sobota, 21 lutego 2009

Lijang

Nad przepasciami do Lijangu

Znad LuGu jest do Lijangu moze 200 km, ale podroz zajmuje az 6 godzin. Jedzie sie przez gory, ostrymi serpentynami, czasem autobus wisi nad przepascia, gdy mijamy wioski, przez waska droge przechodza to kozy, to gesi, kierowca ostro hamuje, przepuszcza wszystkie zwierzeta. Czesto zatrzymuje sie, zimna woda chlodzi hamulce. I nieziemskie widoki...
I oto Lijang - zaskoczyl nas pozytywnie. W Lijangu jest wielkie stare miasto, zupelnie magiczne. Stare domki, z "podkreconymi" dachami, waziutkie uliczki, czasem tak waskie, ze jest miejsce tylko na jedna osobe i mnostwo kanalow - plynie w nich wartko czysciutka woda, a jak kanaly to mosty, mostki, studnie. Mozna godzinamu gubic sie w tych uliczkach, patrzec jak miejscowi piora w kanalach, myja sie, jak sprzedaja na straganach pieczone ziemniaki, owoce. W nocy wszystko podwietlone, zapalaja sie czerwone lampiony, ktorych jest tysiace, w kanalach odbijaja sie budynki, w knajpach miejscowi tancza lokalne tance, turysci wyginaja sie w rytm chinskiego disco... Jedyny minus to olbrzymia ilosc straganow i turytsycznych sklepikow, no i turystow, glownie chinskich - ale w koncu my tez jestesmy turystami... Nad miastem goruje potezny 5-tysiecznik, Gora Nefrytowego Smoka. Udaje nam sie znalezc tani nocleg, co w LIjangu jest sztuka nie lada - bierzemy dwojke w troje, co czyni cene przystepna... W tym samym hostelu mieszka Michael z Kanady - podrozuje sam, zaczal w Tajlandii, potem Laos, Kambodza i teraz Chiny. Michael jedzie w przeciwnym kierunku, podarowal nam przewodniki. Zna troche chinskiego - z czasow, kiedy przez 4 lata uczyl w Tajwanie angielskiego, wiec jest nam z Michaelem troche latwiej. Michael przez pol roku pracowal w Kanadzie przy budowie drog, teraz przez pol roku podrozuje - przed nim jeszcze Tybet, Nepal i Indie. Michael ma problem - zatrul sie czyms, podejrzewa ze w Laosie i od ponad tygodnia zoladek nie daje mu spokoju - "doktor Marcin" zazadza kuracje - setka chinskiej wodki (kto nie poznal jej obrzydliwego smaku, nie zrozumie...) i glowka czosnku (-musisz pogryzc - podkresla Marcin). Michale krzywi sie - Musze to na pewno wszystko wypic? - Oczywiscie ze tak - stwierdza autorytarnie Marcin. Obaj maja bardzo powazne miny, pacjenta i lekarza i gdyby nie to, ze naprawde szkoda nam Michaela i mozemy sobie wyobrazic jak paskudnie sie czuje, wszytsko byloby bardzo komiczne....
Nie pomoglo, wiec na drugi dzien komisja zlozona z chorego i leczacego stwierdza, ze musi to byc pasozyt, bo zadna bakteria by tego nie przetrwala. Michael kupuje w aptece lek na pasozyty, doprawia wodka i czosnkiem... Bedzie zyl. - A moze ten pasozyt ma mnie czegos nauczyc - smieje sie Kanadyjczyk. - Odkad go mam nie mam ochoty na papierosy, ani piwo, a jesc moge tylko owoce. Moze to znak, ze powinienem zostac frutarianinem... A moze powinienem sie z nim zaprzyjaznic... Zarty, zartami, ale nie ma nic paskudniejszego niz zatrucie w podrozy. Nawet z dobrze ci zyczacym pasozytem.
W Lijangu posiedzimy dlugo - myslimy. W Chengdu na przedluzenie wizy czekalo sie 5 dni, wiec tu pewnie nie bedzie lepiej. Tymczasem w miejscowym urzedzie bezpieczenstwa, gdzie cudziemcy przedluzaja wizy, wita nas mily pan i okazuje sie, ze wizy mozemy przedluzyc od reki. Potrzebna nam tylko registracja - musimy zameldowac sie na milicji, a panowie milicjanci mowia, ze nie ma nikogo, kto moglby to zrobic, moze w przyszlym tygodniu... I oddaja sie siedzeniu na naslonecznionym podworku i paleniu papierosow. Upieramy sie, ze musi byc dzis, ze czeka urzad bezpieczenstwa (a to brzmi groznie) i znajduje sie pani, ktora wystawia nam potrzebny swistek. Przedluzenie dostajemy od reki - mozemy w Chinach zostac jeszcze miesiac!
Michael wybiera sie do Wawazu Skaczacego Tygrysa - nazwo pochodzi od tego, ze w najwezszym miejscu jednego z najglebszych wawazow swiata moze przeskoczyc tygrys. Rzucamy moneta - jedziemy! My, Michael i jego pasozyt...

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

acha, jeszcze raz ktoś napisze coś o kredycie hipotecznym to łeb ukręcę, jak boga kocham