środa, 11 lutego 2009

zaleglosci :) droga do Chengdu

Z Xian do Chengdu

Niemilosiernie zatloczony pociag do Langzhou. Jedziemy tam "posmakowac" Tybetu, zobaczyc klasztory, wioski Tybetanczykow - tak sobie marzymy. Tradycyjnie twarde lawki, ale tym razem sa tez miejsca stojace, wiec pociag pelen ludzi, siedza, stoja, cisna sie, gdzie sie da. W przejsciu miedzy wagonami rodzina z malymi dziecmi, polstoja-polsiedza, usiluja spac. To juz nie Chiny czystychm szerokich, oswietlonych ulic, szklanych wiezowcow, to Chiny tlumu, biednego, cisnacego sie. Ludzie z wielkimi workami, pudlami, jak to wszytsko miesci sie? Ci, co, jak my maja miejscowki, to wagonowa elita, gdy ktos wychodzi do ubikacji, na chwila zwolni miejsce, stojacy choc na minutke siadaja. Iza siedzi obok Chinczykow, namietnie chrupiacych kurze nozki i plujacych wkolo kosteczkami, czesc loduje na Izy butach...
W Lanzhou jest potwornie zimno - jest wysoko no i cofnelismy sie na polnoc. Na dworcu autobusowym, skad chcemy dojechac do klasztoru, dowiadujemy sie, ze nie mozemy kupic biletow, jesli nie damy pani kasjerce dwoch kopii paszportow. Nie ma mowy o obejsciu tego "przepisu". A jak mamy skopiowac paszporty, skoro wszytsko zamkniete, trwaja obchody chinskiego Nowego Roku... Pani jest nieugieta, nie sprzeda nam biletow - to nasza pierwsza stycznosc z chinska biurokracja i mocno utrudnijacymi zycie przepisami dotyczacymi obcokrajowcow. Latwo uwierzyc, ze Chiny to mily i latwy kraj do podrozowania bedac w wielkich miastach, w turystycznych miejscach...
Wiec nie pojedziemy - denerwujemy sie, klocimy, zrobilismy tyle kilometrow na darmo... Wracamy na dworzec pociagowy, w drodze na szybko czytamy w przewodniku, ze w tej okolicy jest jeszcze jeden wielki klasztor, gdzie mozna dojechac pociagiem. I znowu "powracaja" mile, przyjazne Chiny - pani z dworca prowadzi nas do kas, zalatwia nam bilety bez zadnej kolejki, potem prowadzi nas do stosownej poczekalni i zyczy milej podrozy...

W miescie jest wielu Muzlmanow - dziwi nas tak wyrazna obecnosc Islamu w Chinach, egzotycznie wygladaja budowane "w chinskim stylu meczety". Muzulmanie prowadza wiekszasc knajpek - zamawiamy w ciemno - co tym razem - nie, nie kurze dupki - cos "lepszego" - stuletnie jajka...

Jedziemy do Xinanu - w jego okolicach znajduje sie jeden z najwiekszych i najzwazniejszych klasztorow lamajskich. Po drodze male wioski wcisniete w gory, stupy, kolorowe flagi modlitewne...Jestesmy bardzo blisko (w chinskiej skali odleglosci oczywiscie) Tybetu - zreszta prowincja w ktorej jestesmy to historycznie i kulturowo Tybet, roznica sie od tego, do ktorego trzeba nieszczesnych pozwolen tylko kolorem na chinskich mapach. Wielu wiec na ulicach Tybetanczykow, w tradycyjnych strojach, witaja sie z nami, podaja nam rece. Spimy w przydworcowym hostelu - w telewizji tybetanski program, wszedzie dwujezyczne napisy - po chinsku i tybetanski... mozna by sobie pomyslec - jaki tu "raj" maja mniejszosci... Ale nie ideologizujemy. Opisujemy :)

A tak na marginesie: Jeszcze na dworcu widzielismy niepokojaca scenke - panstwo z dzieckiem, na srodku poczekalni po prostu rozpieli maluchowi spodenki, a ten wysikal sie jakby nigdy nic na podloge. W naszym hostelu ubikacje brudne do niemozliwosci (nie bedziemy wnikac w szczegoly), w dodtaku bardzo socjalne, miedzy ubikacjami (czyli dziurami), nie ma zadnych przedzialek - mozna sobie pogadac z sasiadem, zreszta drzwi do ubikacji tez nie ma - wiec mozna sobie nawet pogadac z kims na korytarzu. A na korytarzu wykladzina - czerowana, powazna, tylko dziwnie poplamiona. Pochodzenie plam odlkrylismy dosc szybko, kiedy dzieciak z sasiedniego pokoju, po prostu zalatwil sie na korytarzu...

Jedziemy do klasztoru - troche pielgrzymow, choc wiecej chinskich turystow. Pielgrzymi obchodza klaszor dookola, polozona ponad budynkami sciezka, niektorzy co kilkia krokow padaja na twarz. Z gory "podgladamy" mnichow - czytaja gazety, rozmawiaja przez telefon, reguluja antenty satelitarne. Chodzimy pomiedzy domami, gdzie mnieszkaja mnisi - starszy mnich cos majstruje, patrzymy, staruszek nie zwraca na nas uwagi, po chwili podnosi sie i wola nas. Podchodzimy, czestuje nas slodyczami i zaprasza do srodka, do malej jadalni. Przynosi ciasto - cos w rodzaju naszych faworkow, caly czas dolewa nam herbaty o slonawym smaku, z maslem jaka. A wszytsko bez slow, stary mnich, w wielkich, okraglych okularach z rzezbiona oprawka tylko usmiecha sie i pokazuje gestem, zeby sie czestowac. Przychodzi mlody mnich, smieje sie, gdy tylko na szobaczyl, przynosi jeszcze wiecej ciast, domowe, slodkie bulki - smieje sie, probujemy rozmawiac, choc baruera jezykowa czyni konwersacje prawie niemozliwa... Mnich pokazuje na mapie tybetanskie klasztory, my pokazujemy Polske.
Mnisi nie chceli od nas zupelnie nic. Zwykle czlowiek, otoczony naciagaczmi, naganiaczami zastanawia sie, ile ze mnie zedra. A mnisi nie chceli nic...

Chodzimy po klastorze, potem po miasteczku. Wracamy do Xinanu, do naszego "obsikanego" hotelu - rano jedzimy do Chengdu. Jedziemy przez gory, co chwile pociag wjezdz w tunele. Za oknem szare, surowe szczyty, wawozy krzyzujace sie ze soba, przecinajace, male wioski, malenskie poletka. Naprzeciw mnie i Marcina dwoch Tybetanczykow - ojciec i syn, czestuja nas pestkami, mlekiem, slodyczami. Pokazuja na mapie Tybetu skad pochodza, pytaja czy wybieramy - pewnie, ze chcielimysmy, ale nie tym razme - permit...
Znowu jezyk - nie mozemy sie dogadac... Iza ma "anglojezycznego" sasiada - ta przynajmniej sobie pogada :)
Rano budzimy sie - jestemy w innym swiecie, robi sie zielono, rosna banany, na polach wschodza juz zboza, slonecznie, jakos weselej. Jestemy w Syczuanie. Potem wysiadamy w Chengdu - pierwsze wrazenie calkiem pozytywne, wielkie, chinskie miasto, ale calkiem przyjemne. Stare dzielnice waskich uliczek pozeraja wiezowce, szerokie ulice, centra handlowe. Ale ciagle mozna zobaczyc Chinczykow grajach w parkach nad rzeka w szachy, pijacych herbate, ulicznych fryzjerow i czyscicieli uszow.
Syczuan to "dom" wielkiem pandy - symbolu Chin - pande mozna zobaczyc w zoo - ktore jako takie sprawia dosc przygnebiajace wrazenie - wielkie koty w malenkich klatkach, ludzie rzucajacy niedzowiedziom pomarancze (widac zasada nie karmic zwierzat tu nie obowiazuje) - pandy przesypiaja cala dobe, budzac sie tylko na jedzenie i mamy szczescie bo jedna pannda wlasnie postanawia sie posilic bambusem. Zoo pelne ludzi, panda ma gignatycza publike - pewnie, ze wolelibysmy ja zobaczyc gdzies w gorach - ale malo to mozliwe...

W Chengdu mieszkamy w hostelu, mnostow cudziemncow - wiekszosc z nich to nauczyciele angielskiego, ktorzy przyjechali to na swieta - w hostelu ogloszenia - poszukujemy nauczycieli angielskiego, niezle zarobki - no, ale trzeba byc native speakerem... nikt nie potrzebuje jak na razie polskich native speakerow :(

4 komentarze:

zofia pisze...

agusia iza i marcin tylko tak dalej mozna wam pozazdroscic tych przygod trzymam za was kciuki

uczi pisze...

Fragment o kiblach jest mocny.. Dlatego chyba pozostanę przy prenumeracie National Geographic.. No i lekturze Waszego bloga :))

Dorotka pisze...

pozdrawiam i.......zazdroszczę !

Anonimowy pisze...

...nie szata zdobi człowieka...

medycyna chińska daje się we znaki? ;)