sie taksowak, wsiadac, podwioze was do hostelu - zaprasza kierowca. - Ile? Za darmo - smieje sie. Rano bedziemy szukac transportu do Hogsy Na dworcu sprzedawca ulicznego jedzenia czestuja za darmo ryzem, warzywami, chili. - Sprobuj tego, i tego - zacheca Marcina sprzedawca. Tu, dalej od szlakow turystczynych mozna zasmakowac laotanskiej goscinnosci...
Myslimy, zeby jechac stopem, ale miejscowi wybijaja nam ten pomysl z glowy - prawdopodobnie autobus bedzie jedynym pojazdem, ktory dzis pojedzie ta droga - mowia. - Tam nic nie jezdzi, w dodatku droga jest bardzo ciezka, przez gory... Nic nie jezdzi - zapewniaja.
Troche niedowierzamy - choc wlasciwie dlaczego mieliby klamac? Pojedziemy panstwowym autobusem, zadna taksowka, wiec nie maja interesu, zeby nas oszukiwac, w dodatku tu, gdzie dociera mniej turystow, ludzie sa o wiele milsi, ucziciwi, pomocni... Moze faktycznie tam nic nie jezdzi? W dodtaku na wylotowke jest kawal drogi - jest goraca, my leniwi, plecaki ciezkie... Kupujemy bilety na autobus i pytamy - gdzie nasz autobus? Ludzie pokazuja w kierunku, gdzie nie stoi nic przypominajacego busa - dopytujemy - okazuje sie ze "autobus" to jeep, pasazerowie siedza na lawkach na odkrytym tyle - jedzie tylko kilka osob - kierowca zaprasza kobiety do kabiny - nie ide, wole jechac na pace :)
Ludzie mieli racje - na drodze do Hogsy nie ma ruchu, nie jezdzi tu nic - nieutwardzona droga jest kreta, wspina sie przez gory, kilka razy przejezdzamy przez rzeke - mijamy kilka malych wiosek, dzungle, coraz wyzsze gory - jedzie sie super, choc po kilku godzinach takiej jazdy... Jest sucho, kurzy sie i kurzy, wszysycy na pace cali w pomaranczowo-czerwonym pyle, czasem az ciezko oddychac...
Sa i slonie - w tych okolicach wciaz pracuje wiele sloni - mijamy slonie kilkrotnie, ida powoli, kolysza sie,na nich spaleni sloncem, szczupli "poganiacze". W Hogsie zaczyna lac - niemozliwe! Z nieba nie pada, ale leje sie woda - cali w kurzu, teraz mokrzy, kurz zmienia sie w blotnista maz, na naszych twarzach, ciuchach, wygladamy zapewne stasznie. Jedyne co nas pociesza, to, ze nasi wspolpasazerowi nie wygladaja lepiej....
W Hogsie leje starszliwie, hostele drogie, choc zupelnie puste - a w strone granice jedzie ciezarowko-autobus - wsiadamy. Znowu kilka godzin jazdy - leje - jestesmy przemoczeni do suchej nitki, po raz pierwszy odkad przyjechalismy do Laosu jest nam zimno - co za wspaniale uczucie :) Zaczela sie pora deszczowa! Wreszcie!

Laos nie pozegnal nas najlpiej - wlasciwie pozegenal nas wyjatkowo paskudnie :(
Moglismy przejsc te pare kilometrwo do granicy pieszo - ale padalo, tuk-tukowiec byl mily, chcial moze troche za duzo - ale niech sobie chlopina na koniec naszego pobytu w Laosie zarobi... Mamy zapalcic 20 tys. kipow - dojezdzmy na granice, dajemy bankont 50 tys.... A tuk-tukowiec ani mysli wydac reszty... Cos tam tlumavzy ze musial cos zaplacic za to, ze jest na granicy, a tak w ogole to nie mowi po angielku, zreszta jeszcze pojedzimy dalej - cos kreci. Myslimy - moze faktycznie, przejdziemy odprawe i pojedziemy dalej. I kiedy przekraczamy granice, widzimy jak nasz tuk-tuk sobie odjezdza.... Wsciekamy sie i klniemy. Nikt nie lubi byc oszukanym - mozna podrozowac i podrozowac, nabierac coraz nowych doswiadczen i wiecznie cos takiego sie musi zdarzyc... Smiejemy sie, ze w "rozmowkach" w przewodnikach powinny sie znalezc frazy typu "Oddaj mi reszte"...
Narzekamy - ale tak naprawde - ludzie oszukuja wszedzie, nie tylko w Azji, choc latwo czasem o tym zapomniec i narzekac na wstretnych oszukanczych Azjatow. Kto z nas nigdy nie zostal oszukany przez taksowkarza w Polsce? Ile razy oszukano nas w Angli, w Nowej Zelandii, w innych "cywilizowanych" krajach... To nie Azjaci oszukuja - to po prostu ludzie oszukuja... I moze zdarzyc sie to wszedzie... w kazdym kraju...

Ale to nie koniec naszych "nieszczesc" - strata 30 tys kipow (3 euro) to poczatek - mamy jeszcze cale 300 tys kipow - ktore mielismy nadzieje wymienic na granicy, ale tu nikt nie chce wymienic, nikt nie chce nawet patrzec na kipy i wiemy ze jest to waluta niewymienialna... W dodatku nie mamy ani jednego tajlandzkiego batha, na malenskiej, pustej granicy dowiadujemy sie, ze do najblizszego miasta z bankomatem jest 50 km, po drodze nic (i nie ma tu zadnego publicznego transportu - co najwyzej taksowka kosztujaca fortune), nie mamy nic do picia, nic do jedzenia, zaraz bedzie noc... No dobra, nie uzalamy sie wiecej :)

I tak, jak Laos pozegnal nas paskudnie, Tajlandia powitala nas wspaniale :)

Co robic, jak nie wiadomo co robic? Isc przed siebie... I to czynimy - ponoc za kilka kilometrow jest jakas mala wioska - moze poprosimy o wode... Idzie sie zle, bo serpentynami pod gore :( I nic, zupelnie nic nie jedzie...Podroze ucza - a wlasiciwie przekonuja - ze nie ma sytuacji bez wyjscia i nie ma nigdy tak zle, zeby nie moglo byc... lepiej :) Juz z daleka slyszymy nadjezdzajacago TIR-a, kierowca cysterny sam zatrzymuje sie i zaprasza do kabiny. Pytamy - Ta rai? (ile to kosztuje?) - kierowca smieje sie - Nic :) Jedzie do najblizszego wielkiego miasta - ponad 150 km - wygodna, klimatyzowane kabina, Taj mowi troche pa angielsku, super widoki.... JESTESMY W TAJLANDII :)

Nangh Kiew

W glab Laosu - uciekamy od cywilizacji :)



Tam gdzie mozna dostac sie tylko rzeka



To bylo jeszcze na granicy Wietnamy z Kambodza - podrozniczka z Izraela, to, ktora mowila, ze plecak to jej dom polecila nam to miejsce - Nigdy nikomu nic nie polecam, ale jak jedziecie do Laosu, nie mozecie ominac Nangh Kiew - mowila. - Tam jest cudownie. Wiec juz wtedy wiedzielismy, ze pojedziemy do malej wioski, gdzie dostac mozna sie tylko rzeka...



Trzeba ruszyc sie z Luang Prabang, trzeba pozegnac sie z Nina i Stefano - ktorzy wyjezdzaja prosto do Tajlandii - my chcemy jeszcze troche pobyc w Laosie... Szkoda nam sie zeganc - spedzilismy razem kilkanascie dni - wspaniale nam sie razem podrozowalo - uwielbialismy sluchac opowiesci Stefano o Indiach, Niny - o Izraelu, snuc podroznicze plany, wymieniac sie doswiadczeniami. Na pewno, gdzies, kiedys w trasie spotkamy sie.. W ostatni dzien idziemy na piwo, spotykamy dwoch Francuzow, ktorzy jada na rowerach z Chin - chcieli jechac do Nepalu przez Tybet - ale nie wpuszczono ich - wiec poejchali do Laosu, potem Tajlandia, Malezja - I jakos bedziemy probowali dostac sie do Indii i stamtad do domu - planuja. I jeszcze niespodzianka na koniec - spotykamy Kanadyjke, Amy, z ktora przekraczalismy laotanska granice. - Szukam pracy - mowi. - Koncza mi sie pieniadze, a nie chce jescze wracac do domu. Moze bede gdzies uczyc angielskiego, moze pojade na farme do Australii - zastanawia sie. A na drugi dzien, kiedy szlismy zlapac cos w kierunku Nangh Kiew spotkalismy Betraice z Libanu, ktora poznalismy na 4000 Island :)

Udaje nam sie znalezc lokalna ciezarowko-autobus - przez 4 godziny jedziemy na otwartej pace - jest starszliwe goraco - nawet jadac czujemy fale goracego powietrza. Kilka miesiecy temu w Rosji czulismy sie, jakby ktos otworzyl lodowke, teraz - jakby ktos otwarl piekarnik :)

Kierowca prowadzi jak sama smierc - jedzie po wyboistych, nieutwardzonych drogach, najszybciej jak sie da, scina zakrety, wyprzedza wszystko na drodze - pewnie dlatego, ze w kabinie ma dziewczyne :) Azjaci zwykle jezdza niezbyt bezpiecznie - ale teraz niepokoja sie i mocno trzymaja sie nawet miejscowi... Z Nanh Khiew poplyniemy lodka do Mui Nue - malej wioski, do ktorej mozna dostac sie tylko rzeka - przez wysokie, porosniete dzungla gory nie prowadzi zadna droga... Targujemy cene - wsiadmy do waskiej, dlugiej lajby - razem z nami plynie klilku miejscowych, kilku mnichow - podroz trwa ponad godzine - gorska rzeka nie oszczedza lodzi - czasem prad jest tak mocny, ze kolysze nami na wszzytskie strony, czasem fale oblewaja nas woda - widoko super - krystalicznie czytsa rzeka, gory, czasam male wioski, osady raczej, w rzece kapia sie dzieciaki, mahaja na widok lodzi, w wodzie plawia sie rzeczne bawoly. Pod drodze mijamy zbudowana z bambusu tratwe - na niej dwoch podroznikow - zastanawiamy sie - czy zbudowali sami? czy kupili? jak radza sobie? skad i dokad plyna?

Mui Nue jest malenskie - pylista droga, domki na palach, kilka sklepow, i bungalowy dla turystow - teraz, gdy w Laosie jest najgorecej, gdy nie ma sezonu - swieca pustkami. Bierzemy najtansze, najprostsze, tuz nad rzeka. W Mui Nue nie ma samochodow, motorow, nie ma pradu - niektore domy maja generatory, warczace w nocy. Nie ma prady - nie ma tez fanow - wiec w bungalowie jest starszliwie goraca.... Kiedy wreszcie przyjdzie pora deszczowa? Przez wiekszosc dnia, kiedy jest najgorecej zycie w wiosce prawie zamiera - to czas kiedy wisimy w hamaku, czytamy ksiazki (udalo nam sie kupic uzywanego Stenbecka i Irvinga), marzymy o odrobinie wiatru - ale liscie ani drgna... Dobrze ze przy naszym balkonie rosnie wielkie bananowiec dajacy troche cienia. Popoludniu spacerujemy po wiosce - troche dalej od glownej drogi domy staja sie coraz prostsze, ludzie pracuja, naprawiaja sieci, potem pola ryzowe...

Goraca, nie goraca - wybieramy sie do dzungli. Wstajemy rano, zanim jeszcze slonce zacznie prazyc - mijamy pola ryzowe, wchodizmy w las - tysiace motyli, olbrzymie pajaki (fe) - po drodze jaskinia, w niej lodowato-zimne jeziorko. Siedzimy w chlodzie skal... Ale przyjemnie.. Nie chce nam sie ruszac...

Idziemy dalej sciezka przez dzungla, za jakis czas znowu wyjdziemy na pola, olbrzymie pastwiska pelne krow. W malej sadzawce widze uciekajacego weza - tylko mignal, Marcin nie zdazyl juz zobaczyc - gad zostawil tylko slad - byl calkiem spory. Stoimy i gapimy sie - moze wyjdzie? Ida miejscowi - widza slad, wchodza boso do sadzwaki, w zarosla, probuja wyploszyc weza - pewnie niegrozny, skoro zupelnie nie uwazaja... Ale waz zniknal. Laotanczycy cos chca nam powiedziec, wytlumaczyc - ale... nie dogadamy sie. Mozemy tylko sie pousmiechac. A weza zobaczymy w drodze powrotnej :)

Skoro sa pola - musi byc gdzies wioska... I jest - dokladnie taka, jak nam sie marzylo, jaka chcelismy zobaczyc. Jedyna oznaka "cywilizacji" jest maly sklepik, w ktorym mozna kupic papierosy, wode i coca-cole i zapewne lao-lao, a wkolo wioski ryzowe pola, pastwiska a potem nieprzebyta dzungla wspinajaca sie wysoko na wapienne, strome gory.

Kilkadzisiat domow na palach, krytych palmowymi liscmi, ludzie na zewnatrzy myja sie przy studniach, piora, matki kapia dzieciaki, ludzie pala ogniska, na ktorych kobiety gotuja jedzenie, w cieniu domow chowaja sie leniwe psy, dzieciaki probuja dostac kokosow z palm... Grupa nastolatkow gra z cos przypominajacego "gre w kulki" - pchaja spore, kamienne kule. Ludzie nie zwaracaja na nas specjalnie uwagi, czasem usmiechna sie, pozdrowia "Sabadi"... Niedlugo bedzie ciemno, a przed nami kawal drogi - wiec wracamy - troche boimy sie, ze zastanie nas w dzungli mrok - ale na szczescie w ta sama strone co my idzie miejscowy mezczyzna - czeka na nas w miejscach, gdzie podejrzewa, ze moglibysmy skrecic w zla strone.

Nie zdazylismy na poranna lodz - ale jest lodz w druga strone - piec godzin rzeka, wiemy ze kosztuje 10 euro - ale cena dla nas - 50 od osoby, i mimo ze lodz jest pelna pasazerow, ze to panstwowa, kursowa lodz, "bileter" zada 100 euro za zabranie nas i nie ma mowy o targowaniu. W zyciu tyle nie zaplacimy. Odplywa. Przypominamy sobie chlopakow na tratwie - zartujemy - moze cala zabawa polega na tym, ze plyniesz tu tanio, a z powrotem musisz placic fortune - bo nie ma sie jak wydostac - moze tez musimy zbudowac tratwe?

Zostajemy jeszcze jeden dzien - wlascicielka bunglowow cieszy sie, oprocz samotnego Japonczyka, jestesmy jedynymi klientami - a ze kobieta gotuje dobrze, a porcje sa wielkie - tez zywimy sie tylko u niej. Wieczorem rozmawiamy z jej mlodszym bratem i jego kolega - ktory w sezonie prowadzi trekkingi po dzungli i okolicznych gorach - teraz jest za goraca - mowi.- Nie ma turystow. Ciezkie czasy...

Na drugi dzien wstajemy skoro swit - zdazyslimy na lodz. placimy normlana cene - nie ebdziemy musieli budowac tratwy :) Wracamy do Luang Prabang.

Fajnie, ze tu przyjechalismy - zobaczylismy kawalek "prawdziwszego" Laosu. Fajnie, ze dziewczyna z Izraela (nie znamy jej imienia) zakreslila nam na mapie to miejsce....Dziekujemy :)

Luang Prabang

O mnichach, zachodach i wschodach slonca nad Mekongiem i skrepowanych iguanach
Miasto swiatyn
Co robimy w Luang-Prabang? Podgladamy zycie mnichow, szwedamy sie po nocnym bazarze, zwiedzamy dziesiatki swiatyn, wieczorami gadamy do pozna z Nina i Stefano... Ma byc laotansko - leniwie i powoli :)

Udalo nam sie zlapac z Vieng Viang do Luang Prabangu tani, lokalny autobus. A nie bylo latwo bo na dworcu dowiedzielismy sie, ze nie ma zadnych panstwowych autobusow, tylko drogie - dla turystow. Stary numer, nie spodziawalismy sie go w Laosie - ale moze w tak turystycznym miejscu... Nie ma autobusu to nie ma - idziemy lapac stopa. Ludzie reaguja, zatrzymuja sie, ale zwykle jada tylko kawaleczek, albo nie maja miejsca dla czterech osob - ale po moze kilkunastu minutach czekania nadjezdza nas wymarzony, rozlatujacy sie loklany autobus po przyzwoitej cenie - wiec jedziemy....
Znowu genialne widoki, male wioseczki -w autobusie sami miejscowi, niektorzy w czasie postojow pociagaja lao-lao (czestuja :) - a w Luang Prabang stary problem - stacja autobusowa musi koniecznie byc kilometry od miasta (targowanie tuk-tuka), a potem szukanie taniego pokoju (oj, niziutka mamy cene maksymalna) - obie operacje zakonczyly sie powodzeniem - mamy super pokoj w starym, drewnianym domu, z wielkim tarasem, wychodzacym na sam Mekongiem - skad mozemy obserwowac zachody slonca.
Zobaczymy i wschod - w kazdym laotanskim miasteczku, w wiosce nawet - tam wszedzie, gdzie znajduje sie jakikolwiek wat (cos w rodzaju klasztoru) codziennie bardzo rano miejscowi mnisi przemierzaja ulice z miskami, w ktore ludzie ofiaruja jedzenie - mnich moze zywic sie tylko tym, podarowanym jedzeniem, nie moze takze nic spozywac po 12ej - wiec to jego calodzienne wyzywienie. Mozna wiec wstac rano i obserowac pochod mnichow - Luang Prabang jest miejscem wyjatkowym - bo swiatyn tu setki (ponoc ok. 200), wiec i mnichow mnostwo, rano ulice sa pomaranczowe od mnisich szat - wstajemy wiec rano, obserwujemy rytual, starmy sie byc dyskretni, az glupio nam robic zdjecia, bo jestesmy jedynymi turystami, a ofiarowanie mnichom jedzenia to bardzo swiety, religijny rytual, zadne show dla turystow. Potem idziemy na bazar - pelno tu wszytskiego - kolorowe egzotyczne owoce, warzywa, ryby - malenskie albo gigantyczne, miesiwa wszelakie - weze (niektore gigantyczne), zaby, robaki - smazone, surowe, a czasem zywe. Na matach leza skrepowane, zywe jeszcze olbrzymie iguany - szkoda nam ich starszliwe - kupic i wypuscic? I gwar, halsa, targowanie, warzenie wybieranie. Nakupilismy bananow, bedziemy miec sniadanie...
Ciezko zliczyc ile swiatyn zwiedzilismy w Luang Prabang - czasem swiatynia to jedyne miejsce lekkiej choc ochlody - bo jest starszliwe goraca. Powinna zaczac sie juz pora deszczowa - odbyl sie juz Rocket Festiwal, w ktorym ludzie puszczaja w niebo rakiety, przywolujac deszcz - ale w tym roku cos sie spoznia - wiec skwar jest nie do wytrzymania, nawet miejscowi nie wychodza przez wieksza czesc dnia na zewnatrz, nawet miejscowi mowia, ze takich upalow dawno tu nie bylo. Czasem, w cieniu termametr wskazuje 40 stopni - wiec super ze mamy nasz hostelowy, zacieniony balkon...
Wspinamy sie jednego dnia na wzgorze, w ten najgorszy upal - jest to swiatynne wzgorze, mnostwo fugurek, oltarzykow, po drodze ciezko pracujacy mnisi, leje sie z nich - na szczycie jedna przyjemnie, troche wieje i widok na cale miasto. Siadamy w malej altance - nie jestesmy tu damu, chlod znalzl tu tez mlodziutki mnich. Calkiem dobrze mowi po angielsku - wypytuje skad jestesmy, jaki jest nasz kraj, jak tu przyjechalismy - nie moze uwierzyc ze caly czas ladem, nie samolotem. A potem my wypytujemy. Ken (ma na imie tak jak jedna z dwoch rzek w Luang Prabangu) ma 16 lat, lubi przyjsc tu po szkole - bo chlodno i bo lubi patrzec na rzeke, swoja imienniczke - pochodzi z malenskiej wioski, niedaleko od Luang Prabangu. Jest mnichem od 4 lat - uczy sie - angielksiego, laotanskiej gramatyki, historii - lubi sie uczyc i marzy o studiach, chcialby zostac lekarzem - tylko boi sie, ze nie bedzie go stac na studiowanie - Rok kosztuje az 150 euro - mowi. - To bardzo duzo pieniedzy.... Nie wiem, skad tyle moglbym wziac...
Ken opowieada o swojej wiosce, o ludziach choc biednych, szczesliwych, o tym, jak zyje mnich - o pobutce o 3.30, potem mycie, sprzatanie pokoju, modlitwa i medytacja, potem proicesja z miskami - po jedzenie, szkola, medytacje, nauka, a potem spac - wczesnie, zaraz jak slonce zajdzie...
Nieraz dziwily nas w Laosie obrazki mnichow poalacych papierowy, pijacych lao-lao - rozbily zupelnie nasze wyobrazenie buddyskiegoi mnicha. Sabrina tlumaczy - W Chinach, Tybecie, Indiach mnich jest mnichem cale zycie, a w Laosie - kazdy mezczyzna jesy mnichem, co najmniej przez trzy miesiace - wiec dlaczegoz na ten czas mialby zmieniac swoje przyzwyczajenia? - smieje sie.
Ken ptrzyznaje, ze bycie mnichem dalo mu szanse na edukacje, ktorej absoutnie nie mial w swojej wiosce - mysli, moze zostac mnichem na zawsze? - Chyba to moje miejsce - zastanawia sie. Patrzymy z Kenem na rzeke, jeszcze trochre rozmawiamy... Zegnamy sie...

czwartek, 28 maja 2009

Vientiane - Vang Vieng

Jak sie nam zylo w stolicy Laosu i jak wyglada miejsce opisywane przez wszystkie przewodniki jako "raj"

Raj backpakersow

Vientiane jest male, spokojne, trudno uwierzyc, ze to stolica kraju, ktorego powierzchnia rowna jest Wielkiej Brytanii... Sennie tu spokojnie - za to Vientiane kiwi zyciem - nasze pierwsze wrazenie - Disneyland dla turystow...

Mieszkamy w naszym pokoiku w Vientiane - wcale nie jest zle, mamy balkon, poprzestawialismy lozka, tak ze z 3 malych zrobily sie dwa duze... I siedziemy sobie - ktos ma kawe, ktos grzalke, zeby zagotowac wode, ktos bagietki... Sabrina dostala zaproszenie na laotenskie wesele - wiec ubieramy ja, w koncu bedzie nas reprezentowac ;) Trudno z pomietych, byle-jakich ciuchow w plecakach stworzyc kreacje - ale probujemy - Nina ma sarong, Sabrina pierze na szybko bluzke, suszumy na wentylatorze, Stefano zaskakuje wszytskich - wyciaga wielkie pudla z bizuteria - piekne naszyjniki, bransoletki, kolczyki - Stefano robi bizutetie - i Sabrina wyglada calkiem calkiem.... Moze jeszcze brakuje makijazu - ale ktora z podrozujacych kobiet w ogole pamieta co to jest i jak to wyglada... No, ale Sabrina wyglada super :)



Aleksandra z Wloch ma w sobie wiele ciepla i spokoj - ktory wszytskim sie udziela. Niedawno skoczyla studia w Wiedniu. Jest specjalista od energetyki i czegos jeszcze bardzo skomplikowanego, mowi plynnie w 3 jezykach i moglaby pewnie miec swietna prace za dobre pieniadze w kazdym kraju - ale wybrala Laos. - Ciesze sie, ze mi sie udalo, gdyby nie Laos, pewnie szukalabym czegos w Afryce, moze w Ameryce Poludniowej, w ktoryms z biednych, rozwijajacyhc sie krajow - mowi. - Bo o tym zawsze marzylam, dac cos z siebie, swoja wiedze, energie, ale i poznac codziennosc ludzi. Wloszka bedzie pracowac dle firmy, ktora specjalizuje sie w poszukiwaniu metod oszczedzania energii i dziala w calych Indochinach. Aleksandra bedzie pracowac za darmo, musi sie sama utrzymac - przez pierwsze trzy miesiace, potem moze zacznie cos zarabiac, ale nie bedzie to wiele. Wiec musi znalezc bardzo tanie mieszkanie w Vientiane, a z tym jest problem. - Chyba zostane w hostelu, w dormitorium, nie stac mnie nawet na pokoj - smieje sie. - Ale to nie szkodzi.

Rano Aleksadnra wstaje bardzo rano, aby zdazyc do pracy, stara sie byc bardzo cicho, aby nas nie obudzic. Kazdego dnia wraca coraz bardziej zadowolona. - Podoba mi sie - mowi. - Mnostwo wyzwan, wspaniali ludzie, jest kilku Europejcztkow, kilku Laotanczykow, mnostwo pracy... :)

Gdy zegnamy sie z Aleksandra zaprasza nas do Laosu - Mam nadzieje zostac tu dlugo - mowi. - Musicie mnie odwiedzic :)



Nina i Stefano to ludzie, ktorzy sa zawsze szczesliwi - i to szczescie udziela sie otoczeniu, promieniuje. Zachwycaja sie wszystkim, ciesza sie z wszytskiego - ze smaku kawy o swicie, z tego, jak slonce odbija sie w dachach swiatyn. Poznali sie ponad rok temu w Indiach - Stefano - typowy pod kazdym mozliwym wzgeldem Wloch, po raz ktorys tam w podrozy (-Od dziesieciu lat pol roku pracuje w domu, pol roku podrozuje - mowi), Nina z Izraela, ruda, szczuplutka, wiecznie usmiechnieta - po poltora roku sluzby w armii, pojechala do Indii - odpoczac, robic cos zupelnie przeciwnego niz robi sie w armii. Z Indii wrocili juz razem - i teraz prawie koncza swoja druga wspolno podroz - zaczeli (oczywiscie!) od Indii, potem Tajlandia i teraz jada takim samym szlakiem jak my...

- Rozumie was - smieje sie Nina - Urodzilam sie w Rosji, mialam cztery lata, kiedy moi rodzice wyemigrowali do Izrala - wiec rozmawiamy z Nina czasem po polsku. Fajnie nam razem, nie wiemy jeszcze, ze spedzimy razem wiele dni.... I ze bedzie to swietny czas :)



Vientiane mozna zwiedzic w jeden dzien - kilka swiatyn, wielka Zlota Stupa - symbol miasta i Laosu... Jedzenie drogie i niedbre, nasz pokoj dosc brudnawy, nawet by nam to nie przeszkadzalo - gdyby nie paskudne pluskwy - pogryzly cala Sabrine od stop do glow - ja spie obok Sabriny - pogryzly mnie wpolowie, a Marcina lezacego dalej, nie ruszyly... Ciekawe czego? Bedziemy sie drapac i drapac przez najblize kilka dni..

Zostajemy jednak w Vientiane dluzej - powodem jest wspanialy pomysl na ktore wpadlo Krolwstwo Tajlandii - w kraju sa problemy, nie za bardzo jest sezon - jak przyciagnac turystow? Darmowymi wizami! Slyszelismy plotki - udajemy sie da tajskiej ambasady - i - TO PRAWDA!!! - wizy sa za darmo, w dodatku az na dwa miesiace! Trzeba poczekac - ale nie wazne... Oszczedzilismy kilkadziesiat dolarow - no i stres - konczy sie wiza... na pewno nam starszy dwa miesiace :)
Wiec mieszkamy w Vientiane - wszysyc razaem, rano pierwsza ciuchutko wstaje Aleksandra, potem Nina robi wszytskim kawe, potem wloczymy sie po miescie, bezskutecznie szukamy czegos dobrego i taniego do zarcia, wieczorem siedzimy, rozmawiamy, kazdy opowiada co widzial, gdzie byl, co robil... Jak w domu...

Pierwsze wyjezdza Sabrina - ma malo czasu, a chce jeszcze troche zobaczyc - my czekamy na wize. Zeganymy sie - z nadzieja, pewnoscoa ze jeszcze sie spotkamy - jedzimy ta sama trasa....Dzien przed wyjazdem Sabrina znalazla pod prysznicem drogi zegarek. Chodzimy od pokoju do pokoju, pytamy, czy ktos nie zostawil czegos cennego - nikt. Sabrina uwaza, ze na pewno zostawila to jakas Azjatka - bo taki maly - mowi z przekonaniem. Nikt nic nie zgubil, moze osoba, ktora zostawila zegarek juz wyjechala? Sabrina zabiera "zgube", zostawia jeszcze na wszelki wypadek na recepcji informacje... No, i ledwo Sabrina wyjechala, przychodza Rosjanie, symaptyczna para, bardzo zmartwinie - zgubuli zegarek - a Sabriny juz nie ma, jedyne co mozemy zrobic, to dac im maila Chinki - niedlugo pozniej Rosjanie przychodza szczesliwi, skontaktowali sie z Sabrina, jest juz w Vang-Vieng i jada jutra po zegarek....

A my odbieramy tajskie wizy i wyjezdzamy - tez do Vang Vieng - my czyli ja z Marcinem, Nina i Stefano - postanowilismy na razie podrozowac razem - jedziemy kilka godzin autobusem - widoki sprawiaja ze opadaja nam szczeki - wysoki, strome gory, wyrastajace nagle - zielone, pokryte dzungla, coraz wyzsze - autobus pnie sie, coraz bardziej bajkowe widoki - jak z jakiegos filmu fantasy... I wioski po drodze - palmowe domki na palach, miejscowi w kolorowych, tradycyjnych ciuchach, wkolo dzungla - jak z fotografii podrozniczych magazynow - az ciezko uwierzyc, ze to naprawde, ze taki swiat ciagle istnieje, ze tu jestesmy, ze to widzimy, mozemy dotknac, poczuc... Podoba nam sie dzis Laos, bardzo. Rozmawiamy - z calych Indochin to kraj, gdzie na pewno chcemy jeszcze powrocic...

W Vang Vieng przed nami trudna zadanie - znalezc tano nocleg (nasz maksymalny limit 3 euro za pokoj)- chodizmy, szukamy - albo za drogi, albo zajete. Jest juz ciemno - ale miasteczko osiwetlone, kolorowe neony barow, migajace swiatelka, lasery - a nad rzeka istny Disneyland - jasno i kolorowe, wszedzie muzyka - uulice pelne pijanych, mlodych ludzi, taszczacych wielkie wiaderka pelne lao-lao z lodem, tudziez innych drinkow - to miejsce to "raj backapersow" - tak pisze w przewodniku... Zostaje z Nina z plecakami, prawie zasypiamy, gdyby nie budzace nas ciagle bzyczenie komarow - Marcin i Stefanow szukaja hostelu - i nagle slyszymy znajomy, tylko glosniejszy niz zwykle glos - Sabrina!!! - Idziemy sobie, patrzymy kanjpa, w knajpie stolik, na nim butelka lao-lao... Sabrina! Pollezy z pusta butelka na stole - opowiadaja. Sabrina lekko sie zatacza - Czekalam na was, nudzilam sie, dostalam do kogos butle lao-lao.. No i wypilam.... Sama...-wyznaje. Sabrina uwaza, ze powinnismy ta noc spedzic w jej pokoju - pomiescimy sie - zapewnia. Ale udaje nam sie znalezc tani pokoj - umawiamy sie z Sabrina na jutro - na lao lao :)

Vang Vieng na drugi dzien robi przyjemniejsze wrazenie - wkolo wspaniale gory, szeroki, czysty Mekong, znajdujemy w dodtaku swietne i tanie zarcie... Wynajmujemy motory, jezdzimy po okolicy, zwiedzamy jaskinie - dluga, pelno kolorowych stalktytow, dziwnych, lsniacych jak zloty piasek mineralow. Do innej jaskini, trzeba wplywac na detce, lodowato zimna woda, calkowita ciemnosc. Trafiamy tez do slynnego miejsca "tubingu" - cala zabawa, dla ktorej, czasem i tylko ktorej ludzie przyjezdzaja do Laosu z Tajlandii polega na tym ze szczesliwiec plynie z nurtem rzeki Mekongiem, po drodze mijajac zbudowane na platformach, na rzece knajpy i pijac, pijac, pijac... Czasem ktos wpadnie do rzeki, czasaem Mekong zniesie go za daleko - aby prawidlowo "odbyc" tubing w VangVieng, trzeba byc bardzo mokrym i bardzo pijanym. Fajne to moze i smieszne (nie probujemy), czasem niebezpieczne. Wiekszosc "tubujacych" ma mniej niz 20 lat. Ci ktorzy juz sa po lub przed "tubingiem" bawia sie nad rzeka - i sami juz, mocno pijani nie wiedza co z soba zrobic - skacza do rzeki, wpadaja, zjezdzaja po linach, chbodza na rekach, wrzeszcza, krzycza - i pija, pija lao-lao. "Backpakerski raj". Stefano mocno nie podba sie to miejsce - To nie ma nic wspolnego z Laosem, z Azja - ci ludzie tu sa biedni, nieszczesliwi, nie wiedza co robic, pewnie sie strasznie nudza, a tu tyle wspanialych rzeczy do zobaczenia.... - zamysla sie.

