środa, 2 grudnia 2009

Z mango na rodeo

O ujezdzaniu bykow, przytulaniu kangorow i o tym, ze mango dojrzewa kiedy chce
Zbieramy!
Nie ma lekko - mango wcale nie jest dojrzale. Trzeba czekac, a ile - wie tylko samo mangowe drzewo. Wiec czekamy, a zeby sie nie nudzic - smakujemy Australii. I zaczynamy sie czuc jak na "Dzikim Zachodzie". Zachodzie? Hm.. zachod to w koncu pojecie wzgledne...

Umrzemy z glodu. Anna powiedziala, ze beda nas karmic. Dobrze. Tylko nasi gospodarze jedza wyjatkowo paskudne zarcie - przynajmniej na nasz gust. Mieso, mieso, mieso. Krwiste steki z bawolu (wlasnie upolowanego), dzikie swinie i nie wiadomo co jeszcze... My - wegetarianie, mamy wybor - steki albo smierc glodowa... Nasi Australiczycy nie uznaja zadnych warzyw. Miecho...Dobrze ze mamy mango...
Mango zbiera sie ostroznie - nie mozna dotknac owocu, bo zostanie paskudny odcisk palca. Wiec odcinamy sekatorem na dlugim drazku. Jak jajko ulozyc w skrzyni. Nie mozna zlamac ogonka - bo wyplynie kwas, ktory zniszczy owoc. Kwas jest tak silny, ze gdy pare kropel spadnie na skore, zostaje slad, jak po oparzeniu. Wiec kwas potem, po zebraniu "wylewa sie", mango plucze. Kiedys jem mango, prosto z drzewa i na drugi dzien mam dookola ust oparzenia. Kara za chytrosc... Oczywscie mango zbieramy niedojrzale, te dobre - nie nadaja sie do niczego, wiec ich jedzenie jest jak najbardziej wskazane. Nie zjemy nie wiaodmo ile, wiec reszta jest pokarmem do krow. Pomagaja nam kakadu - bestie wyjatkowo inteligentne - wiedza, ze jak delikatnie uszkodzkic owoc, dojrzeje szybciej. Wiec papugi kalecza mango i po kilku dniach wracaja po dojrzale. Chyba, ze uprzedzimy je my :) Oczywiscie piekne, wielkie kakadu sa wrogiem farmera. - Wystrzelac! - odpowiada Kris, gdy pytamy, co mozna zrobic, zeby papugi nie zarly owocow.
Caly trud zbierania mango nie polega na pracy samej w sobie - ale na starszliwym upale, w ktorym spedzac trzeba wiele godzin. Ostre slonce, ponad 40 stopni. Konczy sie pora sucha, nie zaczela jeszcze deszczowa - ten okres nazywa sie "budowniem". Jest wilgotno, ale jeszcze nie pada - jakby miala zaraz przyjsc ulewa, ktora jednak nie przychodzi. W takiej pogodzie czlowiekowi nie chce sie nawet ruszac. A tu trzeba zbierac... Wypijamy hektolitry wody. Zaslaniamy kazdy skrawek skory przed sloncem. Do tego okropne muchy, wyjatkowo bezczelne. Siedaja sobie na twarzy, wchodza do ust, do oczu. Nic sobie nie robia z prob ploszenia i na raz lubi ich byc kilkadziesiat. Rada miejscowych - ignorowac. Albo zalozyc na twarz siatke. Tak czy tak, codziennie kazdy chce czy nie polyka kilka czarnych muszysk... Najohydniejszym uczuciem jest polkniecoie muchy przez nos...
Kris jest w porzadku - nie placi, jak wielu farmemrow za skrzynie, tylko za godzine. Podkresla, ze zalezy mu na jakosci, nie szybkosci. Wiec przynjamniej nie musimy biegac.
Tylko drzewa nie sa laskawe - zbieramy dwa dni, odkazuje sie ze owoce nie sa jescze gotowe, maja za malo cukru, trzeba poczekac. Ile - o tym wie tylko mango. Pomagamy Krisowi na farmie, ale roboty nie ma zbyt wiele. - Mozecie pojechac gdzies i wrocic za kilka dni - proponuje farmer. - Zawioze was gdzie chcecie. Wybieramy Park Narodowy Litchfield - kilka dni spedzamy nad wodospadami, kapiemy sie, chodzimy po buszu, sa kangury, wspaniale ptaki. Zobaczylismy po raz pierwszy weza - i to od razy giganta - ponad 3 metry. Piekny, wielki oliwkowy pyton. Gdy podziwialismy gada, ktory nic nie robil sobie z naszej obecnosci przyszla para Francuzow. Zachwycona dziewczyna pyta - Mozemy go przytulic? Przeciez jest taki mily!
Spimy na polu namiotowym. Przyjezdza para - chlopak z Ghany, ale mieszkajacy na stale w Asutralii i jego dziewczyna, Niemka. Dziewczyna zaprosila rodzicow, chce pokazac im kraj i pewnie narzeczonego. Oczywiscie, uwazaja ze prawdziwa Australia, to tylko Northen Territory, wiec wlasnie tu przylecieli na kilka dni z Sydney. Troche rozmawiamy, opowiadamy o naszej podrozy, o autostopie. Rano, zegnaja sie z nami, chlopak wraca sie, jakby czegos zapomnial. - Przyjmijcie to, to dla was, na cos ekstra, cos, czego czlowiek zawsze odmawia sobie w podrozy - daje nam 50 dolarow. Odmawiamy - mamy pieniadze, mamy prace, naprawde nie trzeba, dziekujemy. Ale Ghanczyk upiera sie - Wiem, jak jest w podrozy, sam wiele jezdzilem, a teraz mam stala, dobra prace, pieniadze, gdy podrozowalem, tez nie raz wiele dostawalam. I teraz moge sie jakos odwdzieczyc. Wiecie... to taki lancuszek. Kiedys moze bedziecie w waszym kraju, bedziecie miec wiecej pieniedzy i spotkacie jakiegos podroznika. I tez mu pomozcie. Prosze.. - bierzemy. Moze kiedys "oddamy". Taki lancuszek...
Wracamy na farme - nie ma tu telefonow ani zasiegu, wiec musimy dostac sie z farmy do najblizszego miasteczka. Znowu koszmarny stop - na szczescie jedzie Francuzka, wynajetym samochodem, od razu zatrzymuje sie.
Mango oczywiscie jest zlosliwe i wcale nie dojrzalo. Za to przyjechal Dany, kumpel Krisa, pomoc w zborach. Dany to czlowiek historia - usosobienie dzikiej Australii. Przez lata ujezdzal byki, potem trenowal mlode gwiazdy rodeo. Ujezdzal tez zawodowo dzikie konie - ktorych tu wciaz mnostwo. Caly wytatuowany, polowal chyba na wszytsko - ale trudno znalezc bardziej przyjaznego czlowieka.... Uczy nas strzelac z bata, opowiada o bykach. Dan mial wypadek, jedno jego ramie jest niesprawne. Wiec nie moze robic wielu rzeczy. Ale nie poddaje sie.
Kris smieje sie - wstajemy jutro i cos dla was mam. Rano wszyscy pakujemy sie - jedziemy zbierac mango na inna farme - do znajmogeo farmera. Tworzymy "team", zbieramy przez kilka dni. Owoce piekne, dojrzale. Super atmosfera. Chlopy juz od rana pija piwo - my boimy sie tykac alkohol w takim swarze (nawet Marcin hehe). Jedyne utrapienie to mrowki - ktorych na drzewach cale masy i blyskawicznie obsiadaja czlowieka. Zielone bestie zupelnie nieszkaodliwie, ale wyjatkowo bolesnie gryza... czasem mrowa tak wpije sie w skore, ze trudna ja oderwac. Oczywiscie wchodza w najbardziej delikatne miejsca. Wejscie na drzewo to zadanie dla kamikadze. Aborygeni jedza zielone mrowki, czasem jedza je miejscowi. Marcin probuje - nic specjalnego - twierdzi.
Niedaleko od farmy stoi niepozorny dom. - Tu mieszkal kiedys prawdziwy krokodyl Dundee - opowiada Kris. Inny dom - a tu... Zaczyna historie. Australijczyk, jakich tu wiele - przezyl wiele tygodni w buszu. Przezyl tam, gdzie nie da sie zyc. Ktos zaslyszal jego historie i ja sfilmowal - tak powstal slynny hit. Chlopal nie mial szczescia - stracil wielkie stado bydla, rzucial go dziewczyna, wdal sie w ciemne interesy z handlem narkotykami. Zostal bez pieniedzy - bo za to, ze zfilmowano jego historie, ze opowiadal o tym, jak przetrwac w buszu, opisywal swoje przygody, nie dostal ani grosza. Teraz, gdy zostal bez pieniedzy pomyslal, ze moze cos zarobi na filmie, ktory podbil caly swiat. Nic z tego. Uslyszal, ze postac "krokodyla Dundee" stworzyli filmowcy. Inne problemy chlpaka nawarstwialy sie - pewnego dnia wpadl w szal - wzial bron (legalnie, czy nie - tu kazdy ma bron) - ostrzelal dom swojej bylej dziewczyny. Nikogo powaznie nie zranil, zaczal uciekac. Policja zablokowala droge (Kris pokazal nam to miejsce). Chlopak strzelal. Chyba nie chcial nikogo zabic. Ale mial pecha - strzelal w kierunku samochodu - kula przebila szybke, policjany wlasnie podnosil reke - kula trafila w pache. Policjant zginal na miejscu. Chwile pozniej chlopaka zastrzelili inni policjanci. W tym miejscu stoi maly pomnik, pamieci policjantow. Turysci wiedza o tym, ze tu zginal "Krokodyl Dundee" tylko z przewodnikow..
A my cieszymy sie, ze poznalismy prawdziwych, zywych "krokodyli Dundee". Kris i Dan opowiadaja o buszu, o Australii, o tym wszystkich, co wydawala nam sie, istnieje tylko na filmach...
Nasze mango oczywiscie zlosliwie nie dojrzalo. Czekamy kilka dni - nie mamy nic do roboty. Pomagamy troche Krisowi - farmer zaczyna prace nad ranem, pracuje nieraz do polnocy. Czasem jezdzimy z nim, zabiera nas do swoich sąsiadow. Podobne domy, blaszane baraki na palach, wkolo nic. Sasiedzkie "plotki", ktore dla nas sa historiami rodem z Dzikiego Zachodu... Naprawde istnije taki swiat? Naprawde udalo nam sie go doswiadczyc?
Musimy uwazac na weze. Lubia byc tam, gdzie woda. Wiec kiedys Marcin nabiera wody i wrzask. Jest jeszcze ciemno, Kris biegnie. - Waz! - drze sie Marcin. Trudno go znalezc, Kris smieje sie, ze moze byla to tylko jaszczurka. Ale w koncu jest - czarny - Pyton - ocenia Kris. Niejadowity. A gdy tak oswietlaja pytona - nastpeny siedzi sobie niemal na ich rekach...
Krisa kiedys skaleczyl, nawet nie ugryzl waz. Po kilku godzinach lezal nieprzytomny. Byl trzy razy w stanie smierci klinicznej. Do dzis nie doszedl calkiem do siebie. Niemal kazdy ma kogos w rodzinie, lub sam zostal ugryziony przez jadowitego weza. Kazdy rodzic ma w zanadrzu historie, jak waz zblizal sie do jego dzieci. Ci, co maja koty, chwala sie, jakiego potwora upolowal i przyniosl ich ulubieniec. Na farmach zasada jest jedna - Albo ty zabijesz go, albo on ciebie - kazdego jadowitego weza nalezy natychmiast zglodzic. Sasiad Krisa, dzien przed nasza wizyta mial na farmie bardzo jadowitego weza - gdy go zabijal, waz kasal go po skorzanych butach. Cale w jadzie, ktorego kropelka bez problemu zabije doroslego czlowieka.
Mamy w przyczepie wieliego pajaka. - Zabic go - wyrokuje Kris. - Ale jest brazowy - mowimy. - A to niejadowity - wyrokuje Kris. - Ale i tak mozecie zabic...
No tak - "chlop zywemy nie przepusci" stosuje sie tez w Australii - ale o tym jeszcze bedzie :)
Mango nie dojrzewa. Jedziemy na kilka dni do Darwin. Mnostwo bakpakersow, mnostwo Niemcow. Wielu nie ma pracy, koncza im sie pieniadze, nie maja, gdzie spac, zostaja longgrasami. Jestesmy szczesciarzami... Ci, co znalezli farmy tez nie maja czasem co robic - mango niedojrzale... Zwiedzamy calkiem fajny "wildliefe park" - gdzie zgromadzono wystepujace w NT zwierzeta - mozna poprzytyulac kangury, zobaczyc kolczatke, o ktora w naturze trudno, krokodyle, ptaki.... Spedzamy fajny dzien ze swiezo poznanych Slowakiem. Nareszcie mozemy pogadac z kims (poza soba eheh) po polsku...
Znow na chwile do Krisa - farmer mowi, ze w tym tygodniu, w sobote odbywa sie rodeo. Musimy to zobaczyc! Tym bardziej, ze jest to impreza zupelnie nie dla turystow, ale dla miejscowych, zjezdza sie na nia cala okolica, potem dyskoteka... Jedziemy - na polu namiotowym straznicy nie pobieraja od nas oplaty - Oplata jest za samochod - calkiem logicznie zastanawiaja sie. - A oni nie maja samochodu, tylko namiot. Wiec nie ma oplaty ;)
Rodeo zaczyna sie o zmroku (w dzien jest za goraco) - najpierw jazda konna, lapanie na lasso, potem dzieci na malych bykach, potem ujezdzanie koni - o wiele bardziej zreszta niezbezpieczne niz bykow - no i w koncu - byki. Skacza jak oszalale - tylko jeden czlowiek wytrzymal powyzej 8 sekund... Upadek z byka nie wydaje sie grozny - ale potem byk szaleje, trzeba uciekac, aby nie podeptal... A byki sa staszliwie wsciekle. Sa konkursy dla dzieci - wielki potezny cowboy strzela - dziecko musi uciekac potem symulowac ze zostalo zastrzelone. Jest wielki grozny byk dla maluchow - byk okazuje sie nocnnikiem, dzieci wspaniale symuluja jazde. Krzyki, wrzaski publicznosci, wszyscy niemal w cowboyskich kapeluszach, krasiatych koszulach...Wspaniale, i dla nas - wykatkowo egzotyczne - widowisko. Prowadzacy pytaja czy sa jacys cudziemcy - ktos krzyczy, ze jest z Tasmanii :) Marcin, polski cowboy bierze udzial w jednym z konkursow - nie wygrywa, ale juz po rodeo wszyscy miejscowi podchodza z gratulacjami, mowia - Byles niezly... Mogl Marcin dosiasc byka - ale... nie mamy ubezpieczenia. Za to zglosil sie Irlandczyk - wytrzymal 1,5 sekundu. To naprawde niezly wynik...
Potem zabawa, tance, hulanki do bialego rana. Marcin stoi w kolejce do ubikacji. Dluga - podchodzi jakis Australijczyk - Siku czy kupa? (no, ciut wulgarniej) - pyta. Marcin zdziwiony pytaniem, odpowiada, ze siku - To jak siku to nie zajmuj kibla - Australijczyk pokazuje mu siatke, pod ktora stoi rzad cowbojow - Sikanie tutaj - wyjasni tubylec...
Wracamy na farme - jakzeby by bylo inaczej - mango niedojrzale... Ale za to Kris bierze nas na piknik, sa jego dzieci (Kris ma syna i dwie blizniaczki, jest po rozwodzie i jak mowi - nie rozmawia zbyt wiele ze swoja zona :), kilku znajomych. Kris wsiada w motorowke, sadza nas na czyms w rodzaju opon (ale przystosoanych do tego "sportu"), obiecuje byc delikatnym, ale pelny gaz i ciagle zwroty... hm... Pol godziny szalenstwo, nasze "opony" podkaskuja, uderzaja o wode, nie wiemy, gdzie woda, gdzie gora, gdzie dol. Trzymamy sie, nie spadamy - chyba trzyma nas strach przed krododylami, ktore na pewno tu sa... Ale zabawa przednia..
Pewnego dnia Kris jedzie z siostra na dwudniowa impreze. Zostawiaja nas na farmie - mamy wszytsko do dyspozycji, szalejemy na czterokolowcu, ganiamy za kangurami, jezdzimy po okolicy. Pierwsza noc - hm... ciemno, sami, wkolo pustkowie, glosy zwierzat. Powaznie - troche sie balismy :)
Anna, siostra Krisa przyleciala az z Quinnslandu pomoc przy zbiorze. Ale sie zbiorow nie doczekala - mango wciaz nie dojrzale, a ona musi wracac. Dziwi nas czasem, ze kobieta na farmie pracuje tyle co mezczyzna - nie ma zadnych ulg. Ale moze i robic to co mezczyzna - pic, palic, klac :) Hm... oni chyba maja rownouprawnienia.
Wiec bedziemy zbierac mango sami - jesli kiedykolwiek dojrzeje, w co zaczynamy watpic ;) Ale nie zalujemy, ze nic nie robimy (wiec i niewiele zarabiamy) - za zadne pieniadze nie kupilibysmy tego, co tu przezywamy. Nie zalujemy ze nie widzielismy tych wszytskich miejsc z widokowek. na to zawsze jest czas. A my jestesmy w prawdziwej Australii, wsrod wspanialych ludzi...
A mango kiedys w koncu dojrzeje :)

1 komentarz:

uczi pisze...

U nas w Auchan jest dojrzałe mango :)