niedziela, 14 czerwca 2009

Kao Yai

O dzikim sloniu, dzunglowym autostopie, nielegalnym trekkingu i ataku krwiozerczych stworzen

Welcome to the jungle

Troche inaczej wyobrazalismy sobie park narodowy - ale dzungla, nawet poprzecinana asfaltowymi drogami, zawsze zachwyca - szczegolnie jak po tej drodze spaceruja sobie dzikie slonie... No i dokonalismy aktu nielegalnego - udalismy sie na trekking, na ktorym wymagana jest obecnosc przewodnika - ale... Bardzo chcielismy spedzic dzien w srodku dzungli. Sami :)



Dotarlismy w miare sprawnie (znowu stare dobre tanie pociagi) pod sama brame parku narodowego Kao Yai (na liscie najwspanialszych parkow narodowych swiata, nie moglismy pominac :) - pod wieczor. I do razu zle wiadomosci - pierwsze wstep podrozal z 200 - do 400 batow (ok. 40 zl) - drogo, bardzo drogo... Druga - od bramy parku do kempingu jest 20 kilometrwo i zaden bylby to peoblem gdyby pracownica parku sprzedajaca bilety nie zaproponowala nam taksowki - za jedyne 500 batow!!! Rozboj w bialy (no, sciemnia sie) dzien - z zyciu tyle nie zaplcimy, poza tym denerwuje nas, ze kobieta w recepcji zahcowuje sie jak najgorszy naganiacz i chce na nas krecic biznes, w dodatku z niezbyt mila mina informuje nas, ze inaczej sie nie dostaniemy na kemping...

Wiec chwilowo obrazamy sie na park.

A najbradziej nas boli ze cena dla cudzozimnocow jest 10 razy wyzsza niz dla Tajow - niech bedzie 2,3 razy - ale nie 10!!! Tym bardziej, ze czesto czlowiek z plecakiem ma wbrew pozorom o wiele mniej pieniedzy niz miejsowy turyste, ktory pewnie nieraz placi za obiad sume, jaka nam musi wystarczyc na kilkudniowe wyzywienie. Oczywiecie, nie ma w tym winy tajskich turystow - to czeste w Azji praktyki rzadu. Denerwujace. Wlasciwie jak na razie to jedyna rzecz, ktora nie podoba nam sie w Tajlandii...

Wracamy, piechota, w przeciwna strone, moze rozbijemy gdzies na dziko namiot i rano sie zastanowimy - w razie czego moze sporobujemy zlapac stopa, moze beda jechac jacy tajscy turysci... Tylko namiotu nie ma za bardzo, gdzie rozbic - wkolo dzungla albo drogie reserty, gdzie za rozbicie namiotu zadaja kosmicznych cen... Moze w ogole "olac" park - ale nie, nie bedziemy sie wracac, jak juz tu dojechalismy, poza tym chcemy zobaczyc dzunglee... A w tym samym czasie robi sie calkiem ciemno, uszlismy z 5 km - postanawiamy wrocic sie - i isc te 20 km na poiechote - moze na rano dotrzemy. Udaje nam sie zlapac stopa z powrotem pod brame parku - okazuje sie, ze mili Tajowie, ktorzy nas zabrali w ogole nie jechali w ta strone, po prostu postanowili nas podrzucic.

Przekraczamy brame, mowimy pani recepcjonistce, ze bedziemy szli na piechote. patrzy na nas jak na szalencow - jak szalenczy to pomysl, okazuje sie po kilkunastu metrach, gdy koncza sie lapmy oswietlajace waska asfaltowa droge. Wchodzimy w najczarniejsza ciemnosc, a wkola dzungla... Ponoc pelna dzikich zwierzat... Na szczescie daleko nie zaszlismy - zatrzymuje sie samochod, mezczyzna pokazuje nam pake - pytamy - ile kosztuje - mezczyzna dlugo sie zastanawia nad slowem (pewnie mysli, ile z nas zedrzec) - w koncu przypomina sobie angielskie slowko "for free"...

Jedziemy kreta, jak sie okazuje mocno gorzysta droga (ale bysmy sobie szli) - mezczyzna jest pracownikiem parku, to jego sluzbowy samochod. Nagle zatrzymuje sie, gasi silnik, gasi wszytskie swiatla, wychyla sie i gestem pokazuje nam cii.... Co sie dzieje?

I nagle widzimy - potezny, majestatyczny, z ciemnosci dzungli wylania sie dziki slon, idzie droga w naszym kierunku - to nie mily, oswoijony slon, ktorych tyle juz widzielismy w Tajlandii, ktore mozna poglaskac, przytulic sie. To potezne, dzikie zwierze, bije z niego sila - patrzymy zachwyceni, troche przestraszeni - slon zbiliza sie do nas, chwile patrzy na nasze postaci na przyczepie,gdy na chwile zbiza sie - troche nas przestraszyl :), potem idzie dalej, za chwile skreci w dzungle...

- Chiang - mowi mezczyzna (slon po tajsku). Usmiecha sie. Mielismy nocne safari :)

Pracownik parku zawizol nas do "Centrali", okazuje sie, ze mamy jeszcze kawalek do pola, trafiamy na grupe Tajow, ktorszy czestuja nas czym maja, dzownia gdzies tlumacza jak dojsc do pola - Mamy isc do skrzyzowania, tam beda pracownicy parku, ktorzy nas pokieruja - Idziemy - sa pracownicy, skads bierze sie samochod, ktory wiezie nas pod samo pole (oczywiscie za darmo) - jeszcze kawalek dzungla i zmeczeni przezyciami - rozbijamy namiot... Dobrze, ze mamy - ze taszczylismy go z Chin, gdyby nie to, ceny noclegoiw, a nawet wynajecia namiotu zabilyby nas :) A tak placimy grosze. Rozbijamy sie pod daszkiem, na wypadek deszczu - wkolo dzungla, slychac plus rzeki, kilka namiotow miejscowych turystow - nie spotkalismy prawie wcale tursytow z Zachodu - wiekszosc przyjezdza tu na zorganizowane wycieczki...
Dotarlismy :) A jak juz tyle zaplaciclismy za wstep - postanawiamy zostac kilka dni..

Rano wita nas spiwe ptakow, krzyk pracownikow kempingu odganiajacych kijami malpy. Postanawiamy udac sie do "centrali" - zdoibyc jakakolwiek mape - mapa jest, ale gorzej niz zla...(za ten wstep mogliby cos lepszego zrobic) W dodtaku wszytsko co pisze w przewodniku (wiadomo jakim) na temat parku jest co najmniej niesprawdzone - owszem, park jest gigantyczny, zyje tu tyle mnostwo dzikich zwierzat, sa sciezki, wieze obserwacyjne - tyle, ze to park dla zmotoryzowanych - do kazdego puntu, do poczatkow szlakow przez dzungkle, trzeba jechac kilka, kilkanascie, nawet kilkadziesiat kiloemtrwo. Specery odpadaja - daleko i goraca... teoretycznie czlowiek bez samochodu nie moze tu zupelnie nic zrobic - nawet jesc nie ma gdzie, bo na naszym polu w resteuracji nie ma zupelnie nic do jedzenia (jednego dnia pracownicy daja nam za darmo ryz z warzywami - chyba ich prywatny), a do najblizszego miejsca z jedzeniem - kilkanascie kilometrow... Na szczescie jestesmy w Tajlandii - gdzie wystarczy isc z plecakiem wzdluz drogi, aby po chwili zatrzymal sie samochod - wiec zwiedzamy park autostopem - nie czekamy nigdy wiecej niz kilka minut - pracownicy parku sa tu wspaniali - zawsze nas zabioro, podrzuca, nawet gdy wieczorem jemy w knajpie, pracujace tam kobiety same proponuja, ze podwiaza nas na nasz kemping... Zyc nie umierac... Zapominamy o pani recepcjonistce. Nikt oczywiscie ani razu nie zazadal pieniedzy...

Nasz pierwsz trekking - wybieramy krotki - idziemy waska sciezka przez dzungle, przechodzimy rzeki, wspinamy sie po sliskich korzeniach - wystarczy odejsc kilka krokow od drogi, aby znalezc sie w zupelnie innym swiecie... Przy ktoryms ze strumykow zuwazamy wijace sie pijawki, potem dziwne uczucie na lydkach - gryza nas, jedza!!! myslelismy, ze wysokie, wosjkowe buty wystarcza - nic z tego, sprytne bestie wspinaja sie po cholewkach i wssysaja w kazdy odsloniety kawalek skory,w dodotaku zz awrotna predkoscia - Marcin ma jedna nawet na twarzy! Zanim wyciagamy jedna, wbijaja sie nastepne - a wyciga sie je paskudnie, rany nie wygladaja groznie, ale krew nie chce przestac sie lac przez wiele minut - poddajemy sie - uciekamy - zanim wrocimy do drogi (co chwiala strzasajac pijawy) wygladamy jak rzeznicy. Trzeba bedzie cos wymyslic.... Mozna kupic antypijawowe skarpety - ale... moze skombinujemy cos sami...na arzie trzeba zatamowac krew i umyc sie - wygladamy jak po spotkaniu z dzikim zwierzem...

Na drugi dzien wyruszmay z dzungle uzbrojeni - ja dlugie spodnie wcisniete w buty, marcin nie ma dlugich spodni - obcinamy ze starych dzinsow nogawki, Marcin przywizuje je na sznurkach do pasa - powstaje cos w rodzaju ponczoch - i tak wyruszamy - tym razem pijawy nas nie dosiagna, jestesmy cali zakryci - wkraczamy tak w dzungle - i... na tym akurat szlaku pijaw nie ma zbyt wiele...
Ale jest wspanuial dzungla, wodospady (przy jednym z nich krecono film "The Beach), gigantyczne drzewa, wielkie ptaki, motyle, pajaki...

Chcemy udac sie na najdluzszy, wielogodziny trekking - na mapie wyglada ciekawie. Na wejsciu jednak ostzrezenie - wstep wzbroniony. Zalamanie. Od rangera dowiedaujemy sie, ze mozna na ten szlak wejsc tylko z przewodnikiem - dlaczego? dzikie zwierzeta - tygryzy, niedzwiedzie, slonie - starszy nas pracownik parku.... A mozemy podejsc tylko kawalek? No, kawalek mozecie - usmiecha sie znaczaco - i traktujemy to jako ciche przyzwolenie. Wyruszamy. W sumie - skoro na innych szlakach jest bezpiecznie, dlaczego nie tu? tlumaczymy sobie - przez kilak godzin idziemy przez dzungle - dobrze oznaczonym szlakiem, choc kilka razy gubimy droge i wracamy sie - na sciezce wielkie slonskie kupy - chyba spotkanie z dzikim sloniem nie byloby przyjemne, sa tez slady innych wielkich zwierzat. Tylko raz w gaszczu, tuz obok naszej sciezki cos wielkiego rusza sie - ale zwierz chyba ucieka sploszony - pewnie zwierzeta boja sie nasbardziej niz my ich. Spotykamy weza - jaskrawozielony (wyglada jak zabawka) lezy sobie jakby nigdy nic na srodku sciezki, pozuje nam do zdjec, gdy zaczynamy watpic czy jest zywy, powoli odpelza wglab lasu... Nie spotykamy nikogo po drodze, jestesmy calkiem sami - troche sie spieszymy, aby nie zastal nas zmrok - ale wycgodzimy o czasie. Nikt nas nie widzial, nic nas nie zjadlo - trekking udany :)

Postaanwiamy udac sie z parku do Bangkoku stopem - na pierwsza okazje czekamy dosc dlugo, nic nie skreca w pozadanym przez nas kierunku - ale pierwszy samochod, zatrzymuje sie. Jedziemy z milym tajskim malzenstwem, jeszcze kilkanascie kilometrwo przez dzungle, jeszzce na pzoeganaie na drodze malpy, wielkie jaszczury, a potem zjezdzamy w dol i wysiadamy w najblzszym maisteczku, dokad jada nasi kierowcy. Upal i duszno - dopada nas od razu - choc narzekalismy w parku na goraca, tak naprawde odzwyczailismy sie od potwonego skwaru.... Stajemy na skraju drogi na Bankgok - nadciagaja wielie burzowe chmury - mamy nadzieje cos zatrzymac zanim zlapie nas tropikalna ulewa....

1 komentarz:

uczi pisze...

Niezła jazda bez trzymanki..