środa, 13 stycznia 2016

Na końcu (?) świata



- Jedziemy? - Jedziemy! - zawsze słuszna i prawidłowa odpowiedź. Nigdy nie żałowana decyzja. Zawsze trzeba jechać. W ten sposób znalazłyśmy się w Damghanie. 

Damghan jest na północny wschód od Teheranu. Na granicy pustyni i gór. Jedzie się przez niesamowite krajobrazy. Wokół są małe gliniane wioski, sypiące się twierdze, świątynie zaroastriańskie zmienione w meczety. Mało kto tu zagląda. Szkoda.

Przyjeżdżamy wieczorem, Mehmet czeka na nas, wita, pakuje do samochodu i jedziemy... w ciemność. - Nie mieszkam w mieście, ale  wiosce na pustyni - tłumaczy. -Na pewno wam się spodoba. Jedziemy wyboistą drogą. Czasem reflektory Mehmetowego samochodu oświetlają pustkowie.  Kolczastą roślinność, trakty biegnące w nicość. - To wioska moich dziadków, pradziadków, prapra... - chwali się nasz host. - Teraz pawie wszyscy mieszkają w mieście, ja zresztą też. Ale w wolne dni, w święta przyjeżdżamy do naszych wiejskich domów. No - i uwielbiam przyjmować tu gości... Posmakujecie prawdziwego Iranu...

Ciekawe jesteśmy wioski Mehmeta. Ale cokolwiek zobaczymy rano. Jest ciemno, uliczki nie są oświetlone. Wioska wydaje się wymarła, panuje taka cisza, że same zaczynamy szeptać. Wchodzimy do glinianego domu,  z jedną tylko izbą, siadamy na rozłożonych na podłodze matach (na nich też, pod wielką moskitierą będziemy spać - komary? nie, węże, pająk - po to nam moskitiera), Mehmet parzy herbatę, podaje jedzenie...  - Mogą wyć szakale, nie bójcię - ostrzega Mehmet. Już nam się podoba...

Rano jemy śniadanie, mamy super pogodę, Niebo jest tak niebieskie, że aż boli. Jeździmy, spacerujemy po wsi. To, co wczoraj było ponure, straszne nawet, dziś jest wesołe, kolorowe, pełne radości, życia. Wszystkie domy są tu z  gliny. Wszytskie bardzo stare, owszem, odnawiane, ale zawsze w tradycyjny sposób. Dom naszego hosta jest średni - ani najbogatszy, ani najbiedniejszy. Ma wielką izbę, mniejsza połączoną z czymś w rodzaju korytarza, gdzie Mehmet ma coś w rodzaju kuchni. Oczywiście toaleta jest na zewnątrz. Ale są i większe domy. Nasz gospodarz bierze nas do sąsiadów - dom-twierdza, dom-pałac. Prawdziwa twierdza. W takich w niespokojnych czasach chowały się całe wioski. Z dachu widać daleko okolice. W piwnicy miejsce na zapasy, piekarnie, doskonałę systemy "kominów" - czegoś w rodzaju łapaczy wiatru - przez nie w największy upał wpada wiatr i pełni rolę czegoś w rodzaju klimatyzacji
Wioska ma nawet gliniane mury miejskie, nie takie olbrzymie jak Damghan, ale też robią wrażenie. Wąskie uliczki, na nich napisy. Musi być coś wulgarnego, bo nasz host nas za nie przeprasza (- nie przejmuj się, nie znamy arabskich liter - śmiejemy się).

Mehmet zabiera nas na swoje pola. Pokazuje wciąż działające, takie same od setek, tysięcy (?) lat systemu irygacyjne, studnie. Mehmet ubrany jest "nowocześnie" - ale jego mama, którą zoastajmy pracującą w ogrodzie wygląda tak, jak mogły wyglądać jej babki, prababki, pra..pra.. Częstuje nas pistacjami. Okolice Daghanu to światowa stolica orzeszków pistacjowych. - Rośnie ich to kilkadziesiąt gatunków - mówi z dumą Mehmet i usiłuje wytłumaczyć różnicę. Gatunek taki, czy inny - pistacje prosto z drzewa są genialne.... Jesteśmy w pistacjowym raju. Są też granaty, ale te robią na nas mniejsze wrażenie. 

Nasz host jest poetą, dziennikarzem, kocha muzykę - nieźle zresztą śpiewa. Jednego wieczoru zaprosi nas do swojego przyjaciela - muzyka, grającego na tradycyjnych irańskich instrumentach. Dla kogoś, kto o muzyce ma większe pojęcie od nas, byłoby to spełnienie marzeń. My mało docenjamy skomplikowane, dziwnie brzmiace cuda, ale słuchamy.  Będą dla nas grać, śpiewać, zrobią nawet coś w rodzaju "jam session". Mehmet będzie śpiewał tradycyjne irańskie melodie. Ułoży nawet do nich po angielsku słowa o tym, jak bardzo nas i oczywiście nasz kraj lubi. Naprawdę zaczyna nam się coraz bardziej podobać. Mamy prywatny koncert. 

Nasz host kochakażdy rodzaj muzyki, jest fanem Preisnera - To mój ulubioy kompozytor - mówi i chyba nie kłamie (lubi też Polańskiego). Da nam mnóstwo irańskiej muzyki, od folk poprzez rock, klasykę... a nawet muzykę religijną. Na wymianę daję Mehmetowi moją muzykę, a on kilka tygodni później wiele razy napisze, że słucha jej  co rano w samochodzie i daje mu mnóstwo energii... Zapewne panowie z Armii i Pnemy ucieszą się, że mają nowego fana na irańskiej pustyni. (przepraszam za piractwo ;)

Jeździmy po okolicy. W wiosce Mehmeta mało kto mieszka na stałę, dla wielu osób stare rodzinne domu to coś w rodzaju domków letniskowych. Mehmet spędza tu większość czasu, lubi to pisać, tu też odpoczywa. Opowiada o starszliwych upałach, przed któymi świetnie chronią gliniane domu, o całkiem zimnych zimach, gdy miło się pogrzać w przytulnym wnętrzu, na ciepłych dywanach . Nawet ci, co przyjeżdżają raz na jakiś czas, dbają o domu przodków. Więc wieś żyje. Inne wkoło - zmieniają się w ponure ruiny. Szkoda. - Szkoda - potwierdza nasz gospodarz. - Wiatr niedługo je rozwieje, stare domy, twierdze, meczety, hamamy...  Nikt o to nie dba... A potem będzie za późno... 

Jeździmy po takich wioskach - widmach. Jeszcze zostało trochę rzeźbień, tuneli, tajemniczych przejść. Czasem balsansujemy nad głębokimi na kilkanaście metrów piwnicami, czasem chodzimy po dachach sypiących się domów, licząc, że może jakimś cudem nie runiemy w dół. Mehmet zbiera co ciekawszą ceramikę. Tworzy z tych kolorowych kawałeczków arcydzieła... - Nikt tu nie bywa - śmieje się. - Widzicie ślady? - Faktycznie w starej łaźni, na zasypanej piaskiem podłodze ślady - Moje tylko ja tu bywam - śmieje się. 

Sam Damghan też jest całkiem ciekawy. Niewielkie, ale bardzo stare miasto. Są tu jedne z najstarszych w Iranie meczetów, jeden - wielka ciekawostka - podziemny. Większość byłą kiedyś świątyniami Mitry (pamiętamy, Persowie zanim przyjęli Islam wyznawali Zaraostrianizm - dziś wyznawców tej religi żyje garsteczka i to głównie w Indiach - choć w Iranie religia ta powoli się odradza - i oczywiście mamy w planie odwiedzić istaniejące na południu ciągle działające światynie). W meczetach nie ma zbyt wielu turystów (właściwie jesteśmy tylko my) więc za każdym razem Mehmet musi szukać klucza, a właściwie osoby, które go posiada. A każda osoba  chce z nami porozmawiać, wypytać. 

Mehmet jest wierzącym, praktykującym Muzułmaninem. Mało rozmawiamy o polityce, trochę o religii. Nasz host pięć razy dzienie modli się, zwykle przy nas. Raz nie wiedzieć czemu postananwia pomodlić się na zewnątrz- słyszmy, że rozmawia, nie wiemy z kim, nie wziął telefonu.. A zapomniałyśmy oczywiście, że to pora modlitwy. Więc zwariował. Jesteśmy same z wariatem. Wychodzą nasze podłe charaktery. Mara planuje ucieczkę, zastanawia się, jak przeciśniemy się przez wąskie okienko. Ja... planuję coś w rodzaju samoobrony. Mehmet wraca. Głupio się na niego musimy patrzeć, bo pyta, czy wszystko w porządku. - A u ciebie? - Oczywiście, że tak - śmieje się. - A co miałoby nie być  w porządku? - Bo z kimś rozmawiałeś, a nie ma tu nikogo... Mehmet dusi się ze śmiechu. 

Jak zwykle zasiedzialyśmy się. Mehmet miał jechać udzielać wywiadu do Teheranu, nie pojechał. Ale czas wracać... Jako, że wybieramy się na wymarzone południe, a nie da się ominąć Teheranu, poza tym w stolicy zostawiłyśmy rzeczy, jedziemy. Mehmet asystuje nam przy łapaniu stopa (co nas średnio cieszy.... ) - zatrzymuje się ciężarówka, w dodatku na tureckich numerach. Biegną, ponoć z wyrazem nieopisanego szczęścia na twarzy, Mehmet goni mnie - Absolutnie nie wsiadajcie do TIR-a!!! Na pewno was zgwałcą i zamordują!! - no i dobiegł pierwszy, coś tam nagadał kierowcy i ciężarówka odjechała. A miało być tak pięknie... Za chwilę zatrzyma nam się przemiły starszy Irańczyk, do samego Teheranu. Tym razem samochodem osobowym :) Będzie częstował nas owocami, prześpimy pół drogi, Mehmet będzie dzwonił co jakiś czas, czy wszytsko w porządku. Zestresowany ;) Pobędziemy sobie jeszcze w Teheranie... I czas na południe. Może tam zobaczymy nasz magiczny, bajkowy Iran. 
























































Brak komentarzy: