Przyjechał DziFisz - i pretensje - że blog nie pisany i on, DziFisz, nie wie, co będzie dalej - i że się niecierpliwi... Więc, trza blog skończyć...
Nie tylko z powodu DziFisza - bo tak naprawdę trza skończyć - bo przed nami nowa wyprawa... Którą, mamy plan ambitny - na żywo blogować...
Więc kończymy:
Dzień 58
Belgrad jest przedświąteczny, bardzo europejski - ze swymi deptakami, sklepami, mimami, dekoracjami - jest wielki, nowoczesny, kolorowy. Inny niż Sarajewo, niż Skopje - przypomina bardziej Wiedeń czy Paryż...
Wczoraj nasz kierowca pokazał nam nocną, rozświetloną stolicę. Jedziemy do miasta podmiejskim pociągiem - miasteczko naszego hosta jest pod samym Belgradem, ale należy do innej prowincji, która zresztą chce odłączyć się od Serbii. I wcale nie jest łatwo dojechać, bo podmiejski pociąg jeździ rzadko, a na temat autobusu każdy mówi co innego - znowu nauczka - zamiast biegać po dworcach, zawsze lepiej stanąć na wylotówce... No ale w końcu miejscowi pomagają nam - i jedziemy busikiem do miasta.
Belgrad - "białe miasto", stolica Jugosławii, największe miasto byłej Jugosławi, dziś stolica Serbii - ale nie będziemy wnikać w historię - zwiedzamy piękne miasto nad dwoma wielkimi rzekami - potężnymi tu Dunajem i Sawą, stary zamek, w nim cerkwie - jedna szczególnie piękna, stara, pełna kadzidlanego dymu, ciemnych ikon, długowłosy pop błogosławi wiernych - i w niej palimy świeczkę dla naszego wczorajszego dobroczyńcę - tak dziś możemy się mu odwdzięczyć...
Stary Belgrad z widokiem na rzeki, wielkie parki z nowoczesnymi rzeźbami, potem Belgrad te nowszy, reprezentacyjne, pełne ludzi ulice... Chodzimy cały dzień, zwiedzamy, jemy borki - tu też wspaniałe... Wadę podróżowania w zimie jest szybki zmrok - robi się nam coraz zimniej (nie wiemy jeszcze, że prawdziwe zimno jeszcze przed nami ;) - więc czas wracać... I znowu nie jest łatwo - nikt nic nie wie, chcemy jechać pociągiem, błądzimy po dworach, w końcu znajdujemy autobus do naszej wioski - a wieczorem znowu niekończące się rozmowy - z naszym serbskim - angielskim hostem, Niemcami, którzy marzą już o słonacznej Grecji, o dalszych podróżach.... Jutro przed nami długo dzień - właściwie zaczynamy już wracać do domu - jutro jedziemy jak najdalej się da - plan jest taki - przez Rumunię, potem Ukrainę do Polski...
Dzień 59
Rano wita nas nieprzyjemna pogoda - marznąca, wilgotna mgła. Dziś plecaki są wyjątkowo ciężkie. Ciekawe, dokąd dziś dojedziemy... To jest najpiękniejsze - nie mieć pojęcia, gdzie dziś dojedziemy...
Pierwszy stop pojawia się szybki, przesympatyczny kierowca, mówiący w dodatku po angielsku - wiezie nas do przygranicznego miasta - przekraczamy granicę - i jesteśmy w Rumunii. Na pewno jeszcze trzeba do Serbii wrócić - właściwie tylko liznęłyśmy ten kraj, a musi być cudowny... No, ale nie wygramy z zimą... WIęc jesteśmy w Rumunii - tablica informacyjna, że jesteśmy w Unii Europejskiej... Jadą same TIR - y, dość rzadko zresztą, zero osobówek, lis tylko przemyka, zimno... Nie ma to jak z powrotem w Unii... Jak w domu niemal ;)
Młodziutki chłopak podwozi nad do najbliższego miasteczka, po drodze zresztą bierze jeszcze dwie osoby. Co dobrze rokuje. A potem znowu młody człowiek, bardzo dobrym samochodem, z nim pojedziemy całkiem daleko - weźmie po drodze jeszcze starszego mężczyzną, o spracowanych dłoniach, nieśmiało wsiada do ekskluzywnego samochodu, czuje się, widać, nieswojo, na skórzanych siedzeniach i gdy wysiada, wciska kierowcy w rękę wymięty banknot. Kierowca nie przyjmuje, mężczyzna nalega. Dla nas autostop to przygoda, dla niego - może konieczność. My stoimy w zimnie, narzekamy - ale zawsze do samego końca to nasz wybór. A ktoś może nie mieć innego wyjścia... Nam - "podróżnikom", cudzoziemcom kierowcy będą pomagać, karmić, podwozić, podziwiać, on, gdy kierowca nie chce wziąć skromnej zapłąty - poczuje się upokorzony.
