piątek, 27 czerwca 2014

Sarajewo - Belgrad

Dzień 57

Sarajewo - Belgrad

Dłuuga podróż przez światy - dzień zimna, pokory i nauka, aby nigdy nie tracić nadziei

Mamy kawał drogi i dziką pewność, że nam się uda, że dojedziemy. Z Sarajewa do Belgradu. Z Bośni do Serbii. W zime, najlepiej przed zmrokiem. I udało się. Cudem. Wieloma cudami. Ale autostop to zawsze cuda.

Rano widzimy pod sobą całe Sarajewo. Jest zimny, ale słoneczny, przejrzysty dzień. Żeganamy się z hostem i kolejne zaproszenie - to miejsce jest dla was zawsze otwarte! Schodzimy w dół, pod nami rzeka, mosty, miasto i droga - wylotówka, blisko, łatwo. Ten sam sklepik po drodze, ten sam parujący na mrozie borek. Miejesce do łapania bardzo średnie, nie ma się za bardzo gdzie zatrzymać, ale nie czekamy długo. Zatrzymuje się dobry samochód, kierowca ma pensjonat w górach, niedaleko Sarajewa - zaprasza, opowiada o pięknych górach, a na potwierdzenie jego słów widoki piękne, zielone lasy, skrzy w słoncy śnieg, nie jedziemy daleko - ale wystarczająco, aby mieć dobre miejsce, już z amiastem, las wkoło, błekitne niebo, tylko cieszyć się życiem. Zupełnie nie myślmy, że tyle kilometrów przeda nami, że krótki zimowy dzień. Teraz to zupełnie nieważne. W tak piękny czas można być tylko przekonanym, że wszystko będzie dobrze (i oczywiście będzie). 

Małe miasteczko i za ostatnia pozostałą markę postanaiwamy kupić bośniackie piwo, na dowiedzenia.

Łapiemy na stacji benzynowej - stop musi być tu popularny - bo łapie cała kolejnka - uczniowie w mundurkach, babcia, która pomstuje na każdego kierowcą, które nie chce się zatrzmać, a potem dumna i zadowolona, z wielkim uśmiechem na twarzy wsiada do super samochodu, młodzi ludzie, jeszcze jedna babcia, z wielkimi siatkami za zakupami - i na końcu my. Ile nam przyjdzie czekać?? Ale samochody zatrzymują się dość często, owszem tracimy sporo czasu, ale jest sympatycznie, a kolejni chętni ustawiają się grzecznie w kolejce. I nadchodzi nasza - zatrzymuje nam się dwóch młodych chłopaków, na wieść, że jesteśmy z Polski, od razu wyciągają piwo (piwo przyciąga piwo - komentuje ze znawstwem DzifISz) - i okazuje się, że jeden z nich (gdy przy wysiadaniu wysiądze podać nam bagaże okaże się jak jest wysoki) jest siatkarzem, i dość długo grał w Polsce - we Wrocławiu. Jak najmilej wspomina Polskę, całkiem przyzwoicie po polsku mówi.  Chłopcy sa muzułmanami, Bośniakami, opowiadają o rodaku, które na piechotę zaszedł z Sarajewa do Mekki. Po drodze cudne widoki, całe w śniegu wielkie drzewa, trochę jak zimą w Bieszczadach, pijamy kolejne piwa, dostaniemy jeszcze na drogę - w małym miesteczku nasze drogi się rozstają. 

Mamy tylko kilkadziesiąt kilometrów do granicy, a jak będzie granica, to już blisko do Belgradu, więc nie jest źle. A w dodaktu ładnie, wkoło góry... No własnie, zaraz za góry zajedzie słońce, zrobi się zimno i przypomnimy sobie, że jest zimno, ciemno i do hosta daleko...  Zimno i zimniej, w końcu robi się całkiem zimno, zaczynamy się trząść. Zatrzymuje sie, gdy wydaje nam się, że zaraz zamarzniemy - ojciec z synem, starym, zdezelowanym samochodem - ale w środku ciepło - nie jadą daleko, ale na tyle, abyśmy odmarzły. A to ważne. Więc łapiemy dalej. Jest starszy mężczyzna, wygląda jak traper - też łapie do granicy, też zmarznięty. Zawsze to lepiej mieć towarzystwo. Mężczyzan łapie - był pierwsze, w samochodzie jest jedno miejsce, pokazujemy, żeby jechał. Jak on złapał, to i my złapiemy. Nie  ma wyjścia. Ale nie ma lekko - ciemniej i zimniej, nic a nic. Zaraz zamarzniemy, ostatnia marka wydana wieki i światy (słonczenie i miło) temu na piwo - .... no, ale nikt nie obiecywał, że będie łatwo i ciepło, i słonecznie. I - jak już wiemy - ratunek zawsze przychodzi w ostataniej chwili, wieć skoro nie przychodzi, chwila nie jest ostatnia... 

Zatrzymuje się całkiem dobry (ciepły) samochód - jedziemy wzdłuż Driny - wymarzonej (od czasu lektury "Mostu na Drinie" - od niej ta zmrożona mgła i to zimno....) - jedziemy i jedziemy, tak nam dobrze. Mężczyzan śmieje się, pyta, dokąd jedziemy, wymienia jakieś nazwy (nic nam nie mówiące), powatarzamy tylko granica, tubież, frontiera, border. Facet śmieje się, podwozi nas na samo przejście. Po drodze zauważamy, z radością, że zmniejszyła się ilość sniegu, co każe nam fałszywie wnosić, że będzie cieplej. Nic bardziej idiotycznego - jest zimniej, wilgotno, mgławo. Paskudnie mroźno. Przekraczamy granicę, przekarczamy most na Drinie (nie ten z książki :( - po rogieu stronie - jasno, miło - sklepy! W jednym z nich, po całkiem zresztą dobrym kursie wymieniamy pieniądze. Kupujemy czekoladę, chleb, coś mocniejszego (na zimno). W Serbi jest dość tanio, co jest zawsze dobrą wróżbą. Ruch mizerny, czasem pojedzie jakaś cieżarówka, ale pokazuje, że zaraz skręca. Osobówek zero. Późno. Oceniamy okolicę, na wypadek utknięcia - gdzie można by przeczekać do rana - jest jakaś knajpka, jakiś zajazd...  Granica... Ale tam chyba nic po nas. Powtarzamy wizytę w sklepie, kupujemy drugi raz to samo. Zimno. Pusto. Nie jeździ już zupelnie nic. Zastanawiamy się, czy nie dać znac hostowi, że nie przyjedziemy, ale oznaczałoby to pożegnanie się z nadzieję. A tego robic nie wolno... Jeszcze jest czas...

Gdy już prawie zamarzamy i rozważamy 3cią wizyte w sklepie - jest stop!  Bardzo młody, fajny Serb, starym samochodem. Natychmaist daje na full ogrzewanie. Jedzie do Nowego Sadu, niestety nie przez Balgrad, ale możemy z nim jechać, i stamtąd jakoś się dostać - może pociągiem, po na stopa późno? Nie może nas przenocować, jest studentem, nie ma gdzie, ale możemy podjechać na stację, może coś będzie, albo wysadzi nas przy wjeździe an autostradę na Belgrad, coś powinno nam się zatrzymać... Każdy się zatrzymuje na bramkach, może nas zabierze - otacza nas taka mgła, nic nie widać, potem śnieg - nie zasypiamy, wpadmy w ciepłą nicość, mówmi przez pół-sen, że sprobujemy tej autostrady.... 

Tak nam było dobrze i ciepło - dlaczego uparłyśmy się na autostradę? Jest tak zimno, że nie możemy mówić - szczękamy zębami. Nic nie jeździ, wkoło pola... Nic. Przemknęły jakieś samochody, ale nas totalnie ignorują. Jest już koło 23, później nawet. Nie ma się nawet gdzie schować. I nagle zatrzyuje się samochód - całkiem porządny, kierowca pyta o paszport - policja! Niech to - ale może podwiozą? Wyciągamy paszport, jednocześnie przychodzi nam do głowy myśl, że jak policja niech się wylegitymuje, nie będziemy nikomu paszportu pokazywać, ale mężczyzna zobaczyć  - Polska - uśmiecha się - wsiadajcie! I tłumaczy - Ciemno, późno, różne typy się kręcą, wolałe sprawdzić. Właściwie jest nam wszytsko jedno, jedzie do Belgradu i jest ciepło. Na razie nic nas więcej nie inetersuje.

Mężczyzan mówi całkiem dobrze po angielsku po angielsku. Najpierw ostrożny, nawet trochę niemiły. - Po co tak jeździmy? A co nas tu interesuje? A dlaczego nie pojedziemy sobie innych krajów zwiedzać? No nie wiem jakiś, może Indii np? Bo już byłśmy i Serbia nas też interesuje? Że w końcu tak blisko, a nie znamy?  Długo rozważa nasze odpowiedzi. Ale potem rozmawia nam się caraz lepiej i lepiej, kierowcaz zaczyna nam ufać, przestaje zadawać pytania, zaczyna nas nawet w pewien sposób podziwiać, zaczyna opowiadać o Serbii - o tym co dobre, o tym, co jest probkemem, o wojnie, o granicach, o separatystach, o Jugosławi. Jest chirurgiem i wraca z kongresu medycznego. Po nocach, po jutro chce być w szpitalu. Pyta, gdzie śpimy - dajemy adres do hosta, okazuje się, że to kawałek do Belgradu - w dodatku w przeciwną stronę. Mówimy kieorwcy, że poradzimy sobie, i tak już nam wiele pomógł, pytamy hosta (który okazuje się Anglikiem), czy nie za późno - host odpowiada, że absolutnie nie, podaje adres - Możecie przyjść o każdej porze dnia i nocy, ja chodzę bardzo późno spać. a poza tym sa tu jeszcze inni coachsurfingowcy - śmieje się. 

Nasz kierowca pokazuje nam nocny Belgrad - piękny zresztą, wielki, nowoczesny, rozświetlony, coraz bardziej go lubimy, coraz fajniej nam się rozmawia. - Zawiozę was na miejsce - protestyjemy, jest zmęczony, jutro rano idzie do pracy... - Nie ma mowy, jesteście gośćmi - chce nas zabrać na obiad, ale dziękujemy - późno już, jest zmęczony (od naszego wyjazdy z Sarajewa upłynęły wieki hehe) - jedziemy do miasteczka anszgeo hosta. Nasz kierowca dlugo błądzi (faktycznie ten adres trudno znaleźć) , pyta, nie chcemy robić mu problemu, może nas zostawić, miasteczko jest małe, poradzimy sobie - ale nasz kierowca nie daje za wygraną, w końcu znajduje i - każe nam czekać, a on idzie do hosta - Powinien po was wyjść, jakby był Serbem, by czekał - mruczy pod nosem - Jak ja mam gości wychodzę - I zaraz przychodzi z naszym hoste, daje mu jeden plecak i odprowadza nas pod same drzwi. Życzy wszytskeigo najlepjszego i dziękuje. My też dziękuejemy. Czasem w środku nocy, w czarnych samohodwach pojawiają się anioły i proszą o paszport...

Nasz host dziwi się - Ale miałyście szczęście! - Nie musiałeś po nas wychodzić! - Kieorwca mi kazał - śmieje się. Super człowiek. Piejemy herbatę, dostajmy pokój, oprócz nas jest jeszcze dwoje Niemców. - Zawsze późno wracają - śmieje się nasz host. Jest Anglikiem, uczy tu angielksiego, ma mały, przytulny domek i dwa koty. Niemcy w końcu przychoddzą - jadą stopem, ale w przeciwną stronę - Grecja, chcemy tam popracować, a potem... może Turcja, może dalej.. - marzą. Mądrzy ludzie - jadą do ciepła :) Nawet przez chwię rozważamy zmianę kierunku... ;)

Ale nam dobrze w cieplutkich łóżkach... A jutro ruszamy na podbój Belgradu ;) To chyba był najdłuższy dzień świata... Ale udało się!

Brak komentarzy: