piątek, 20 lutego 2009

Z Chengdu fo Lugu

O autostopie, policji i zakazanych miastach

Pierwsza proba autostopu

Wiec nadszedl ten czas - idziemy na stopa. Pol dnia pokonujemy skomplikowane zjazdy i wjazdy, szukamy autostrady - nigdy nie moze to byc latwe w kilkumilionowym miescie, poza tym w Chinach nikt nie pokaze wylotowki, bo nie ma pojecia o co chodzi... W koncu jestesmy - miejsce takie sobie... Zatrzymuje sie kilka samochodow, fajne terenowy i... cena ktora kierowcy zadaja za podwiezienie zwala nas z nog. Nawet gdyby stargowac o polowe i tak wychodzi o wiele wiecej niz autobus. Ciagle liczymy na milego chinskiego kierowce - nic z tego, stawki rosna, chetnych wielu, tak ze tworza sie kolo nas drogowe zatory... Jedyny Chinczyk, ktory chyba nie chcialby pieniedzy, zatrzymuje sie tylko po to, zeby pokazac nam, gdzie jest dworzec autobusowy... Robi sie pozno - postanawiamy podjechac autobusem do pierwszego miasteczka poza Chengdu. Tak tez czynimy - trafiamy do jakiegos miasta, jest juz noc, wiec szukamy miejsca do spania. Pytamy w tanim chinskim hotelu - pan mowi, ze wie, gdzie jest dla nas swietne miejsce, myslimy ze prowadzi nas do czegos taniego (czy nie wygladamy na biednych ludzi?) - a zostajemy zaprowadzeni do super ekskluzywnego hotelu... Chinczycy czesto mysla ze bialy czlowiek musi szukac czegos drogiego... Bardzo to nieraz komplikuje zycie... Szukamy dalej, w jednym z hosteli, gdy dziekujemu, mowiac ze jest za drogo, jakas kobieta wyciaga z portfela pieniadze i mowi, ze jak nie mamy pieneidzy, moze za nas zaplacic... Dziwni ci Chinczycy... Odmawiamy i znajdujemy w koncu cos taniego, przypadkiem targujac sie na mniej niz myslelismy. To byl dzien targowania. Sa takie chinskie tanie papierosy za 5 yanow - poakzujemu sprzedawcy na palcach, ze chcemy 2 paczki, a sprzedawace pokazuje ze 3 - 3 yuany...

Druga proba autostopu (tez nieudana)

Rano wstajemy, jemy cos - i na wylotowke, tym razem sliczna wylotoweczka, zadna autostrada, ruch spory... marzenie... Ale nic z tego - otacza nas gruby kordon Chinczykow, mocno zainteresowanych co i dlaczego robimy. Mamy na karteczce nazwe miejscowosc, do ktorej sie udajemy, co interesuje ich jeszcze bardziej - dlaczego tak idiotycznie stoimy na skraju drogi z napisem "Leshan" - jesli chcemy sie tam dostac, to tam jest dworzec... Zjezdzaja sie rikszarze, ktorzy otaczajacy nas kordon czynia jeszcze ciasniejszym... Moze sie im znudzi... Nic z tego, gdy jedni odchodza, przychodza nastepni, wszyscy bardzo chca nam pomoc - pokazac, zaprowadzic do dworca autobusowego. Pisza nam cos po chinsku - Chiczycy, gdy widza, ze czlowiek ich nie rozumie czasem mysla sobie tak - pewnie nie zna jezyka, ale pisac na pewno umie - wiec zapisuja strony naszego notesu znaczkami i mocno dziwia sie, jak mozemy nadal nie wiedziec o co chodzi... Mija godzina, lapanie stopa robi sie coraz bardziej bez sensu, pelnych dobrej woli Chinczykow wokol nas coraz wiecej... W koncu, ku ich uciesze (zrozumieli!) idziemy na dworzec... :( prowadza nas rikszarze, pokazuja, gdzie dworzec, gdzie autobusy... Kupujemy bilet do Emei, miasta u podnoza swietej gory... Nie damy sie, jeszcze kiedys sprobujemy stopa... W koncu sa tacy, ktorym sie to udalo... (dlaczego nie my?)