Jesteśmy w Transylwanii, w pięknej, górzystej krainie. W Timisuarze łąpiemy kolejnego stopa, w międzyczasie robi się ciemno - lądujemy w małym miasteczku - łapiemy ostatni otwarty sklep - jest całkiem późno, więc nastawiamy się na długie łapanie - a tymczasem szybko zatrzymuje się nam.. taksówka. W środku dwóch mężczyzn - nie chcemy wsiadać, tlumaczymy, że nie jeździmy taksówkami, on coś tłumaczą, niemal wciągają nas do samochodu, pakują plecaki, my stawiamy opór - oni się nie poddają - w końcu poddajemy się - wsiadamy - i okazuje się, że jeden z mężczyzn to klient, jadący z miasta do miasta i chce po prostu nas podwieźć. Dostajemy po piwie i rozsiadamy się w ciepłym samochodzie. I tak, grubo po północy jesteśmy w Oradei. Mężczyzna podwiózł nas na dworzec kolejowy - miasto jest spore, nie będziemy w środku nocy szukać wylotówki, jest zimno, jesteśmy zmęczone - więc postanawiamy poczekać do świtu - siedzimy z bezdomnymi, Cyganami - obserwujemy ich - zastanawiamy się, dlaczego mieszkają na ulicy - z wyboru, biedy... Całkiem resztą sympatyczni, uśmiechają sie do nas... Na każdym rumuńskim dworcu jest wi-fi, więc informujemy świat ;) i sprawdzamy CS - i okazuje się, że mamy hosta w Cluj Napoce :) Postanawiamy podjechać do Cluju pociągiem - łapiemy ranny, przy okazji sobie pośpimy... Zatrzymamy się w mieście, odpoczniemy, a potem pojedziemy dalej... Z nieba nam host padł...
Dzień 60
Jest późny ranek, 3 godziny snu jednak zupełnie nam wystarczyły... Chodzimy po mieście, któe okazuje się całkiem ładne. Cluj, nie wiedzieć czemu nie jest tak słynny jak inne 6 miast Transywanii (czyli Siedmiogrodu, a Cluj jest jednym z owych grodów siedmiu) - a od razy nas zachwyca... Chodzimy starymi uliczkami, zachwycającymi się pięknymi kamienicami, kościołami... Potem jedziemy do naszej hostki - za miasto, młodziutka Rumunka, jeszcze studentka, po stypendium w USA, od niedawna w swoim własnym mieszkaniu - i jesteśmy pierwszymi hostami. Nasza hostka ma jeszcze zajęcia wieczorem, więc umawiamy się, że pojedziemy z nią do miasta, jeszcze trochę pozwiedzamy, a potem wieczorem spotykamy się - i może gdzieś wybierzemy... Rumunka wiezie nas na punkt widokowy - i znowu miasto nas zachwyca - jedziemy już transyztem do domu - i wielka dla nas niespodzianka, nie spodziewałyśmy się już zwiedzania - a tu taki piękny CLuj... Chodzimy po mieście, robi się ciemno, rozbłyskują przebogate świąteczne dekoracje - spotykamy się z naszą hostką - i decydujemy, że ciemno i zimno - napijemy się wina w domu...
Pijemy, rozmawiamy - wina okazują się niewyczerpane zapasy... A rano chcemy jak najwcześniej być na wylotówce...
Dzień 61
Dzień zaczął się koszmarnie. Nie wiadomo, jakim cudem wstałyśmy, walcząc z chęcią położenie się z powrotem - czy my w ogóle poszłyśmy spać... Nasza hostka bardzo chce, abyśmy zostały - ciężko wyobrazić sobie lepszą propozycję, ale coś nas gna... Musimy jechać... Nie ma wyjścia...
