sobota, 21 lutego 2009

Tiger Leaping Gorge

Tygrys nad wawazem, wawoz nad tygrysem, bezglowy jezdziec, spanie ze swiniami - czyli nasz krotki trekking

Chinczycy zlitowali sie - wstep do wawazu nie jest tak wyoski jak myslimy ze bedzie - "zaledwie" 50 yuanow. Nawet gorami wiec nie trzeba obchodzic - co byloby trudno. Chiny nie sa drogim krajem do podrozowania - przerazajaco kosztowne jest tylko zwiedzanie czegokolwiek, a oplaty sa pobierane niemal za wszytsko... Widac, ze Chiny stawiaja na turystyke, odnawiaja klasztory, wyznaczaja trekingi... tylko to wszystko nie jest na kieszen niskobudzetowych ludzi z plecakami...
Razem z nami w autobusie jada hippisi (oczywiscie hipisie XXI wieku, tacy troche jappisi, ech, za naszych czasow... wzdycha Marcin). Nie wysiadaja w okolicjach wawazu - jada do Shangri-La, szukac szczescia... Shangri-La jeszcze kilka lat temu nazywalo sie Zhondiang - ale po sukcesie ksiazki "Lost Horizon", gdzie autor opisuje kraine szczescie - Shagri La, chinskie wladze zadecydowaly, ze musial byc to Zhondiang. I zmienily nazwe... Ale my naszego szczescia poszukamy w Wawazie - gdzie od lustra wody Jangcy do szczytow gor jest prawie 4 tys. metrow, a droga, jak ostrzega przewodnik jest bardzo niebezpieczna, a widoki ponoc wspaniale...

I sa wspaniale - w dole turkusowa Jangcy, ktora z wysokosci wydaje sie waziutkim strumieniem, w gorze szczyty, ciezko uwierzyc, ze rzeka wyzlobila tak gleboki wawoz... Droga calkiem przyzwoita, wsponamy sie coraz wyzej, widac terasowe malenskie pola na zboczach gor - i juz na poczatku szlaku wiemy, ze moneta dobrze nam podpowiedziala - trzeba pytac czesciej :)
Szlak prawie pusty, prawie nie spotykamy turystow. Ale od poczatku idzie za nami miejscowy z koniem, pokazuje nam droge, bo oczywiscie juz na starcie zaczelismy bladzic, chce nam wynajac konia, albo choc poniesc nam plecaki. Tlumaczymy, ze damy sobie rade, ale mezczyzna nie daje za wygrana i idzie, idzie, idzie.... Czeka az padniemy... Sympatyczny, ogladmy sie nawet co chwiele, czy idzie za nami nasz "horseman". Jest. Przez chwile jest nawet dwoch "horsemenow", jeden zenski, ale kobieta szybko daje sobie spokoj. Mezczyzna tez - w polowie drogi, zly, bez slowa pozegnania, zawraca... Trudno, nie mamy juz "horsemana".... :(
Zaczyna sie strome podejscie, leziemy, dyszymy, niby nie jestesmy tak wysoko, moze po prostu len i brak kondycji. Przechodzimy przez bambusowy las, mijamy wodospady, w dole ciagle migocze i niemilosiernie ryczy Jangcy. Mieslimy zatrzmac sie na nocleg w polowie drogi - ale doecieramy do malej wioski wiszacej nad wawazem i zanjdujemy dosc tanie miejsce do spania. Sa tu tez inni turyscie - Kolumbijczyk i dwoch amerykanskich native speakerow, jeden z Chinka. Jakos ich nie lubimy, troche przemodrzali, piekni, bialozebni i wszystko wiedzacy Amerykanie. Rozmowa schodzi na Tybet, Micheal mowi, ze te terez nalezaly kiedys do Tybetu, a jeden z Amerykanow (ten od Chinki) przerywa - Wybacz mi, ze cie skoryguje, ale Tybet BYL i jEST czescia Chin! - jego chinska koleznka spoglada z zadowoleniem... Bardzo poprawnie politycznie mlody czlowiek. Ta....
Idziemy spac do naszej czworki. I zaczyna sie - od tego momentu zaczyna sie scenariusz na dobry horror. Otoz nasz "horsmen", a raczej jego kon, mial dzwonek. I w ciszy slyszmy przyblizajace sie dzwonienie. To on! Przyszedl po zemste... Moglismy choc dac bagaze... To nasz koniec - "horsmen" nam nigdy nie wybaczy i oto w grozie nocy nadchodzi. Pamietacie "Jezdzca bez glowy"? W Yunanie tez na pewno maja swojego... Cos tam pisalo w przewodniku o turystach, ktorzy tu zgineli, niby wpadli to wawazu. My juz wiemu - spotkali "horsmena" i nie dali mu poniesc bagazy... My tez tak skonczymy. W oknie pojawia sie cien. Oto jest...
Nie wiemy co nas ocalilo, moze poprawni politycznie amerykanie, moze ujadajacy pies... "Horseman" nie zemscil sie. Rano obudzilo nas slonce, smaczne nalesniki z bananami i Jangcy w dole. Idziemy dalej - brzegiem wawazu, Marcin usiluje wykapac sie w wodospadzie, ubiera nawet nurkowe okulary. Dochodzimy do miasteczka, skad powinien byc autobus do Lijangu, oczywiscie spoznilismy sie, siedzimy, lezymy, draznimy taksowkarzy, ktorzy z wielka przyjemnoscia gdzies by nas zawiezli, w koncu postanawiamy zejsc do rzeki - jest stromo i daleko, ale nie zamoczyc dloni w Jangcy... Po drodze, w malej wiosce znajdujemy tani nocleg - farma, na wprost drziw naszego pokoju mieszkaja swinie (Marcin mocno sie z nimi zaprzyjaznia), nie ma biezacej wody, zamiast ubikacji dziura w ziemi - a w nocy pieknie widac gwiazdy. Schodzimy do rzeki, dopiero, gdy jestesmy na dole, widzimy jaka jest potezna, jaki potezny prad wyzlobil wawoz. Tej nocy nie ma "horsmena", pewnie zgubil trop. Slychac tylko chrzakanie swin. A rano wsiadamy w autobus do Lijandu, gdzie odbierzemy nasze rzeczy, pozegnamy sie z Michalem i zlapiemy autobus do Dali...
Szkoda nam rozstawac sie z Michaelem - tak to jest w podrozy, spotyka sie tylu ludzi, czasem po dwoch trzech dniach wydaje sie, jakbysmy znali sie latami. Nie ma zbednych pytan - dlaczego podrozujesz, po co, dlaczego nie siedzisz w domu i nie robisz kariery, nie zakladasz rodziny, nie bierzesz kredytu na mieszkanie, nie odkladasz na emeryture. To wszystko wiadomo, to wszytsko rozumiemy... Zamiast tego mozna rozmawiac o planach, o tysiacach miejsc do zobaczenia, przygod do przezycia...
Czy jeszcze kiedys sie zobaczymy?

2 komentarze:

uczi pisze...

Niektóre Wasze perypetie to można skwitować tylko przekleństwem które kiedyś wymyślił Marcin oglądając 'Czterech Pancernych'.. -Kurna jego Olgierd..

Anonimowy pisze...

horseman...
hehehe... niezła ta chińska wóda! :)))