poniedziałek, 29 czerwca 2009

Bukitinggi

Bukitingi, 181 dzien podrozy

Jak pachnie raflezja

Jutro opuszczamy slodkie Bukitinggi - spedzilismy tu ladnych pare dni... Ale jest to jedno z tych miasteczek, w ktorych mozna by siedziec i siedziec... Z dnia na dzien, z godziny na godzine coraz bardziej podoba nam sie Indonezja...

Jak tak bedzie dalej - to Indonezja zostanie jednym z naszych ulubionych krajow - ma wszystkie zalety chaotycznych azjatyckich krajow (troche tu jak w Indiach), nie majac ich wad. Ciagle szokuja nas ludzie - tak przyjaznie nastawionego narodu jeszcze nie spotkalismy - ciagle ktos nas zaczepia, zagaduje (calkiem bezinetresownie :) - kazdy mijajacy nas przechodzien, kierowca usmiecha sie... A przy tym nikt tu niczego nie wciska, nie namawia....

Mieszkamy w calkiem fajnym hostelu (choc nie ma biezacej wody i prad ciagle siada - ale jestesmy na Sumatrze - tu to n0rmalne) - ktorego wlasciciel, Niemiec, jest skarbnica wiedzy o tym regionie swiata. Mieszka na Sumatrze od wielu lat (dlaczego? zona.... przemila Indonezyjka) - jest pierwszym i jedynym czlowiekiem, ktory stworzyl kompletna mape Sumatry dla gpsow - pracuje nad nia ponad trzy lata - wszystko osobiscie zjezdzil i zaznaczyl - i mapa jest juz w naszym gps-ie :)

W miasteczku, i jak powiedzial nam Niemiec, w calej Indonezji, nigdy nie jest cicho, a jak jest - to nie jestesmy w Indonezji. I swiata to prawda, do kilku dni nie zaznalismy ani chwili ciszy. Muzeini, nawolujacy z meczetow, glosna muzyka plynaca ze wszytskiego (domow, knajp, samochodow, autobusow - musi byc na full i bardzo mozna basy), nieustanne karaoke, spiewy, tance na ulicy do bialego rana, a jeszcze czasem przejdzie jakas parada, no i motory bez tlumikow - najmodniejsza rzecz w miescie i uliczni grajkowie (zreszta spiewajacy calkiem przyzwoicie)... Do tego stukanie kopyt - dziek chyba najcichszy i najprzyjemniejszy - bo w Bukitinggi zamiast taksowek mamy zaprzezona do wozka konie....

Wczoraj postanowilismy zobaczyc raflezje - najwiekszy kwiat swiata - majacy kilakdziesta centymetrow w obwodzie i wazacy nawet 12 kilo. Problem z raflezja jest taki, ze rosnie w dosc gestej dzungli, kwiatnie sobie raz tu, raz tam - i ponoc nie da sie jej znalezc bez przewodnika. Postanawiamy jechac sami, ale w wiosce, skad idzie sie do raflezji, zaczepia nas przewodnik - miejscowy, sympatyczny, nie chce duzo - przynajmniej o polowe mniej, niz licza za zobaczenie kwiatka agencje - ok, idziemy. Przewodnik opowiada nam o dzungli, poakzuje trawe cytrynowa, cynamonowiec - na poczatku idziemy przez niezywkle malownicza wioske, pola uprawne, gdzie na terasach ludzie wlasnie zbieraja ryz - a potem zaczyna sie zabawa - nie dosc, ze dzungla jest wyjatkowo gesta i ciemna (nad nam zamiast nieba, gaszcz rosli), to jeszcze ostro pod gore - slizgajac sie po korzeniach, ciagle wilgotnej ziemi - jestsmy cali w blocie... Ale jest i raflazja - a nawet dwie - jedna juz troche czerniejaca (kilkudniwa), druga piekna, czerwona. Az ciezko uwierzyc, ze to tylko kwiat - jego platki sa twarde jak drewno... Raflezja ponoc starszlwie cuchnie zgnitym miesem - owszem, won moze nie jest najpiekniejsza... Przewodnik opowiada nam o zwyczajach kwiata - ktory rosnie z liany, ktorego nasiona wyjadaja wiewiorki.....
Podziwiamy sobie kwiatka (kwiatczysko raczej :), focimy (oj, ciezko, ciemno, mokro i stromo) - gdy zaczyna lac - rownikowa porzadna ulewa. Teraz dopiero sobie pojezdzimy po korzeniach... Dobrze ze sa liany, mozna sie przytrzymac - ale droga w dol nie jest wesola. Przewodnik urywa gigantyczne liscie - beda robic za parasol..
Czy znalezlibysmy raflezje sami? Chyba nie... A na pewno zajeloby nam to wiele czasu... I czasem warto, trzeba dac zarobic miejscowym...

A dzis wybralismy sie nad jezioro - serepntynami, przez dzungle w gore - piekne, z czysta woda, otoczone wysokimi gorami - chodzilismy sobie po wioskach, kupilimys dziwnego owoca - juz tyle jestesmy w Azji, a ciagle nas cos zaskoczy, gdy myslimy, ze skosztowalismy juz wszytskich mozliwych owocow - na bazarze lezy sobie niewinnie cos czego jeszcze nie widzielismy... I kuszoco pachnie...

Wracajac patrzylismy jak chmury ukladaja sie na grzbiecie wielkiego wulkanu, z ktorego ciagle dymi... A teraz czas na pakowanie - zawsze, gdy zostajemy gdzies dluzej niz jeden dzien, pakowanie jest czyms naprawde skomplikowanym... A wiec czas na nas... Pozdrawiamy :)

3 komentarze:

uczi pisze...

Pierwszy pozytywny Niemiec w tym blogu he,he..

Unknown pisze...

Trzeba było jak Tazan na lianach. Marcin by ci pokazał;)

Dorotka pisze...

no ale co z tym wypracowaniem w wydaniu Marcinka?