Wieczorem idziemy zobaczyc miejsce, ktore nazwalismy "disnayland" - tzn. idzie Marcin ze Stafano - wracaja nad ranem - Dziwne miejsce, jakbysmy byli w Europie - opwoaidaja. - We wszystkich knajpach biala obsluga, nawet prostytutki z Europy...

Spedzamy w "raju" kilka dni - potem udajemy sie dalej na polnoc.

piątek, 22 maja 2009

Vientiane

Jak dziala stop w Laosie, jak zniknely nasze bagaze i jak powstala najbardziej sepiarska (czyt. oszczedna) brygada swiata :)



Szesciu w "trojce"



Autostopem, lokalnymi autobusami - dotarlismy do Vientine, malej stolicy Laosu. Jak to w stolicy - drogo, w hostelach brudno (brr ale nas pluskwy pogryzly)...



Decyzja - jedziemy - koniec leniswa. Wstajemy rano i jedziemy. Na polnoc. Wiec wylazimy z wielkimi plecakami, w starszliwym upale z hostelu - ale nam sie nie chce... Ale szybko zatrzymujemy stopa - dostawcza ciezarowke - jedziemy z butelkami zimnytch napojow, ktore kierowca rozwozi po okolicy. Potem lokalnym promem przekraczamy Mekong - kobiety sprzedaja owoce, dziwne potrawy - i prazone chrzaszcze - miejscowy przysmak - nabite na patyk. Dla miejscowych to cos w rodzaju chipsow - przegryzka. Ciekawe jak smakuja? Ale jakos nie mozemy sie przemoc. Nawet Sabrina, ktora, jak na Chinke przystalo, jeda wiele dziwnych dla nas rzeczy, nie kusi sie - W Chinach nie jemy takich rzeczy - mowi z obrzydzeniem.

Do pobliskiego Pakse jedziemy lokalnym ciezarowko - autobusem - na odkrytej, choc zadaszonej przyczepie, pomalowanego we wszytskie kolory samochodu, ustwinone sa siedzenia. Czasem jest bardzo tloczno, ludzie wystaja na zewnatrz, czasem pustawo, bywa ze wspolpasazerami sa kury, kozy, bywa ze jedzie sie zupelnie samemu - to najtanszy srodek transportu w Laosie i - najprzyjemniejszy. Wiec jedziemy do Paske - tam znowu Sabrina odkrywa lokalna restauracje - targuje (to miestrzyni targowania) dobra cene - i wszytsko byloby dobrze, nasza ryba wyglada smakowicie, tylko - gdyby byla wypatroszona.... Niestety, usamzona jest w calosci...

Lapiemy stopa - zatrzymuje sie wiele samochodow, ale jada tylko kilka kilometrow :( Ale za to zatrzymuje sie lokalny, tani autobus - jedziemy. Wieczorem jestesmy w Savanateh - nie chce nam sie zbytnie zostawac w tym miescie, nie ,a tu tanich noclegow, z dworca do centrum jest kawalek drogi - pytamy wiec o autobus do Vientiane - jest - i okazuje sie, ze to ten sam, ktorym przyjechalismy :) Odjezdza dopiero za 3 godziny, ale mozemy zapakowac bagaze. Wsadzamy plecaki, szczesliwi snujemy sie po dworcu i nagle - nie ma naszego aoutobusu! Znikl! Odjechal.... I nikt nie wie, co sie z nim stalo... Marcin srednio sie martwi - Bedzie lzej, mam dosc plecaka...

No, nie bedzie lzej, autobus przyjechal po 3 godzinach - rano jestesmy w Vientiane. Tradycyjnie, dworzec autobusowy oddalony jest ladne pare kilometrwo do miasta- pada deszcz,jest jeszcze ciemno i ponuro - miejscowi tuk-tukowcy zadaja zawrotnuych cen za zawiezienie do centrum.Szukamy tutystow - razem bedzie taniej - jest dwoch Niemcow, troche czuc od nicj alkoholem, troche cwaniakowaci, opowiadaja jakie vientiane jest okropne - Sabrina targuje cene - znowu szokuje - udaje jej sie super stargowac, oakzauje sie, ze placimy nawetmniej niz miejscowi! Jak ona to robi???
Jedziemy, Niemcy zadaja, zeby zawiezc ich pod konkretny hotel (tylko 15 dol- mowia.. ta.. tylko), my chcemy po prostu do centrum - i jakos tak wychodzi, ze tuk-tukowiec pierwsze wiezie nasza trojke do centrum, potem zawiezie Niemcow do ich hotelu. Gdy dowiaduja sie, ze Sabrina jest w Chin wygarniaja jej caly swoj zal i obraze na chisnki rzad -Nie dali nam wizy! - oburzaja sie. - My Europejczycy utrzymujemy ten kraj, a oni nam wizy nie daja.... (ta... = przy.aut ;)
Wyopakowujemy plecaki, a Niemcy wyskakuja z awantura - Po co sie tu zatrzymujemy? A gdzie nasz hotel? Nie tu mielismy przyjechac? - tuk-tukowiec tlumaczy, ze zaraz ich zawiezie, ale Niemcy rzucaja juz "fucki", wyzwiska, zabieraja obrazeni torby wrzeszczac cos o "glupich, debilnych Azjatach".
Oczywiscie nie zaplacili.

Znalezc tani nocleg w Vientiane.... Graniczy z cudem. Mimo, ze jestesmy bardzo rano, wszystkie tnasze hostele cale zajete. A to, co zastalo o wiele za drogie, Chodzimy, szukamy, pytamy sie. Trafiamy na inna, podbana do ans trojke, tez szukajaxcych, pytajacych sie - rozpoznajemy wsrod nich Aleksandr - Wloszke, ktorapoznalismy w Champasak, razem z nia jest Stefano, tez z Wloch i jego dziewczyna, Nina z Izraela. Wiec jest nas szesciora "na tej samej lodzi". I wpadmy na genialny pomysl - bierzemy w szoste trzyosobowy pokoj - bedzie tanio ;) no, bo czy mozna sobie wyobrazic bardziej "Sepiarska" brygaade niz polsko-chinsko-zydowsko-wloska?



wtorek, 19 maja 2009

Champasak

I znowu lenistwo :)



Champasak to mala wioska - jedna ulica, stare postkolonialne budynki, mocno zaniedbane, ale pelne uroku, dalej - domy na palach, i oczywiscie olbrzymi Mekong - trudno uwierzyc, ze byla to kiedys stolica krolestwa..



Opuszczamy Don Det - wioske na jednej z Czterech Tysiecy Wysp - zal nam, smutno i tylko caly wielki Laos przed nami powoduje ze w koncu sie zbieramy... Zeganmy sie nie tylko z miejscem - ale i z ludzmi, z ktorymi spedzlismy kilka dni - a wydaje sie, jakbysmy znali sie od lat... Jeszcze nie wiemy, ze bedziemy spotykac sie wielokrotnie po drodze :) Jak na razie nie spotkalismy tylko Herberta... choc kto wie...

Dlaczego ludzie podrozuja? Pewnie mozna by o tym pisac i pisac, pewnie kazdy ma swoje powody - Herbert nie wyjechal gnany ciekawoscia swiata, poszukiwaniem wolnosci - Azja to dla niego lek na bol. Austriak, 45 lat, w znoszonych podrozniczych ciuchach, z wielka mapa Azji, gdzie zaznacza swoje szlaki. Zobaczyl juz kawal Azji i fajnie slucha sie wieczorami Huberta opowiadajacego o swoich przygodach, o miejscach, ludziach. I o planach. - Mialem dom, zone, dzieci, prace, pieniadze, wszytsko uporzadkowane, zaplanowane - mowi. - I nigdy nie myslalam, ze wszystko sie tak bardzo zmieni. Ze bede podrozowal z plecakim po Azji, ze nie bede chcial miec juz nic wiecej.

Pewnie jedna z wielu histori - Huberta po prostu zostawila zona, mowi, ze starcil wszytsko. Mogl zaczac pic, zalamac sie, cokolwiek - wybral Azje. - I to byl najlepszy pomysl - smieje sie. Tym bardzie, ze od prawie roku nie podrozuje sam :) Poznal Tajke - tez rozwodke, niewiele mlodsza od niego i razem przemierzaja Azje... No - smiejemy sie Huberta - Nie masz juz dosc problemow z kobietami? Bo Hubert zwierza sie, ze jego dziewczyna nie za bardzo chce jechac z nim do Austrii, a juz na pewni nie chce sie przeprowadzic, a on ma bardzo powazne plany...ech...zycie ;)

A narzeczona Huberta opowiada nam o Tajalndii, wyjasnia problemy, tlumaczy, co w tej chwili dzieje sie w kraju. Bo w Tajlandii nie dzieje sie dobrze - protesty, zamieszki, wojsko na ulicach Bankoku, przez kilka dni zawieszone miedzynarodowe loty, Chiny ewakuuja swoich turystow. A wiekszosc ludzi jedzie go Tajlandii, albo z niej przyjechalo - wiec kazdy nasluchuje glosow z Tajlandii, wypytuje, tych co przyjechali, martwi sie. Nikt nie chce zeby wTajladnii dzialo sie zle.
Narzeczona Huberta jest "po stronie" krola, nosi pomaranczowa koszulke. "Moj krol" mowi o monarsze.


Wyjezdzamy z Wysp razem z Sabrina - tak naprawde Sabrina ma na imie zupelnie inaczej - Chinczycy czesto uzywaja drugiego, "zachodniego" imienia, czesto tego, ktore "nadaja" sobie na lekcjach angielskiego. - I tak zapomnicie moje chinskie imie, a nawet jak zapamietacie, bedziecie je starsznie przekrecac - smieje sie.

Sabrina jest pierwsza samotnie pdorozujaca Chinka jak spotkalismy, sama mowi, ze Chinczycy zwykle podzrozuja w grupach, a ona nie dosc ze sama, to jeszcze kobieta - zupelna zadkosc. Energiczna, odwazna. - To moja pierwsza podroz, ale na pewno nie ostatnia - smieje sie. Sabrina w Chinach zajmuje sie dziennikarstwem, astrologia, tlumaczeniami, biznesem - to tez nietypowe - Nie chce miec stalej pracy, mialam juz taka - ciagle w biurze, zadnego urlopu, nie mam ochoty tak zyc - mowi. - No tak.. - smieje sie. - Moi rodzice zastanwiaja sie, dlaczego maja taka dziwna corke... A ja po prostu nie chce robic tego, czego wszyscy ode mnie oczekuja, chce byc soba :)

Sabrina jest az do bolu szczera - i mozna z nia porozmawiac o wszytskim. Tez o rzeczach ktore dla olbrzymiej wiekszosci Chinczykow sa tematem tabu - dla Sabriny takie tematy nie istnieja. Rozmawiamy o Chinach, zadaejmy mnostow pytan, Sabrina wyjasnia nam tego, czego nie rozumielismy, nie wiedzielismy. - Pytajcie o co chciecie - smieje sie. - O Tybet tez :) Wiec rozmwiamy o Tybecie - Sabrina jest buddystka, zwiedzila Tybet, nie tylko miasta, glowen turystytczne atrakcje, ale i male wioski, odlegle osady, zna i ceni kultury Tybetu, wie wiele o historii. - Wy ludzie z Zachodu macie swoje zdanie o Tybecie, Dalaj Lamie, ale znacie ten temat beradzo powierzchownie - mowi. - Widzicie tylko jedna strone medalu. A ludzie w Chinach, ktorzy tez zwykle nie wiedza wiele o Tybecie - tez znaja tylko jedna strone, przeciwna... A prawda jest zupelnie gdzie indziej i malo kto jej szuka - trzeba znac dluga historie Chin i Tybetu, stosunkow miedzy nami, religie, kulture.. To nie takie proste...

Wiec codziennie, gdy jest najwiekszy upal siedzimy na tarasie, czasem lezymy na lezakach gapiac sie w sufit, po ktorym gonia sie gekony. Wieczorami rozmawiamy, rozmawiamy... Wyjdziemy "na miasto". Starsze kobiety na skraju ulicy goruja lokalne zupy - calkiem tanie, bardzo miejscowo - dziwne - diabelnie ostre, o dziwacznym smaku. Laotanskie jedzenie. Pojechalam z Sabrina na rowerach do runin Wat Champasak (marcin leni sie) - po Angkor Wat niewiele podobnych swiatyn moze zrobic wrazenie - ale miejsce calkiem przyjemnie, wkolo dzungla, zbieramy z Sabrina niemozliwe slodkie, dzikie mango... Jutro wyruszamy w strone stolicy...

poniedziałek, 18 maja 2009

Cztery tysiace wysp

Sluchajac jak rosnie ryz

LAO, LAO

Wietnamczycy sadza ryz, Khmerowi patrza jak rosnie - a Laotanczycy sluchaja, jak rosnie - tak uwazali Francuzi - i tak wiesc gminna niesie - Laotanczycy to ludzie leniwi, zupelnie wyluzowani i bezstresowi. Turysci mowia - Laos to kraj wiszenia w hamaku, gapienia sie na rzeke - calkowity luz. I przez pierwsze dni tym wlasnie zajmowalismy sie - hamak, bungalow i rzeka.... (Mekong oczywiscie) I jeszcze Lao, Lao :)

Czy moze byc gdzies lepiej niz na Czterech Tysiacach Wysp?
Archipelag na wielkim Mekongu - wyspy, wysepki, czasem tak male, ze wygladaja jak wystajaca z wody kepa drzew. Rzeka - toczy leniwie zielone wody, w nich chlodza sie wodne bawoly, ludzie lowia ryby, turystwo w detkach niesie wolny prad. Wioski - male, z pradem na kilka tylko godzin dziennie. I bungalowy - te najtansze, najlepsze - stojace na palach w rzece, calkowicie proste, z lozkiem tylko i moskirira, zbudowane z palmowuch lisci, z balkonem, z obowiazkowym hamakiem. Ludzie - przyjezdzaja tu tylko na 2,3 dni, zostaja tyugodniami nawet. Czlowiekowi w ogole nie chce sie stad ruszac - jesli ktos dopiero przyjechal do Laosu wyjezdza tylko dlatego, ze chce zobaczyc reszte kraju, a ci co wyjezdzaja - przyjezdzaja tu na pozegnalne lenistwo i wypedza ich tylko waznosc wizy.
Lenistwie jest tu bardzo - goraca, duszno, wiec gdzie lepiej niz w rzece albo w hamaku? Wieczorem mozna pochodzic po wiosce, ale jak siadze prad - nie ma nic do roboty. Tu wiec spotyka sie ludzi, planuje, slucha opowiesci. Tu zawiera sie nowe przyjaznie.
Miejscowi tez leniwi - dobrze im sie zyje - maja turystow, zyja z turystow, tylko siedziec i patrzec jak leca pieniadze. Czasem trzeba budzic wlasciciela sklepu - spi w hamaku - moge cos kupic?
Odpoczynek po Kambodzy - ludzie przyjazni, usmiechnieci, nie zaczepiaja, nie namawiaja na nic, z checia porozmawiaja, spada nam lancuch z rowera, miejscowy dzieciak natychmiast oferuje pomoc i zanim zdazymy cokolwiek powiedziec juz zaczyna majstrowac. I nic za to nie chce, nawet o tym nie pomysli.
Co robiliscie na 4 tysiacach wysp? Pojezdzilismy na rwoerze, zobaczylismy wodospady, swiatynie... Ale tak naprawde to nic. Tu nic sie nie robi.
AAAA... jak to nic - pije sie Lao Lao - miejscowa ryzowa wodke - o smaku sfermentowowengo ryzu, czasem przezroczysta, czasem zoltwa, tansza od wody - lao lao mozna nazawac laotanskim narodowym trunkiem - jest wszedzie - pierwszt raz - zamawiamy "big lao lao", myslac ze to duza szklanka - dostajemy litrowa butle...
No i jest pieknie - zachody slonca nad rzeka, palmy, domy na palach, gwaltowne tropikalne burze (brrr), wielkie motyle (i jeszcze wieksze inne robale ;), jaskrawozolto-czarne albo zielone jaszczurki... :)
Czy moze byc gdzies lepiej niz na Czterech Tysiacach Wysp? ;)



czwartek, 14 maja 2009

Kambodza-Laos


Dalej Mekongiem

Kilkanascie dni - niewiele czasu spedzilismy w Kambodzy i pewnie niewiele o tym kraju wiemy - na pewno jest to miejsce fascynujace, moze mozna by tu spedzic dlugie tygodnie - ale nam - jak na pierwszy raz wystarczy :) Troche za drogo, mocno za goraca (wybralismy najgorszy miesiac do podrozowania - kwiecien- upalny i duszny) i jakos rzadko spotykalismy sie z sympatia miejscowych... Jedziemy do Laosu :) Ale Kambodze oczywiscie polacemy - bo kazdy kraj warto zobaczyc, doswiadczyc, poczuc :) nawet jak czasem sie ponarzeka, pomeczy... Podrozowanie to nie wakacje - czasem to ciezka praca :)

Zebysmy za bardzo nie stesknili sie za starym dobrym Mekongiem, granica miedzy Kambodza i Laosem jest tez na tej poteznej rzece, i dopiero od niedawna mozna przejechac ladem, nie trzeba plynac drogim promem. Wiec jedziemy ladem - w ciasnym busiku upchnietych jest tyle turystow, ale mozna zmiescic - jedziemy dopiero, gdy na pewno wiadomo, ze absolutnie nie wcisnie sie jeszcze jedna osoba. Po drodze kierowca zatrzymuje sie - niby na kilka minut - przez dwie godziny smazymy sie w poludniwcym skwarze. Jestesmy zupelnie mokrzy, nie mialam pojecia, ze z czlowiek moze tyle z siebie wypocic - ... ale mozemy sobie pogadac, powymieniac sie doswiadczeniami - sa Kanadyjczycy, Francuzi, nawet Beatrice z Libanu. Mike z Kanady smieje sie, gdy wiemy o sobie juz wszytsko (skad jestesmy, skad jedziemy, dokad itd) a nie znamy naszych imion - Tak jest zawsze - pierwsze pytanie, skad jestes, gdzie byles, czasem podrozuje sie z kims przez kilak godzin i wtedy czlowiem uswiadamia sobie, kurcze, nie wiem jak on ma na imie... I glupio spytac.. :)

Jedziemy! Przez granice musimy przejsc na piechote - i wlasnie zaczynaja spadac wielki krople deszczu. Khmerowie, juz w strugach deszczu, odprawiaja nas szybko, uprzejmie - bardzo interesuja sie Beatrice, bo nie widzieli jeszcze nikogo z LIbanu, wiec pytaja, gdzie ten kraj, jaki... Potem Laotanczyc - tez mili, ale jeden zgrzyt - dwa dolary za pieczatke. Oczywiscie wiemy, i oni wiedza, ze my wiemy i my wiemy, ze oni wiedza - ze opalta jest zupelnie, calkowicie nielegalna. Nic nie pomaga - ani prosba o rachunek, ani slodkie oczy, przekonywanie ze nie mamy pieniedzy (jak to biali nie maja pieniedzy?) - pogrnifcznicy z wstretem odrzucaja nasze paszporty - beda pieniadze, bedzie pieczatka. Jedyne ce udaje sie - stargowac z 2 dolaraow na dolara... A potem (juz za darmo) usmiech i "Witamy w Laosie". No, witamy Laos...



O Kambodzy slow kilka


Chyba nalezy sie podsumowanie :) Opuszczamy kolejny, 5 kraj na naszej trasie - jak jest Kambodza? Bardziej egzotyczna niz Wietnam, troche brudnawa (podobno Khmerowie z calych Indochin sa najbardziej "indo-") i droga. Gdy jest droga w bogatym, drogim kraju, jakos to mniej boli - a Kambodza jest biedna, wiemy, ze ludzie zarabiaja tu czasem nawet kilakdzista dolarow miesiacznie - a wszytsko kosztuje sporo, nieraz drozej niz w Polsce. Bialy musi placioc wiecej - tak robi rzadf (potrojne ceny dla cudzoziemncow na panstwowe koleje), tak wiec robia tez obywatele - wszedzie bialy musi placic wiecej. Nie ma zmiluj sie - masz tyle pieniedzy, to plac... Tylko czlowiek z plecakiem nie zawsze ma "tyle" pieniedzy... Ale to juz inna historia...

W tej drozyznie nie ma zreszta nic niezywklego - tu ludzie (przynajmniej ich olbrzymie wiekszosc) sa za biedni, aby jesc w knajpach, nawet kupowac w sklepach (gdzie kilo ryzu kosztuje 4 dol.! - Kambodza produkuje mniej zywnosci niz potrzebuje) - wiec klienci to tylko turysci - wiec i ceny sa turystyczne. Miejscowi jak juz kupuja to na targu - ale tu znawu - biala twarz oznacza - bedzie drogo...

KRAJ A Kambodza to naprawde biedny kraj - mnostwo tu brudnawych, wychudzonych dzieciakow, pod sklepami proszocych turystow o cos do jedzenia, duzo tu ofiar min - ludzi bez nog, bez rak, bez pieniedzy. Czasem graja, spiewaja, recytuja - prosza o pare groszy. Czasem po prostu zebraja. W turystycznych miejscach zawsze mozna spotkac dzieci w bialych bluzkach, szkolnych pocerownych mundurkach, z miejscowych sierocincow, bardzo kulturalnie, bez narzucania sie, nawet niesmialo proszoce o wsparcie... Budza na tym tle niesmak bardzo drogie samochody, piekne wille organizacji charytatywnych - pelno tego w Kambodzy... I miejscowi nowobogaccy - obwieszeni zlotem - wieszajacy zlote, grube lancuchy nawet na szyjach niemowlakow...

LUDZIE Khmerowie to dziwni ludzie - niezbyt przyjazni, lubiacy oszukac, czasem bardzo wrogo nastwiani - taki czasto czulismy sie w Kambodzy, choc to nasze bardzo subiektywne odczucie i - co za tym idzie - niekoniecznie prawdziwe. Jest w tych ludziach jakas agresja, niechec, zlosc, nieufnosc. Mozna by ich nie lubic - ale w Kambodzy nie mozna zapominac o starszliwej, ciagle jeszcze swiezej historii tego malego kraju - o Pol Pocie (tu nie wymawia sie tego slowa, to najgorsze przeklenstwo), rezimie, ktory zamordowal blisko trzecia czesc populacji, ktory uwazany jest za najbardziej krwawa i okrutna dyktature wspolczesnego swiata. I to mocno tkwi w Khmerach - zreszta rezim nigdy nie zostakl rozliczony, wielu ludzi Pol Pota ciagle jest przy wladzy, przy pieniadzach w dzisiejsszej Kambodzy. Wiec ten rezim ciagle jakos tkwi w ludziach... Kazdy dorosly, starszy czlowiek musi pamietac rezim - czy mamy pojecie co przezyl, czy mozemy sobie to wyobrazic?

Choc mozna spotkac sie w Kambodzy tez z goscinnoscia, serdecznoscia, ale tych trzeba szukac w miejscach z dala od turystycznych tras, w malych miejscowosciach, w zagubionych w dzungli wioskach.

TURYSCI Kambodza to kraj wspanialej kultury, cudownych zabytkow, dzikiej przyrody - ale tez tanich rozrywek i niestety - coraz wiecej ludzi szuka tu tego drugiego... Smutne to i straszne. Czy nieuniknione? Wiadomo, ze poszukiwacze rozrywek zostawiaja wiecej pieniedzy niz podroznicy (mocno tym samym windujac ceny) - ale co bedzie dalej? Czy Kambodza nie zmieni sie w cyrk dla pseudo-turystow? Co jeszcze bedzie mozna tu kupic? Za co jeszcze zaplacic?...

Z tymi myslami, dyskutujac o tym wszystkim, o Kambodzy, o tym co nas tam spotkalo z naszymi nowymi przyjaciolmi witamy Laos...

Rattanakiri

W poszukiwaniu Kambodzy

Turystyczne enklawy, zatloczona stolica - postanowilismy poszukac prawdziwej Kambodzy. W koncu to kraj wspanialej, pierwotnej dzungli, kraina malych, odcietych od swiata wiosek... Nie jest to latwe - w Kambodzy drogi sa w oplakanym stanie, do wielu miejsc w ogole nie da sie dostac - kolejna "pamiatka" po Czerwonych Khmerach - Pol Pot postanowil zlikwidowac system drog i do dzis Kambodza nie moze sobie poradzic z jego odbudowa. Wybralismy Rattanakiri - prowincje na polnocnym-wschodzi kraju.

No - ile jestesmy w podrozy? 4 miesiace? Nieprawda - obchodzimy juz 5 (!!!) raz Nowy Rok!!! Znowu! Pierwsze "nasz", potem starorosyjski, potem chinski, ktory mocna nasza podroz utrudnil, potem tybetanski - teraz znowu - buddyjski! Wiec swietujemy :) Zaczyna sie 2552 rok...

Jechalo nam sie zle - w Kambodzy autobusy sa drogie - przynajmniej dla nas, turystow - nigdy zreszta nie wiadomo od czego zalezt cena - bo bilet na ten sam dystans moze kosztowac 5, a moze i 20 dol - nigdy nie wiadomo... Nie raz w agencji turytycznej jest o wiele taniej niz na dworcu.
Droga z Siem Repa do Rattnakiro zajela nam 3 dni - po drodza zatrzymujemy sie w miastach - brudnawo, paskudne jedzenie, ceny na nasz widok szybujace w gore, ludzie niezbyt mili, niezbyt przyjazni... Przykro, gdy widzimy jak miejscowi w knajpach jedza swiezutkie, pachnace rzeczy, a my zamawiamy - placimy dolara i dostajemy ochlap ryzu wielkosci piesci z podgnitym listkiem kapusty...
Khmerowie nie za bardzo wiedza chyba jak traktowc turystow - a to zle, bo wiekszosc ludzi nie chce wracac do Kambodzy, mowia - zobaczyc Angkor Wat i wyjezdzac... Bo czasem czlowiek czuje sie, jakby byl traktowany w mysl zasady "Zostaw pieniadze i sp...". Krotkowzroczne to myslenie...A moze po prostu nie lubia turtystow, moze nie lubia bialych... tego sie tu nie dowiemy - ale jedno jest pewne, mysle ze mamy starsznie duzo pieniedzy, ze dolar to dla nas zupelnie nic... jakbysmy mieli cale plecaki wypchane dolarami...
Jest starszliwie goraca. Mielismy szczescie - kiedy zwiedzalismy Angkor Wat bylo pochmurnie, ciut chlodniej - teraz swiecie slonce i wspolczujemy tym, ktorzy w tym skawarze pedaluja po swiatyniach. Nocami sa czasem straszliwe burze, myslimy - rano bedzie chlodniej - ale nic z tego...
Drogi sa dziurawe, osttani odcinek - do Rattanakiri jedziemy przez dzungle, kamienistym traktem, czerwona ziemia kurzy sie, po drodze nic, czasem malenskie wioski, kilka domkow na palach zbudowanych z palmowych lisci - to wszytsko. Miasteczko jest malenkie, nie ma tu asfaltu, czesto siada prad, niewielu turystow, wszedzie czerwony pyl... Wynajmujemy motor - jezdzimy po dzungli, po wielkich, czasem zarosnietych juz i opuszczonych plantacjach kauczuku, po malych wioskach, gdzie czasem ludzie ubrani sa tylko w sarongi. Jest tu jezioro z czysciutka woda - idelanie okragle - uwazane za swiete - mamy pecha - a moze szczescie, bo ludzie obchodza Nowy Rok i przyjechali tu na piknik, jest ich setki, pelno na brzegu, tak, ze nie da sie nawet podejsc do wody - ale za to mozemy podgladnec jak swituja Khmerzy... Mozemy "zalapac" sie na wyspey miejscopwych zeplowo folkowcych. Sa tu wodospady, na plynacych przez dzungle rzekach o zoltych wodach, kapia sie tu dzieciaki, chlodza dorosli... Chyba znalezlismy nasza prawdziwa Kambodze - bo i ludzie tu zupelnie inni - nie oszukuja, nie wymyslaja astronomicznych cen, pogadaja, popytaja, choc nie znaja zwykle ani slowa po angielsku mozna posiedziec ze starszym Khmerem i rozmawiac przez kilkadzista minut... Wiec spedzilismy w Rattanakiri kilka dni...
Znalezlismy nasza Kambodze... :)

wtorek, 12 maja 2009

Siem Reap - Angkor Wat

Khmerskie cuda

Gdyby tylko jedna ze swiatyn Angkor Watu stala sobie gdzies osobno, bylaby wielka atrakcja, cudem swiata, mekka turystow - a tu jest ich kilkadzistat... Angkor Wat to zelazny punkt kazdej wizyty w Kambodzy - mozna narzekac - za duzo turystow, za duzo calego szumu woko tego miejsca, za duzo komercji - ale Angor Wat nie jest ani troche przereklamowane, nie da sie w zadne sposob przesadzic wspanialosci tego miejsca, to jedno z takich miejsc, ktorego atmosfery nie odda zadna fotografia, zaden film. No, wiec udalismy sie do Siem Reap -miasteczka - bazy do zwiedzania starozytnych swiatyn....

Nie sposob byc w Kambodzy i choc przez chwile zapomniec o istnieniu Angkor Wat- charakterystyczna sylwetka glownej swiatyni jest na fladze, na banknotach, na papierosach, piwie, na logo wielu bankow, sklepow, resteuracji, w nazwyach agencji turystycznych, firm transportowych - wszedzie. To narodowy symbol, duma kraju. Nawet Pol Pot, ktory bez zmruzenia oka niszczyl dziesiatki swiatyn i klasztorow, nie tknal Angkor... Swiatynie to najwiekszy cud tego regionu, jedna z najwspanialszych budowli Azji, calego swiata nawet.

Nie ma chyba drugiego miesca w Kambodzy, gdzie byloby latwiej sie dostac niz do Siem Reap, z kazdego miasta w kraju, nawet z krajow sasiednich dziesiatki aotobusow dziennie, autobusow pelnych turystow wyrusza do Sieam Reap - zobaczyc swiatynie. Wiec nie dziwi nas, ze centrumtdo nie Kambodza wcale - to Europa- hotele, restauracje dla cudzoziemcow, sami biali na ulicach - setki, tysiace turystow... Biala, halasliwa, droga enklawa. Mieszkamy w cichym hostelu, prowadzi go cala rodzina, jest w Francuz, ktory ozenil sie z Khmerka, maja mala, sliczna corke - kobiety swietne gotuja. Zanim rodzina postwila to hostel, w tym miejscu znajdowala sie farma krokodyli.

Nasz hostel stoi troche na uboczu, troche poza centrum, gdzie zaczyna sie robic troche bardziej "khmersko", ale i tu mocno czuc, ze Siem Reap jest bardzo rozny od reszty kraju - bogate, zadowolone z siebia miasto - ale nie ma sie czego dziwic Angkor Wat to kopalnia zlota.

Ktos sprytnie to wymyslil - caly teren mozna by zwiedzic w dwa dni -intensywne, meczace, ale mozna - jeden dzien to za malo, trzy - troche za duzo, mozna dostac przesytu - ale na dwa dni nie da sie kupic biletow - sa 1 - 3- dniowe i tygodniowe. Cena biletow wstepu spedza sen z oczu turystow - 20 dol za dzien, 40 za 3-dniowy karnet. Wiadomo, ze dzien to za malo, wiec - trzeba wydac 40 dol!!! To duzo, nawet w Europie, a w Azji - bardzo duzo, za te pieniadze mozna przezyc kilka dni, mozna bardzo daleko zajechac... Ale - trzeba. Nie da sie tego obejsc, dawno minely czasy, gdy mozna bylo przekupic straznika, probowac wejsc "na lewo" - teren jest swietnie strzezony, dodatkowo bilty sa sprawdzane przy kazdej swiatyni - i zadnych znizek, zadnych wyjatkow.

Myslimy sobie- Kambodza to biedny kraj, kraj wielu potrzeb, kraj gdzie wciaz gloduja ludzie, gdzie ofiary min zebraja na ulicy, kraj, gdzie nie ma drog, nie ma infrastruktury - ale kraj stosunkowo maly - zaledwie kilkanascie milionow mieszkancow. A teraz liczymy - kilkaset turystow dziennie placi 40 dol za wstep do swiatyn - ile to miesiecznie, ile rocznie - wychodza zawrotne sumy - za te pieniadze mozna by utrzymac wszytskie kambodanskie sieroty, wyzywic jego mieszkancow, albo zbudowac drogi, szkoly - wlasciwie Kambodza moglaby zyc z Angor Watu. To kura znoszaca zlote jaja. Ale w przewodniku czytamy - tylko kilka procent dochodow ze sprzedazy biletow jest przeznaczona na utrzymanie kompleksu, reszta znika w czarnej dziurze - caly biznes kontroluje powiazana z rzadem, ale prywatne firma - tam tez trafiaja cale dochody...

Nie ma mozliwosci, aby Angkor Wat zwiedzac na piechote - wynajmu motorow zakazano turystom - niby, za duzo wypadkow - ale wiadomo, ze chodzi o pieniadze, turysci maja jezdzic tuk-tukami i slono za nie placic. W planach byl tez zakaz wjezdzania na teraz Angkor Wat rowerami (za duzo wypadkow?), ale na szczescie tego "genialnego" pomyslu nie uskuteczniono - wiec mozemy wynajac rowery :) Teren jest plaski, drogi dobre, majac wlasny transport jestemy wolni, mozemy jezdzic bez zadnych ustalonyh marszrut, ronbic co chcemy - no i wszytsko wychodzi o wiele taniej:) Dzien wczesniej kupujemy bilety-daje to troche oszczednosci, bo jesli bilet kupi sie odpowidnio pozno, mozna jeszcze tego samego dnia wejscna teren swiatyn - i ciagle miec cale trzy dni - wiec pierwszego dnia ogladamy glowna swiatynie, na drugi dzien wstajemy przed wschodem slonca...

Najstarsze swiatynie pochadza z VII w, namlodsze z XII, XIII - z czasow, gdy na ziemiach tych pra- pra dziadowie wspolczesnych Khmerow, jeszcze wyznajach hinduzim, stworzyli silne, bogate krolestwo. I budowali cuda - swaitynie,palace, drogi, nawet olbrzymie sztuczne jezioro, w ktorym do dzis, schodzac po starozytnych kamiennych shodach kapia sie dzieciaki z okolicznych wiosek...
Trzy wieze glownej swiatyni Angkor Wat, odbiajajace sie w wodzie... I koljen swiatynie - wspanialy Bajon, gdzie posrod kamiennych twarzy, posrod ciemnych, zimnych korytarzy mozna sie szwedac godzinami, swiatynie - piramidy, gdzie wchodzi sie kilkanascie metrow w gore po niemozliwie waskich i stromych schodach, swiatynie -labirynty korytarzy, sal, zaulkow, swiatynie toczace przegranba bitwe z dzungla - gdzie gigantyczne drzewa rozsadzaja mury, cale budwle, gdzie korzenie wrastaja w dachy, w oltarze, gdzie galezie wyrastaja ze starozytnych rzezb -najbardziej widowsikowe, najczesciej fotografowane ( w takiej swiatyni krecona Tomb Rider)... Wielkie, poteze swiatynie, widoczne z daleka i male, zagubione w lesie... A w nich rzezby, a na scianach olbrzymiesceny bitew, koronacji, opowisci o codziennym zyciu, czasem napisy jeszcze w sanskrycie. Kilkaset hektarow, kiladziesiat swiatyn - trzy dni od rana do nocy, ale nie spieszymy sie, czasem posiedzimy sobie moze za dlugo w cieniu jakiejs swiatynnej bramy, w porze najwiekszego upalu zdrzemniemy sie gdzies wsrod starozytnych murow - w Angkor Wat nie mozna sie zbyt spieszyc, nie mozna za duzo pstrykac zdjec, nie mozna za wiele czytac nawet - bo wtedy cale doswiadczenie zleje sie w jedno i czlowiek zapamieta tylko pospiech i stres, ze nie zobaczy wsyztskiego. I widzac za duzo, za szybko, nie zobaczy nic...

Angkor Wat robi wrazenie, niemal rzuca na kolana. Strasza przewodniki, ze turystow sa straszne ilosci - nie wiem, czy przesadzaja, czy mielismy szczescie, bo ludiz jest naprawde niewielu, nieraz jestesmy w swiatyni zupelnie sami...

Przewodniki ostrzegaja tez - teraz ten jest wciaz zaminowany, Czerwoni Khmerzy, po upadku rezimy zaminowali olbrzymie polacie kraju - takze okolice Angkor Wat i miny wciaz nie zostaly jeszcze usuniete - wiec lepiej nie szwedac sie po okolicy, nie zbaczac z wytyczonych sciazek - a w przypadku naglej potrzeby udania sie w krzaki przypomniec sobie kambodzanskie powiedzenia - "Lepiej, zeby zobaczylo cie sto osob z golym tylkiem, niz jedna bez nogi".

I tym straszno - smiesznym kacentem konczym opisywanie rzeczy nieopisanych - slawnego Angkor Wat. I udajemy sie na polnoc :)

wtorek, 5 maja 2009

Phnom Phenh

Holiday in Cambodia

Po po ludzie jada do Kambodzy? Zobaczyc Angkor Wat, dzungle, posmakowac dalekiej Azji.. Ale wydaje sie ze tych jest malo, coraz mniej. I coraz czesciej wyjezdzaja z Kambodzy lekko zniesmaczeni. Nie krajem - zwykle swoimi rodakami. Bo wiekszosc przyjezdza tu na wakacje... A co oznacza "Holiday in Cambodia"? Hm... Hulaj dusza, piekla nie ma - tu mozna miec wszystko czego zapragna najbardziej szalone i zepsute mozgi bardzo mlodych bialych ludzi - alkohol, narkotyki, prostytutki - a jak to wszytsko sie znudzi mozna sobie np.... postrzelac z kalasznikowa do kur, albo (to juz troche kosztuej) zastrzelic krowe z bazuki...


Pierwsze wrazenie, gdy wysiadamy z lodzi po kilku godzinach na Mekongu - spokoj, zielono, male wioseczki pelne domkow na palach, czasem misternie wykonanych, czasem ledwo skleconych. Jest biedniej niz w Wietnamie, jest pusciej na drogach, a jak juz co jedzie to zatloczone do granic mozliwosci - jedzie ciezarowka, a na przyczepie kilkadziesiat osob, jedna kolo drugiej, na motorze jedzie cala rodzica, rodzice i troje dzieci... No i swiatynie - zlote, dokladnie takie jak wyobraza sobie czlowiek myslac o Kambodzy, czasem wielkie, okazale, czasem malenskie, tak, ze mozna by je nazwac "kapliczkami"... Czasem skwkarnym traktem przemknie pomaranczowo ubrany mnich z parasolem chroniacym od slonca. Podoba nam sie.

One dollar country
Phnom Phenh - stolica Kambodzy - wielkie miasto w ktorym nie funkcjonuje publiczny transport. Nie ma autobusow - jak chce sie gdzies jechac trzeba brac tuk-tuka lub motor. Pierwsza noc spedzamy w niemilosirnie zatloczonym hostelu, na kazdym kroku obsluga zaczepia nas - chcecie to? a moze tamto? a gdzie jedziecie? a co robicie jutro? wychodzimy na ulice - jakis khmer zaczepia Marcina i pyta wprost - Nie chcesz ku...? Szukamy sklepu - wszytskei ceny podane w dolarach, nawet bankomat wyplaca dolary. Choc Kambodza ma swoja walute, tak naprawde waluta tego kraju jest dolar. Pol Pot postanowil zlikwidowac pieniadze w kraju - wysadzil bank narodowowy z calymi rezewami kraju - przez lata rezimu nie istnialy w Kambodzy pieniadze - i to dzis ten maly kraj nie moze dorobic sie porzadnego systemu finansowego.
Ale placic mozna obowam walutami, reszte otrzymuje sie zwykle w miejscowych rialach - pododuje to spore zamieszanie i potrzebujemy czasu zanim bedziemy w glowie szybko wyliczac ile to jest 3 dolary plus 3 tys riali i ile reszty w rialach mamy otrzymac, gdy cos kosztuje 3 dolary a my dalejmy 2 dolarowy banknot. W Kambodzy nie istanieja monety - nie da tu sie spytac losu - orzel czy reszka. No, i najgorsza sprawa - gdy pytac na bazarze o ceny wszytsko kosztuje 1 dolar - banan - one dollar, pomarancza - one dollar... czy oni nie wiedza, ze istnieja centy?

W Foreign Correspondent Club - raz w zyciu trzeba
Przenosimy sie nad jezioro - jest tu spokojnie, ciezko uwierzyc, ze jestesmy w wielkim miescie - drewniane domki, nasz hostel stary, ze skrzypiacymi schodami, zbudowny na palach na jeziorze. Pokoj - 3 dolary za dwie osoby - jak na stolice calkiem przyzwoita cena. Probujemy cos zjesc na ulicy - w loklanych knajpkach ceny dla nas osiagaja zawrotne sumy, albo zamawiamy cos, widzac jak miejscowi zajadaja sie wspanialymi warzywami - dostajemy garstke ryzu i kilkoma podgilymi listakmi salaty - oczywiscie cena niezmiennie - 1 dollar. Czasem jedzenie na ulicy jest tak obrzydliwe, ze nie da sie tego zjesc. Wiec wolimy doplacic i jesc w hostelu :(
W dzien zwiedzamy miasto, centrum pelne postokolonialnych kamienic, mocno podniszczonych, ale pieknych, mnostwo bazarow, bazarkow, swiatyn - nowych i starych, bajkowy budynek Muzeum Narodowego, promenada nad Mekongiem - okazaly hotel, na gorze resteuracja i pub - slynny Foreign Corespondent Club - miejsce znane z wiekszosc filmow o wojnie w Wietnamie, to tu spotykali sie zagranicznie dziennikarze w czasie wietnamskiej wojny, w tym hotelu mieszkali, w tym pubie pili piwo, dyskutowali, stad wysylali informacje w swiat - musimy napis sie tu piwa :) Cena na szczescie jest do przyjecia, z okna wspanialy widok na miasto i Mekong, na scianach najlepsze zdjecia z wietnamsiej wojny... Mala rzecz a cieszy :) - zawsze chcialam tu byc - no i jestesmy :)

Ustrzelic koguta
Wieczorem mala dzielnica backapekersow ozywa - pelno pijanych turystwo, co krok ktos oferuja nam narkotyki, nawet obsluga barow, hosteli pyta, czy nie chcemy czegos kupic. Wszytsko tanio - wiec mnostwo, coraz wiecej ludzi przyjezdza do Kambodzy w jednym celu... Tanio, daleko od domu - bawmy sie! W hostelach mnostwo ogloszen - uwazaj, coraz wiecej ludzi umiera, z przedawkowania, nigdy nie wiesz, co kupujesz... Mnostwo plakatow - powiedz stop dziecej prostytucji w Kambodzy... W kazdej agencji, agencyjce ogloszenia "shooting range" - niby nielegalne, nieby podziemie, a caly interes ma sie dobrze... na czym polega cala "zabawa" - w Kambodzy nie brakuje ani broni, ani poligonow, wiec - pollegalnie - tworzy sie pola zabaw dla turystow - pol biedy, jesli na shooting range ludzie przjezdzaja zeby postrzelac sobie z najrozniejszych typow broni do tarcz - jest to moze dziwna, moze niezbyt bezpieczna zabawa, ale jeszcze zrozumiala. Ale w niektorych miejscach postrzelac mozna sobie takze do zywych zwierzatt - od kurczakow, az po krowy - dla bogarszych i bardziej wybradnych - a to jest juz zupelnie chore, i co najfgorsze - dosc poplarne... Przykre to - khmerowie sa biedni, potzrebuja pieniedzy, i dla pieniedzy sa w stanie zrobic wiele - zrobic ze swojego kraju cyrk dla bialych. A ci - z przyjemnoscia przyjada chocby na kilka dni porzadnie sie zabawic. A kiedy im sie znudzi... - ciekawe co jeszcze bedzie mozna robic w Kambodzy?

Moze dlatego nie pojechalismy na "killing fields", gdzie pod rzadami Pol Pota zostalo zamordowanych kilka tysiecy ludzi - jakos dziwnie by nam tam bylo, ze swiadomoscia, ze tuz obok pijane dzieciaki z Zachodu cwicza stzreleckie umiejetnosci...


Jedziemy po wize do Laosu - i tu mila niespodzianka, podczas gdy wiekszosc osob placi po kilkadzista dolarow - wiza dla Polakow kosztuej 25 :) Bardzo nas ten "prezent" od Laotanczykow cieszy.

Wietnam - dzien ostatni

Wyjezdzamy z Wietnamu i zeby nam sie bylo za dobrze po ostatnich wspanialych dniach w Delcie Mekongu, na koniec - awantura z Wietnamczykiem... A potem jeszcze dlugi rejs po wspanialym Mekongi i - do widzenia, Wietnamie...

Ostatni dzien w Wietnamie - brzydkie, tloczne przygraniczne miasteczko, stad lodzia plynie sie do Kambodzy. Wieczorem mezczyzna oferuje nam bilety na lodz - jakos mu nie ufamy - zostawia nam byle jaka kserowke z opisem oferty i numerem telefonu. Jak juz mamy zaplacic te 10 doalrow, wolimy wydac je w biurze, ktore ma jakas nazwe, jakas siedzibe... Wiec kupujemy w biurze - po chwili spotykamy mezczyzne ktory robi nam karczemna awanture - Dlaczego nie kupiliscie ode mnie? Jak mogliscie! Jestescie oszustami, mieliscie kupic ode mnie! ZYcze wam zeby was spotkam Bin Laden! Wy wszyscy biali to klamcy i oszusci! Niech was wszystkich arabowie wysadza w powietrze! - wykrzykuje Wietnamczyk.. No, dobra - na koniec musimy oberwac... Inaczej nie bylibysmy w Wietnamie...

Podsumowania slow kilka
Jaki byl Wietnam? ZUpelnie inny niz sobie wyobrazalismy - mniej egoztyczny, bardziej turystyczny... I pierwszy szok - cenowy - Wietnam jest sporo drozszy od Chin i o wiele drozszy niz sie spodziewalismy... Za nocleg musilismy placic zwykle 2 razy wiecej niz w Chinach- choc trzeba przyznac, ze standardy pokoi w Wietnamie sa bardzo wysokie, zywnosc jest drozsza, transport publiczny choc teorytycznie jest tanszy, kosztuje wiele drozej.
Podrozowanie po Wietnamie jest banalnie latwe - jesli ktos z mina wielkiego obiezywiata chwali sie, ze przemierzyl Wietnam - tak naprawde nie ma czym sie szczycic - Wietnam to najlatwijeszy kraj do podrozowania, w jakim kiedykolwiek bylismy - nie trzeba myslec, kombinowac - wszytsko podane jest na tacy. I najgorsze - podrozowanie inaczej jest batdzo kosztowne... Wietnamczycy, szczegolnie na Polnocy uwielbiaja kasowac turystow nawet kilkakrotbnie wiecej niz miejscowych - i to na kazdym kroku i to sprawia, ze czasem tego kraju ma sie dosc, ze czlowiek ucieka do turystycznego getta, ktorego wczesniej nienawidzil, ale w ktorym przynjamniej ceny sa jasne i mozna spodziwac sie otrzymania reszty :) Nie mozna jednak po kilku kontaktach z Wietnamczykami "spisywac ich na straty" nazywajac oszustami. Przecietni Wietnamczycy to mili, goscinni i uczciwi ludzie. Jest w nich jakas niechec do bialych, ale po latach kolonii, potem wojny z USA, ciezko sie dziwic... I Wietnamczykow jest za co podziwiac - to narod o wielotysialetniej historii, narod podbijany przez Chiny, potem kolonia francuska, potem arena jednej z najstraszliwszych wojen - Wietnamczycy sa silni i dumni, zdolni przetrwac wszytsko - i mozna to dume i sile wyczuc. Podrozujac po Wietnamie nie mozna zapomniec o historii tego kraju, szczegolnie tej najnowszej, wtedy na kraj i jego mieszkancow patrzy sie inaczej, latwiej wybaczyc im czasem krzywe spojrzenie na bialych, czasem zbyt wysoka cena.
Wietnamczycy sa ciekawi swiata - z prawdziwym zainetersowaniem wypytuja o Polske, Europe, o nasza podroz, o kazdy szczegol - gdzis spimy, co jemy... Nie ma tu tematow tabu, jak w Chinach - mozna porozmawiac i o komunizmie, i o historii, mozna ponarzekac, mozna pochwalic.
Wietnam to raj dla ludzi kochajacych plaze - sa wspaniale, jak z turystycznych folderow - w kraju o niezwykle dlugiej linii brzegowej mozna znalzc zaloczone kurorty i spokojne nadmorskie wioski - a wszedzie piaszczyste szerokie plaze, czysciutka woda... Dla nas Wietnam to woda - morze, rzeki, plywajace wioski, rybackie osady. Piekne sa tez wietnamskie male maisteczka, wioski w gorach z kolorowymi ubranymi mieszkancami - mniej fascynujace wielkie metropolie - ale to kraj, ktory warto odwiedzic.

To moj dom
Wiec zegamy sie na razie z Wietnamem - granica z Kambodza jest na Mekongu - plynie sie lodzia - razem z nami jest mloda podrozniczka z Izraela - miejscowi pomagaja jej zapakowac placak - Ale wielki i ciezki - komentuja. - Bo to jest moj dom - odpowiada dziewczyna. Plynie z nami starszy Niemiec, pdorozujacy od wielu, wielu lat. Opowiada jak przeierzyl cala Polske na rowerze.
Obserwujemy z lodzi zycie na brzegu, malenskie wioski, bawaly blotne, rybakow.
Jest i granica - polplywajacy barak, szybka i sprawna odprawa - jestemy w Kambodzy!

poniedziałek, 4 maja 2009

Sajgon-Delta Mekongu

Pozegnania

Z zatloczonego, goraceg Sajgonu pojechalismy do cichej, zielonej Delty Mekongu. Nasze ostatnie dni w Wietnanie - wielka niespodzianka - delta - cudowne miejsce, w dodatku prawie zadnych turystow i calego "bacpakerskiego przemyslu" - na koniec znalezlismy nasz "prawdziwy Wietnam"...

W Sajgonie (dzis miast nazywa sie Ho Chi Ming City - dlaczego? - wiadomo..) zatrzymalismy sie tylko na dwa dni - olbrzymie, pelne motorow (powtorka z Hanoi), niemozliwie skwarne i duszne miasto. W dzien upal jest nie do wytrzymania, wieczorem mozna wyjsc na ulice, usiasc w ktorej z lokalnych knajpek, napic sie zimnego piwa. Mieszkancy Sajgonu, serca Poludnia sa otwarci, chetnie porazmawiaja z cudzoziemncem. Niektorzy wsiakaja w atmosfere Sajgonu, spedzaju tu wiele dni. Jak Kanadyjczyk, ktorego poznalismy pewnego wieczoru przy piwie - zaskoczyl nas doskonala znajomoscia jezyka polskiego :)
Ale spieszy nam sie do Delty Mekongu, jednej z najwiekszych delt swiata. W te rejony nie jezdza turystyczne busy, wiec mamy nadzieje uciec od turystycznego getta. I tak sie dzieje - jedziemy lokalnym busem (tym razem nikt nas nie oszukuje) z samymi miejscowymi.
Mekong jest potezny, toczy swo wody przez kilka tysicy kilometrwo, od wyzyn Tybetu po niziny Indochin. Wiec jego delta jest potezna - wiele kilometrwo przed ujsciem do morza Mekong zmienia sie w dzisiatki, setki rzek, rzeczek, kanalow - poteznych, o zoltych spienionych wodach, ktore przekraczaja gigantyczne promy i malenskich, takich ze palmy rosnace po obu stronach niemal sie dotykaja. Woda jest wszedzie, a na niej wyspy, wyspeki, wielkie i malenkie. Delta Mekongu tetni zyciem - w wioskach ludzie uprawiaja kokosy, jest ich niemozliwie duzo - takiego zageszczenia palm kokosowych jeszcze nie widzielismy - cale morze zielonycb lisci, sa wiec "fabryki" kokosow, sa male statki wiozace orzechy na wieksze, a te znowu na olbrzymie transoceaniki, skad poplyna w clay swiat. Na Mekongu mnostow lodek, malenskich, takich ze miejsce w nich na jedna osobe i wielkich statkow, jakich nie powstydzilby sie zaden wielki port nad oceanem. A wszystko w ruchu, w nieustannej krzataninie, na zoltych wodach Mekongu. Siedzimy na brzegu w miasteczku Ben Tre, przypatrujemy sie zyciu delty. W Ben Tre ciezko nawet znalezc hostel dla turystow, spimy wiec w pokaznym hotelu partii komunistycznej - jesli porownac jakosc do ceny - jednej z najlepszych noclego w Wietnamie.
Mozna wynajac lodke, poplynac na wycieczke. Ale przeciez ludzie stad tez musza jakas sie przemieszczac - moze by posuzkac lokalnej lodzi. Pomysl byl wiecej niz trafiony. Dowiadujemy sie ze rana z nabrzeza odplywaja lodzie - wiec rano meldujemy sie na miejscu - sa lodzie, stare, drewniane, jak z "Piratow z Karaibow". Nikt nie mowi po angielsku, ale piszemy na kartce nazwe miejscowossci, ludzie pokazuja nam lodz - skrzypiac, pachnaca starym drewnem, jestesmy jedynymi pasazerami - miejscowi pakuja tylko towar, worki z ryzem, olbrzymi kosze - za nieco ponad 2 dolary mamy wiec 7-godzinna wycieczke :) Plyniemy szerokimi, potem waskimi odnogami, zatrzymujemy sie w wioskach, w ktotych z naszej lodzi ubywa albo przybywa towarow. Machaja nam ludzie z innych lodzi, w wiosek, patrzymy jak spranie i szybko ludzie pakuja orzechy kokosowe, jak lowia ryby... Szkoda nam opuszczac lodz, ale oto i nasze miasteczko, tez niemal bez turystow, wiec i ceny nizsze i jedzenie lepsze, ludzie uprzejmi - sa miejsca w Wietnamie, gdzie mozna zapomniec o wszytskich oszustach, naciagaczach i naganiaczach.... I gdzie mozna zobaczyc prawdziwy Wietnam...

Delta Mokongu byla nie tylko miejscem naszego pozegnania w Wietnamem - w Delcie rozstalismy sie - Iza pojechala w swoja, a my w swoja strone... (wlasciwie ta sama :)
Nasz blog jest mocno opozniony w stosunku do rzeczywistosci :( wiec z perspektyey czasu mozemy powiedziec, ze obie strony teraz sa szesliwsze - a o to przeciez chodzi :)