U stop swietej gory

Emei to nazwa srednia ciekawego chinskiego miasta i swietej gory buddystow. W Emei wita nas mgla, ktora panuje to ponoc caly rok, tak ze z wierzcholka rzadko cos widac. Tak przynajmniej twierdza miejscowi. Nie mgla odstraszyla nas od zdobycia swietego szczytu, ale cena - 150 yoanow (ok. 75 zl) za dzien wspinaczki... Oszaleli. Zreszta o chinskich szalonych cenach biletow wstepow przekonamy sie jeszcze nie raz. Mala pociecha, ze Chinczycy placa tyle samo... W Emei jest linia kolejowa, ale na dworcu dowiadujemy sie, ze najblizsze wolne miejsca sa na za 2 tygodnie... Potem Chinczycy wujasnili nam, ze o tej porze roku z biletami zawsze problem - po pierwsze skonczyly sie obchody chinskiego Nowego Roku i wiele osob wraca do domu, po drugie i wazniejsze - to czas, kiedy ludzie z biednego wschodu i polnocy jada na bogaty wschod i poludnie za praca. Jedzie ich miliony, nic dziwnego ze na bilet w najtanszej klasie trzeba czekac...
W autobusie do centrum zaczepia nas dosc dobrze mowiacy po angielsku chinski student - naciagacz czy nie? to pytanie dlugo sobie bedziemy zadawac. Student mowi ze uczy sie w Emei, przyjechal na egazminy, ma torbe pelna ksiazek i ugina sie pod jej ciezarem. W centrum pyta, co chcemy robic, jesli szukamy hostelu najlepsze sa u podnoza swietej gory, zatrzymuje taksowke i jedziemy. Placi. (chyba nie jest naganiaczem). Prowadzi nas do drogiego hostelu (chyba jest). Za drogo, mowi, ze nie wie, czy jest cos tanszego, ale poszukamy (nie jest). Jakas kobieta zaczepia nas - ma bardzo tani pokoj, student tlumaczy, pomaga (na pewno nie jest), slyszelismy, ze mozna spac w kalsztorze, student idzie z nami - u podnoza gory jest bardzo turystycznie - czyste alejki, sztuczne wodospady, posagi Buddy, piknikowa atmosfera - polaczenie naszej Czestochowy z Krupowkami... Jest juz ciemno, wszystko podswielone - do klasztoru trzeba troche sie powspinac - nocleg kosztuje tyle co nic (2,5 zl), ale musimy zaplacic za bilet wstepu do klasztoru... trudno... stary mnich mowi, ze zwykle nie udostepniaja noclegow cudzoziemcom, ze to dla biednych pielgrzymow, ale wyjatkowo... Idziemy z naszym studentem cos zjesc - poswiecil dla nas kilak godzin... Chce zapalcic za posilek - mowi, ze pierwszy raz spedzil tyle czasu z codzoziemcami, pierwszy raz jadl z bialymi - dladla niego wspaniale doswiadczenia. Tlumaczy nam zawilosci chinskiej etykiety przy stole. Bedzie jeszcze wydzwanial po znajomych, na stacje pociagowa, autobusowa, kombinowal, jak mozemy wyjechac z Emei...

Noc w klasztorze, zapach kadzidel, proste, twarde prycze, mantrowanie mnichow, po tybetansku pozdrawiajacy nas pielgrzymi... Pierwsza noc w takim miejscu...

Zakazane miejsce w Chinach

Dobra, poddajemy sie na razie, nie jedziemy stopem - bierzemy autobus w "naszym" kierunku. Jedziemy coraz wezsza droga wzdluz rzeki, ktora wyrzezbila gleboki, waski wawoz - krajobrazy coraz wspanialsze, mimo niezbyt dobrej widocznosci nie mozemy oderwac sie od szyb... Wysiadamy - male miasteczko nad rzeka, widac wysokie poszarpane szczyty - i... nie wyszlismy nawet dobrze z autobusu, gdy mily pan (przewodnikowe informacje o posepnych funkconariuszach miejscowego biura bezpieczenstwa publicznego sa mocno przesadzone - panowie sa naprawde mili) - przedstawia sie jako poliant i prosi o paszporty. Oczywiscie nie damy panu po cywilu paszportow, nie ma sprawy, prosze chwile poczkeac. Przyjezdzaja milicjanci - tym razem w mundurach, fotografuja, filmuja nasze paszporty, wizy. Pytamy o co chodzi - wjechalismy na teren "restricted" - czyli nie powinno tu nas, cudzoziemnow byc. Zakazne miejsce. I co teraz? Panowi usmiechaja sie - zawieziemy was do miejsca, skad bedziecie miec pociag. Jedziemy wygodnych policyjnym samochodem, funkcjonariusze czestuja nas papierosami, opowiadaja o wawazie, ktorym jedziemy - faktycznie, widoki sa oszalamiajace. Dlaczego wiec nie wolno tu byc? Nie wiemy - moze dlatego ze w tych okolicach powstaje slynna gigantyczna tama? Wjezdzamy w tunel w gorze, tunel ze skrzyzoaniami, wyjezdzamy - panowie zostawiaja nas w malym miasteczku - tu juz mozemy przybywac, a moze tez nie mozemy? zanim zdazymy wytlumaczyc im, ze nie ma miejsc w pociagu 0 odjezdzaja...
Miejsce sie znalazlo - dzieki miejscowym milicjantom i pracownikom kolej, ktorzy pomogli nam kupic bilet - twarde siedzenia jak zwykle - ale tym razem bedzie wesola - miejsca stojace! Wiec bedziemy jak ci biedni Chinczycy bez miejscowek, ktorym wspolczulismy... Ale to tylko 5 godz... Gdyby w Polsce ktos powiedzial - bedziesz stal w pociagu, gdzie trudnoa szpilke wbic 5 godz.. Masakra. A tu to TYLKO 5 godz... Ale nie jest zle, mi Chinczycy robia do razu miejsce, sciskaja sie, mowia "Pleasa seat", Marcin i Iza w korytarzu, ale tez nie narzekaja - gdyby nie to, ze ciagle ktos przychodzi, pasazerowie, sprzedawcy, nie byloby zle...

Jestesmy nad ranem w wielkim miescie, w przydworcowym hotelu nie ma miejsc, tulmay sie po wielkim placu przy stacji, jakis czlowiek w mundurze kolejowym chce nam pomoc, szuka miejsca do spania, nagle pojawia sie kobieta ktora prowadzi nas do budynku przylagajacego do szpitala, gdzie w zyciu nie weszlibysmy, i nagle jest - skromny pokoik... Odsypiamy twarde lawki i w poludnie udajemy sie kierunku jeziora Lugu, lezacego na granicy Syczuanu i Yunanu. Jedziemy przez gory, serpentynami, czasem autobus wisi nad przepascia. Zatrzymujemy sie na noc w malym miasteczku - spimy w hotelu znajdujacym sie na stacji autobusowej - tanie miejsce noclego dla pasazerow, kierowcow ciezarowek - kraty w oknach, metalowe drzwi... troche jak w wiezieniu, ale cena przyzwoita (5 zl za osobe) i lozka wygodne... Rano ruszamy w kierunku jeziora Lugu, ktore przywita nas bardzo przykra niespodzianka...
Ale to tym, jak znowu dopadniemy w miare tani ineternet...Pozdrawiamy z Dali!!!! :)

3 komentarze:

uczi pisze...

Bardzo fajnie pisany jest ten blog..

ewelina pisze...

pozdrawiam i trzymam kciuki za stopa:-)

ewelina pisze...

w końcu się uda....