czwartek, 2 lipca 2009

Sungaipenu

Sungaipenu, dolina Kerinci



Hello, mister!

Jest dzwiek, ktory nie odstepuje nad nas krok (no moze indonezyjskim disco) - Hello Mister! - rozbrzmiewa co kilka sekund, z wszytskich stron, nawet z glosnikow - kiedy przechodzmy obok supermarketu, gdzie ktos przez mikrofon zacheca kliemtow. Na Sumatrze nie ma wielu turystow - dawno juz nasze biale geby nie wzbudzaly takiego zainetersowania...

W Bukkintingi mielismy strasznie szczescie - straszono nas, ze wakacje, nie wydostaniemy sie itd - wiec sprawdzimy, czy nie ma autobusu i pojdziemy na stopa (da sie, ale podroz trwa wieki - nasz Niemiec o stopie) - ale autobus byl - busik, z dwoma ostatnimi miejscami :) Wiec jedziemy - szkoda nam opuszczac Bukkitinggi... Czy dalej - ludzie tez beda tacy przyjazni, jedzenie takie dobre, zycie takie latwe?

Jedziemy przez gory, kretymi serpentynami - kraobrazy genialne - porosniete dzubgla gory, wulkany, terasy, wioski - duze, przestronne domy - starsze piekne, drewniane, czasem cale rzezbione, nowe murowane, zadbane gospodarstwa. Dobrze musi sie zyc na Sumatrze - nie widac tu biedny, nie ma rozlatujacych sie chalupin, brudnych, glodnych dzieciakow, jak chociazby w Kambodzy. Sumatra to raj dla milosnikow dzikiej, nietknietej przyrody, tych, co marza o przygodzie - poza malymi wyjatkami, gdy mijamy wioski, caly czas jedziemy przez wspanial rownikowa dzungle - trzeba tu przyjechac, by zobaczyc, ile odcieni moze miec zielen, ile ksztaltow, zapachow, kolorow cale dzunglowe roslinne zycie - drzewa, liany, paproscie - wdzieraja sie na droge, niemal dotykaja przejezdzajacych samochodow. Ruch tu nie wielki, zadko cos mijamy - nasz Niemiec mial racje - stop zajmuje tu wieki - choc i autobusem nie jest wcale szybko - pokonanie 200 kilometrow zajmuje nam ladnych kilka godzin - ale rekord powolnosci dopiero przez nami :)

Do Kersik Tua, malej wioski u stop olbrzymiego wulkanu Kerinci (ponad 3800 m.n.p.m.) docieramy juz o zmroku. Jest jasna ksiezycowa noc - i blisko, na wyciagniecie reki, widac gigantyczny masyw. W wiosce jest drogo, targujemy troche nocleg - jestesmy jedynymi turystami w homestayu, jedynymi w wiosce. Mieszkamy u calkiem symaptycznej rodziny, jej glowa, stary Bindarus Darmin, choc nie mowi slowa po angielsku, stara sie z nami rozmawiac, czestuje nas hernata z plantacji, zaczynajace sie po drugiej stronie ulicy. Bindarus jest przyarbiony, drepta dookola nas, pyta, czy hernata dobra. Jego wnuczka, z zaiteresowaniem oglada ksiazke, ktora czytamy. Mowi zaskakujaco dobrze po angielsku i chwali sie, ze przeczytala mnostwo anglojezczyznych ksiazek - tylko, od dawna nie miala zadnej w reku... Cieszy sie, dziekuje, nie moze uwierzyc, ze to naprawde dla niej, gdy zostawiamy jej dwie ksiazki.

Rano wyruszamy - marzy nam sie zdobycie wulkanu (dwa dniw wedrowki, glownie przez dzugle) - ponoc niezmwirnie ciezko bez przewodnika - zobaczymy, sprobujemy sami wejsc na inny, nizszy wulkan, w ktorego kratrze znajduje sie najwyzej polozne jezioro w Azji Pld-Wsch. Jedziemy wiec do sasiedniej wioski, skad ma zaczynac sie szlak wioski - krajobrazy zapeiraja dech w piersiach, porezny wulkan, choc czasem zalaniaja go szybko przetaczajcy sie chmury, robi niesamowite wrazenie - ludzie mili, symaotycznie, kqazdy chce chwile porozmawiac, przywitac sie, pomachac chociaz. Przy bramie do parku narodowego wielka starszlak - jezior +- 5 km. I tyle - zadnego szlaku, zadnych oznaczen... Zupelnie nic. Gubimy sie, blodzimy - dziwny ten park narodowy, wszedzie uprawy pola, ludzie karczuja dzungle - moze byly tu kiedys jakies szlaki, ale zaorane.... PO kilku godzinach wspinaczki, wielokrotnym wracaniu sie, gdy sciezka przez pola konczy sie nagle w dzungli nie do przejscia - zaczynamy watpic, czy znajdziemy jezioro. Czasem spotkamy ludzi, ktorzy poakzuja nam droge, ale zawsze sciezka po kiloset metrach w gore konczy sie jakims polem... Przewodnik, ktorego spotkalismy w wiosce mias racje - droge do jeziora jest ciezko znalezc. - Wiekszosc turystiow bladzi - mowil. Idziemy w gore, robimy to, czego nie powinno sie robic - przedzieramy sie przez dzungle - znowu trafamy na pole i znowu obchodzimy je dookola, stwierdzajac, ze nie prowadzi od niego zanda sciezka w gore, a przez dzungle nie ma absoltnie szans sie przedrzec - pracujacy w polu chlopak proponuje, ze zaprowadzi nas - ale oczywiscie nie za darmo... Jest pozno, zaczyna padac deszcz - strasznie tego nie lubimy - ale poddajemy sie - wracamy sie. Nie uda nam sie nigdy w zyciu odnalzec jeziora - albo bedziemy sie tulac tu przez nastepne kilka dni...Ale nie zaluemy - naagladalismy sie wspanialych widokoo - w sumie to przeciez droga jest celem :)

Wertujemy ksiege gosci w hostelu, pytamy miejscowych - na wulkan nie da sie wejsc bez przewodnika - albo bedzie to bardzo trudne - nie ma szlaku, nie ma sciezki, trzeba znac droge... Nie ma zbyt dobrej pogody, jest deszczowo, zimno (jestesmy wysoko, w nocy temeratura spada do kilku stopni) wulkan prawie ciagle w chmurze... WLoczymy sie po wspanialych planatacjach herbaty... Decydujemy odpuscic sobie wulkan - moze innym razem, a moze wejdziemy na inny wulkan - nie brakuje ich w Indonezji...

Tak, dalismy ciala... nie wlezlismu na Kerinci...

Sumatra jest wspanialym, zuplenie unikalnym miejscem - ale ciezkim do podrozowania, nie ma tu wielu turystow - jest mnostwo wspanialych miejsc - ale samodzielne przedzieranie sie przez dzungle nie jest latwe - a nawet zwykle malo mozliwe... Wynajcie przewodnika nie jest koszmarnie drogie, pod warunkiem, ze podrozuje sie wieksza grupa - dla dwoch osob ceny sa troche za wysokie... Pewnie warto tu kiedys przyjechac na kilka tygodni, powedrowac po dzungli, przezyc przygode... Ale nie tym razem - mamy wize tylko na dwa miesiace (w Indonezji to naprawde tylko) - a przed nami tyle miejsc do zobaczenia...

Jedziemy (znowu wspaniale kraobnrazy, ciagnece sie w nieskonczonosc plantacje herbaty, pracujacy na nich ludzie) do Sungaipenu - stolicy regionu. Chcemy jechac dalej - ale nic nie jedzie, w dodatku kilka godzin zajmuje nam znalezienie bankoamtu, ktore akceptuje nasza karte. Zostajemy tu na noc - miasteczko male, calkiem przyjeme, wkolo gory. Ale meczy nas niemilosiernie - co krok (czasem nawet kroku zrobic sie nie da :) slyszymy "Hello mister" - a potem kazde chce porozmawiac, podac reke, dorosli pokazja nas dzieciom, dzieci - doroslym. Zaczepiaja nas wszyscy - nawet stazacy, policjanci chca choc przez chwile porozmwaic (-Jak Bratt Pitt w Mc Donaldzie - mowi o naszej sytaucji Marcin). Jest to mile, bo ludzie tu sa mili bardzo, przyjemne, przyjacielskie - ale meczace niezwykle... Obserowaany jest kazdy nasz krok - w sklepie kazdy patrzy co taki bialy moze kupowac, gdzie sie udaje, co robi.... Spimy w tanim, lokalnym hosteliku, dosc obskurnym - ludzie zatrzymuja sie tu tylko na jedna noc, zwykle to przerwa w podrozy. Same chlopy - kazdy chce pogadac, wypytac. Gdy ide sama korytarzem niesmialo zaczepiaja mnie - nie rozumie, czego chca. W koncu jeden, najsprytniejszy pisze cos na kartce i pokazuje - pewnie mysli, ze nie znajac jezyka mowionego, na pewno zrozumie pisany. I dziwi sie ze nic z tego, na darmo pieknie wykaligrafowal pol strony... Choc moze nie do konca nic z tego, bo wylapuje jedno slowko - foto. AAA! Chca sobie zrobic zdjecia. Mowie, ze tak, nie ma problemu - chlopy ciesza sie, przynosza aparat i zaczyna sie dluga sesja zdjeciowa - kazdy chce miec zdjecie, a dodtaku dobrze na nim wyjsc, wiec kiedy uzna, ze zle, rob i jeszcze raz... Ciesza sie jak dzieci, ogladaja, dziekuja. Na drugi dzien, gdy przez chwile siedze sama, pokazuja jeszcza raz zdjecia, zadowoleni. Gdy wraca Marcin cos debaruja i w koncu pytaja, czy z nim tez moga sobie porobic zdjecia. I zaczyna sie kolejna sesja...

Jestemy w jdnym z najpopurniejszych turystycznie miejsc na Sumatrze - a wzbudzamy taka sensacje... Co bedzie dalej?

Postanawiamy jechac do Bengulu, na poludnie - jakies 300 kilometrwo - austobys ma jechac 12 godz... Wsiadamy zupelnie niewyspani - przez cala noc wyjatkowo zlosliwe pluskwy nie daly nam zmrozyc oka...

A co do Marcina...;) Ciezki orzech do zgryzienia - nie mam pomyslu czym go przekupic, aby cos napisal. Za nic w swiecie nie chce. Mowi, ze sie zastanawia... Tak, bylby to bialy kruk, gdyny sie udalo... Bede probowac (obiecuje), ale bedzie ciezko...





2 komentarze:

uczi pisze...

No jak to nie wiecie czemu robią sobie z Wami fotki? Znają Was z internetu he,he..

ewelina pisze...

no to byłaś modelką...niemożliwe...jak to zniosłaś...:-)