Idziemy, pojawia się coraz potworniejszy ból głowy, błądzimy, nie możemy znależć wylotówki, która wczoraj byłą zaraz koło domu... Idziemy chyba w przeciwną stronę... Może to jednak był zły pomysł dziś wyruszać... Ale może uda nam się daleko zajechać i nie będziemy żałować... Ale tak nas bolą głowy, że przynajmniej nie myślimy o zimnie...
Młody chłopak wywozi nas na włąsciwą wylotówkę, żałuje, że nie jedzie dalej, życzy wszystkiego dobrego - a potem stop za stopem, nie jest źle, choć i nie ma rewelacji - jak zwykle robi się ciemno - zimno, przechodzi nam kac, ale jesteśmy w jakimś małym miasteczku - i nic... Łapiemy, nic nie jedzie, jest coraz zimniej - aż w końcu zatrzymuje się jakaś półciężarówka - mężczyzna mówi, że jedzie tylko 30 kilometrów - jest nam tak zimo, tak nam się nie chce dalej ozdabiać naszymi przemarzniętymi postaciami miasteczka, wszystko nam obojętnie jak daleko, byle do przodu - jedziemy. W górę - zaczynają się serpentyny, jedziemy wysoko, zaczyna padać śnieg - myślimy sobie, że jesteśmy w górach, nie ma nic, tylko las i rosnące jak za czarodziejską różdźką zaspy - chyba minęło 30 kilometrów, ale nas chyba tu nie wysadzi... Przecież tu nic a nie ma.... Gdzie by jechał? Może coś źle zrozumiałyśmy...
Z taką nadzieją pniemy się coraz wyżej - przecież nas tu nie zostawi.... I nic bardziej błędnego... Zostawił nas.
W środku niczego. Skręcił w nicość. Stoimy na drodze. Jest mróz, zaczęła się potężna zamieć. Nic nie widać, nie ma nic, ani jednego budynku, nic. Nic. Potworne zimno. Nic nie jedzie... Kto by tu - o tej porze, w taką pogodę - wybierał się w góry... Jeśli jedzie, to z miasteczka, gdzie łapałyśmy, a stamtąd nic przecież nie jechało... Chodzimy w kołko, skaczemy, biegamy, zamarzamy - Dzifisz kopie soie grób. Dwie turystki (idiotki) z Polski zamarzły w listopadzie w rumuńskich górach. Nie wiadomo, co tam robiły.... Może znajdą nas wiosną...
Minęły może 2, może 3 godziny. Nie przejechało nic... Nic a nic. Zamieć coraz większa. Nawet jak coś pojedzie nie zauważy nas...
Cud. Coś jedzie. Wielkie bo robi hałas i bardzo świeci. Aż za bardzo. Policja? Pogotowie? (po nas?)
Pod górę ledwo wlecze się gabaryt. Olbrzymi TIR. Nie ma, że się nie zatrzyma. Łapiemy, blokujemy, wskakujemy w biegu... Nie trzeba było. Zatrzymał się. Przemiły kierowca. Od razu daje ogrzewanie na full. Każe się przespać. Pójdziemy jakieś 200 km - ale bardzo powoli, bo gabaryt. Więc zajmie wiele godzin. Pośpimy, zagrzejemy się, odpoczniemy. Góry z koszmarnych robią się pięknę, nawet zamieć ma urok z okna ciepłej ciężarówki.
Nad ranem jesteśmy w Suczawie, blisko już ukraińskiej granicy...
Dzień 62
Do świtu czekamy na dworcu. Potem łapiemy stopa - szybko i przyjemnie. Jest zimno, ale slonecznie, świat jest piękny, Rumunia jest piękna. A potem Ukraina, stopem do Czerniowic. I tam weźmiemy nocny pociąg do Lwowa - a Lwów - już prawie w domu - marszrutka do granicy - a potem Przemyśl, Rzeszów...
KONIEC wyprawy. POCZĄTEK nowej.... ;) Nie ma końca wyprawy.... ;)
Jakiej?
IDZIEMY (!!!!) DO SANTIAGO... TERAZ NA ZACHÓD... SZCZEGÓŁY - WKRÓTCE... (NA ŻYWO!!!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz