piątek, 15 stycznia 2016

Czarno-czerwono-zielono





Kaszan to miasto wody różanej, glinianych domów, pustych gór, a dla nas - to też miasto czarnych, zielonych i czerwonych flag. Oczywiście nie ma ich tu na co dzień - akurat jesteśmy w Kaszanie, gdy zaczyna się wielkie w szyickim Islamie święta Aszury. 

Mało jest w Polsce przewodników po Iranie - swoją drogą ciekawe dlaczego? Ja kiedyś bardzo się do każdej podróży przygotowywałam. Czytałam, planowałam. Od jakiegoś czasu - mniej albo wcale. Nie mamy marszruty - pytamy miejscowych, gdzie warto jechać. I sama nie wiem, jak lepiej. W końcu i tak chyba trafia się w te same miejsca.... Kaszan jest oczywiście w każdym szanującym się przewodniku, jako miasto dające przedsmak wspaniałego Isfahanu - ale i każdy nasz znajomy Irańczyk radzi jechać. Więc jedziemy.

W Kaszanie nie mamy hosta - to znaczy mamy, ale nie możemy zalogować się na couch surfing, a jak się zalogujemy, będzie już za późno. Nic to, znajdziemy tani, norowaty hotel. Wyraźnie dla miejscowych, bo jesteśmy chyba jedynymi turystkami. 

Krążą legendy o tym, jak tani jest Iran - oczywiście,  nie można nazywać Iranu krajem drogim. Nie ma co porównywać Iranu choćby z sąsiednią Turcją, bo w porównaniu z sąsiadem  tani jest bardzo. Ale jest na pewno droższy niż najtańsze kraje Azji. Choć tanie są autobusy. Tanie taksówki, śmiesznie tania komunikacja lokalna.  Hotele - trzeba liczyć się z minimum 5 dolarami za osobę, ale po długim wyczerpującym szukaniu - lepiej mieć przygotowane 6-7. Trzeba się oczywiście potargować. Jedzenie - pewnie trochę taniej niż w Polsce, ale też trochę kosztuje i często rachunki dla cudzoziemca bywają wyższe. Choć na to nie ma reguły... Bo można się pozytywnie zdziwić. Jeżeli nie śpimy w couch surfingu i nie jeździmy autostopem trzeba mieć co najmniej 10 dolarów na dzień. Lepiej mieć 15... (oczywiście nie wliczamy wydatków na szalone, dziwne zakupy ;) Palacze - papierosy są wyjątkowo tanie, bo w Iranie nie ma czegoś takiego jak akcyza. O alkoholu zapominamy (odpada wydatek). Wstępy nie są drogie - zwykle kosztują ok. 2-3 dolary. Czasem za tą cenę zwiedzamy i zwiedzamy (tyle mniej więcej kosztuje wstęp do Persepolis, co nas pozytywnie zaskoczyło), czasem to opłata za wstęp do mało imponującego meczetu. To tak na marginesie dla tych, co do Iranu zamierzają się wybrać ;)

Więc mamy nasz hotelik w Kaszanie tuż przy bazarze. Tak naprawdę każde irańskie miasto to jeden wielkie bazar. W każdym w przewodniku bazar wymieniany jest jako wielka atrakcja, każde swoim bazarem się szczyci. Każdy jest pod jakimś względem największy. Jeśli ktoś lubi orientalne bazary, Iran jest rajem. Ale po jakimś czasie, nawet te cuda się nudzą... Choć zawsze miło poplątać się po targowisku, poprzyglądać, wejść w jakąś bazarową uliczkę, pobłądzić. W Iranie na bazarach, oprócz tego wszystkiego, co na bazarze na wschodzie być powinno, tych kolorów, zapachów jest też tony zwyczajnej tandety, podróbek. Całych w cekinach butów na szpilkach, wysadzanych diamencikami dżinsów. Takich okazów nie spodziewałyśmy się w Iranie ;) Oczywiście Iranki obowiązuje strój skromny, co nie znaczy, że nie można wyjść w takich cudach...

Iranki, może dlatego, że muszą jakoś tam się zakrywać, wyjątkowo dbają o to, co jest odkryte. Przez pierwsze dni nie wiedziałyśmy dlaczego na każdym kroku spotykamy osoby z plastrami na nosach. Nie mogłyśmy uwierzyć w nasze podejrzenia, że wszyscy się operują. Ale nasze domysły okazały się jak najbardziej słuszne - tak! W Iranie panuje moda na operacje nosa i poddają się jej niezliczone ilości osób. W Iranie nie zarabia się wiele, operacje nie są tanie, ale Irańczycy (bo dotyczy to też mężczyzn) w większości zrobią wszystko dla nosa... Małego, powodującego że twarz przypomina pekińczyka. Żadnego innego. I jak przyjrzymy się Irańczykom, olbrzymia większość jest po operacji... Male noski wyglądają śmiesznie, nie pasują do perskich twarzy... Jak jechać na operację nosa to tylko do Iranu, tam chirurdzy robią to chyba z zamkniętymi oczyma... (ciekawe, czy jak wróci moda na normalne nosy będą wydłużać?)

Starówka w Kashanie jest gliniana, pełna wąskich uliczek, labirytntów. Można się w niej gubić, zaglądać w zaułki, podwórka. Bawią się na nich dzieci, kobiety wywieszają pranie. Jest w Kashanie kilka meczetów, starych, ciekawych. Pod jednym z nich mułła - uśmiechnięty rozmawia z turystami. My też pytamy jednego z nich o drogę. Mówi doskonale po angielsku, jest super kulturalny, odpowie na każde pytanie. Nie mamy dziś dnia na religijne pytania, więc na uprzejme w czym może nam pomóc odpowiadamy, zgodnie z prawdą, że trochę pobłądziłyśmy - mułła zatrzymuje taksówkę i odwozi nas do miejsca przeznaczenia. Przeprasza, że nas pożegna, ale spieszy się do meczetu, bo zaraz będzie czas modlitwy.

Dla Persów mułłowie to nie tyle ludzie religii, co trochę władzy. Pamiętamy - jesteśmy w państwie religijnym. Nie wszyscy ich kochają... 

A religijnie jesteśmy w ważnym czasie. Rozpoczyna się święto Ashura. Będzie nam towarzyszyć do końca podróży. Święto upamiętnia tragiczne wydarzenie, jest więc czasem dość smutnym. Więc wszędzie smutno, żałobna czerń, kolor krwi - soczysta czerwień i oczywiście zieleń Islamu. Przez 10 dni szyici (bo nie dotyczy to całego świata Islamu) wspominać będą śmierć Husajna (wnuka Mahometa) w bitwie pod Karbelą  (w której w 680 roku Wojska kalifa Umajjadów Jazida I starły się z oddziałem trzeciego imama szyitów Husajna ibn Alego - ci ostatni, "po których stronie" są współcześni szyici ponieśli klęskę - dość to skomplikowane sprawy) - Będą flagi, transparenty, potem zaczną się procesje. Będzie lecieć rozdzierająca serce muzyka, w rytm której na procesach wierni będą się biczować - do krwi. Jest to święto męczenników - Husain jest uważany w szyiźmie za męczennika, jest to święto smutne, tragicznym, mocnym głębokim smutkiem, jaki mają w sercach ludzie Wschodu... Mamy szczęście, że jesteśmy teraz w Iranie. A Persowie w żaden sposób nie ograniczają nam "dostępu" do swych świętych spraw. O ile w wielu krajach muzułmańskich do meczetu niewiernych wchodzić nie wolno ( a nawet jak wolno, wypada opuścić meczet w czasie modlitwy), tu jesteśmy wręcz zapraszane, nawet, gdy muezin wzywa wiernych. Możemy do woli podglądać święte, a ludzie co najwyżej zaczepią nas, aby wyjaśnić o co chodzi..
.
Szyizm nam, wychowanym w katolicyzmie, wydaje się jakoś bliższy niż ponury czasem, surowy (choć pewnie komuś mało biegłemu w świecie Islamu szyizm wydaje się bardziej "radykalny) "małoobrzędowy" sunnizm. Szyici mają więcej rytuałów, w niektórych nurtach pojawiają się obrazy (których sunnizm absolutnie i kategorycznie zakazuje) no i jest w szyizmie coś, co można by nazwać duchowieństwem oraz rodzaj kultu świętych mężów. Wchodzę na śliski religijne porównania, nie dlatego śliskie, że można kogoś oburzyć, ale dlatego - że nie do końca sensowne.. Ale innych nie ma...

Spotykamy w Kaszanie dwie Francuskie podróżniczki. W ogóle olbrzymia większość spotkanych przez nas w Iranie turystów to Francuzi. Muszą mieć modę na Iran. No i - zaczniemy się zachowywać jak burżuje ;) Bynajmniej nie skutek spotkania dziewczyn - ale skoro jest nas cztery a chcemy pozwiedzać okolice - tak, wynajmiemy na cały dzień samochód. Wychodzi przyzwoicie. Zwiedzamy okoliczne wioski, jeździmy pustymi drogami wśród gór (i zakazów fotografowania bo mijamy irańskie elektrownie atomowe, a kierowca śmieje się, że to Amerykanie szukali tajnych baz atomowych, więc może będziemy mieć szczęście i my coś znajdziemy)... Iran zrobił się już całkiem "irański" czyli taki, jak sobie wyobrażałyśmy - ponure, pustynne góry, kolorowe wioski,  pustynie. A przed nami bajkowy Isfahan - uważany za najpiękniejsze miasto Iranu i jedno z najpiękniejszych miast świata... Już sama nazwa przenosi nas w magiczny świat...

Naprawdę podobał nam się Kaszan. Już nie jesteśmy zawiedzione Iranem. Przestajemy też patrzeć na świat ciągle przez pryzmat systemu, religii, problemów, chust na głowach. Owszem, te rzeczy są ważne i będą nam ciągle towarzyszyć, ale przecież Iran to coś o wiele więcej. Ale czegoś nam brakuje... Hm... Brakuje nam w Kaszanie hosta. Nie dlatego że oszczędziłybyśmy te parę dolarów. Absolutnie nie. Miasto w którym ma się kogoś "swojego" jest zupełnie inne. Brakuje nam rozmów do późnego wieczora z miejscowymi, ich rad, ich sposobu patrzenia na świat. Bez nich podróżowanie jest tylko "zaliczaniem" zabytków - robota wcale przyjemna, ale przecież nie tylko o to chodzi... Zaczynamy być uzależnione od CS - więc - www.couchsurfing.org Nawet jak nie chcesz, nie lubisz, nie możesz, nie masz ochoty podróżować - to zapraszaj ludzi. Będziesz mieć świat u siebie :) Cs nie jest oczywiście pierwszą taką organizacją - w późnych latach 40-ych powstał Hospitality CLub, którego miałyśmy zresztą z Marą zaszczyt być członkinami ;) Powstał w Niemczech - (jak to działało bez internetu - o! zagadka - a działało super ;) - nie po to, aby podróżnicy nie musieli płacić za noclegi - ale po to, aby ludzie wyzbyli się uprzedzeń, aby mieli przyjaciół w innych krajach, narodach, kulturach (bo jak kogoś wpuszczasz do domu, albo jesteś u niego - czy to nie przyjaciel?). Założyciele organizacji kombinowali sobie tak - może - jak będziesz miał przyjaciela w kraju X, a twój kraj będzie ludzi z kraju X prześladował - nie pozwolisz na to? nie weźmiesz w tym udziału?  Bo nie będziesz widział jakiegoś anonimowego wroga, ale twoje przyjaciela. Może to i naiwne myślenie, ale ja myślę, że dobre. Może dzięki jeżdżeniu autostopem, spaniu w hostów (i ich przyjmowaniu) nie potrafię myśleć źle o ... (tu mogę sobie wpisać dowolny kraj, naród, religię). Nie potrafię i nie chcę. I nie boję się - bo przecież nasza niechęć (nie chcę używać tu słowa rasizm ;) wynika najczęściej ze strachu... A boimy się bo nie znamy... 

Dobra. Koniec pseudafilozofiii. 


































































1 komentarz:

uczi pisze...

To nie pseudofilozofia.To prawda.