niedziela, 16 listopada 2014

Jak to ze stopem było.... Polska - Niemcy

Droga do Drogi



Autosopem do ST. Jean

Pytanie, które zadaje każdy kierowca - Po co? Jaki macie cel? Nie wiemy - Droga pokaże. Stare powiedzenie, że Droga jest celem - ale to nie do końca tak. Inaczej - niech Droga będzie odpowiedzią. To nasz pierwszy wpis - może w ostatnim będzie odpowiedź, dlaczego w listopadzie postanawiamy wyruszyć do Santiago de Compostella (dla niewtajemniczonych - stary europejski szlak pielgrzymkowy)

Miało być dni 3,4, góra pięć... Wyszło 7. Ale tak widać miało być - pierwsza lekcja Drogi. Cierpliwość. Nic od nas nie zależy. I z tym najtrudniej się pogodzić. To wywołuje największe bunt.... Poddaie się losowi. Uwielbiamy kontrlować. A tu, jadąc autostopem tracimy jakąkolwiek kontrolę. Lubimy (choć nie wiem jak się zarzekamy) planować - a teraz Droga niszcze nasze wszelakie plany.

Dzień 1 - Polska

Na wylotówce w Rzeszowie meldujemy się późnym rankiem - taki prozaiczy początek podrózy - ulica Krakowska. Każda wielka podróż zaczyna się od pierwszego kroku i tan często bywa prozaiczny. Taka zwykła "wylotówka" - brama do przygody.

Nie czekamy długo - pierwsze stop, młody chłopak, tylko do Dębicy. Zawsze coś. Na dobry początek. Wie, co to Camino - co ciekawe, o ile w Polsce mało kto wie o Szlaku św. Jakuba, w Europie Zachodniej wiedział będzie absolutnie każdy kierowca. Potem łapiemy, szybko dość, więc wszystko idzie jak planujemy (czyli dojechać dziś pod Wiedeń, a jutro przekroczyć Alpy) - szybki samochód, autostradą aż na Śląsk. Kierowca mówi, że nie rozumie jak można nie pracować (gdy opowiadamy, że mamy dużo wolnego) - Ja nie mógł bym tak żyć, uwielbiam pracę - mówi. Dziwne. Nie to, że nie lubimy naszej pracy... Potem kolejne dość szybki stopy - nawet rodak DziFisza z Augustowa (prawie). A potem - nic. Nie wydaje nam się to możliwe, ale nic, absolutnie nic. Stoimy i stoimy, czas leci, nasze plany legają w gruzy. Dobrze - nie musi być Wiedań, choćby Brno. A godzinę później, gdy chyba stałyśmy się niewidoczne dla kierowców - choćby przekroczyć granicę... Możemy sobie chcieć. Dzieje się to, na co nawet nie wpadlybyśmy - robi się ciemno i wypada na to, że noc spędzimy - pod Bielsko - Białą... Gratulacje! Dobrze, że są krzaki. Ale nic. Jutro na pewno dojedziemy bardzo daleko.... (jakby ktoś pytałą, opuściłyśmy Polskę)

Dzień 2

Dziś plan (jeszcze nie dotarło do nas że planowac to my sobie możemy) - że dojedziemy co najmniej w Alpy. Albo może nawet, czemu nie -je przekroczymy. Tak zwykle bywa na stopie, robi się dziennie kilkaset kilometrów, no dobra, to nie Turcja, jesto gorzej, dzień krótki, ale dziś nadrobimy i w niedzielę zaczniemy pieszo Drogę - czyli będziemy w Pirenejach.

Nie jest źle - przekraczamy Polską granicę, ale zaraz za Cieszynem - co się dzieje? Nic. Stoimy sobie , lekko pada. Plany powoli umierają. Czas się dłuży - zmieniamy "ogłoszenia" - już nie Wiedeń, ale chociaż Brno.... Po czasie nieskończeniem długim - po wszytskich fazach od wkurzenia, załamania, rezygancji, gdy przychodzi spokojna akceptacja z przeciwnego pasa ruchu trąpi TIR i pokazuje nam wiadukt. Mamy iść na wiadukt? Idziemy. TIR czeka. Wspinamy się po błocie. Pakujemy plecaki. Przesympatyczny Czech jedzie do Brna.

Kierowca skończył dziennikarstwo, ale jeździ TIRem. Po całej Europie. Taki idealny kierowca dla autostopowicza. Uwielbia jeździć. Sam dużo podróżuje, kiedyś punk, ciągle zbuntowany. Myślimy podobnie, więc gadamy i gadamy. Śmieje się - Dlaczego nie pracujecie, nie zajmujecie się "poważnymi" sprawamy, tylko włóćzycie sie po Europie w dodtaku stopem? - oczywiście to pytanie retoryczne. Bo tak mamy ;) Kierowca jedzie jutro do Anglii, jeśli chcemy zaprasza. Tylko nam całkowicie nie po drodze, bo uderza na Rotterdam. A nam trzeba na Austrię... Poza tym może jeszcze coś dziś złapiemy...

W Brnie już ciemnawo - ale zabiera nas starszy Czech sfatygowanym samochodem. Wysiadamy - ciemno, zimno, deszcz, maława stacja benzynowa tuż przez austriacką granicą - stoimy i podchodzi do nas kobieta - Wiena? - Tak! - Zapraszam! Jedziemy więc szybkim dobrym samochodem do Wiednia i wydaje nam się już, że wszystko będzie dobrze, kontrolujemy i rządzimy światem. Niemieckie małżeństwo, na stałę mieszkające w Wiedniu było poodwiedzać rodzinne strony swych przodków - Kędzierzyn - Koźle. Kobieta upiera się, żeby przewieźć nas przez całe miasto, na drugą stronę, gdzie będzie droga prosto na Salzburg. Jedziemy niemal przez centrum, oświetlone miasto, przejeżdżamy obok pałacu Shonbrunn - i na maleńskiej stacji, ledwo wysiądziemy już mamy samochód do Salzburga - mężczyzna - muzyk, Tyrolczyk zakochany w swojej ziemi. Słuchamy jego ulubionej muzyki - instrumentalnego rocka - Zwykle wszyscy czekają, kiedy zaczną śpiewać - śmieje się kierowca. ;)

Jest całkiem ciemno. Wysiadamy za Salzburgiem, dokładnie na granicy niemieckiej. Więc trzeba się mocno nagimanstykoać z miejscówką. Lubi się w takich miejscach kręcić policja - a na pewno nie będzie nam biła brawo za nielegalny kemping. Znajdujemy miejsce w lesie, całkiem przyjemne - wczesny wieczór i późny poranek mają zalety - noc najlepiej maskuje namiot ;)

Dzień 3

Wczoraj, szukając miejscówki przyuważyłyśmy parking pełen tureckich TIR - ów i na takiego się zasadzamy. Kto jak kto, ale Turek zawsze weźmie stopowicza. Nawet wieczorem jeden z kierowców pytał, gdzie jedziemy i mówił, że jak nc nie znajdziemy bierze nas rano do Niemiec. Na razie planujemy jechać przez Włochy, czyli Innsbruck, potem przełęcz Brennero - ale zobaczymy. Szlak oryginalnie prowadzi przez Szwajcarię, może należałoy się go trzymać...

Rano szarawo, smutno, zimnawo, jakoś nikt nie jeździ - czekamy przy "tureckim" parkingu, kilka TIR-ów pokazuje, że jedzie gdzieś indziej, albo nie mam miejsca, każdy reaguje, chce pomóc, jak to Turcy. I pojawia się kierowca, z któym wczoraj rozmawiałyśmy. Jedziemy do Niemiec. Wie już, z wczorajszej rozmowy, że coś mówimy po turecku, co go cieszy niezmiernie (w jeżdżęniu stopem turecki, jak się przekonamy, wielce jest użyteczny....) - przekonuje nas, żeby nie jechać na przełęcz - bywa zamykana, w weekend nie jeżdżą nią TIR-y, cieżko może być, lepiej przez Szwajcarię, a on jedzie dość daleko w naszą stronę. Może i racja. Jedziemy, pogoda robi się dobre, wypogadza się, w dali ośnieżone, poszarpane szczyty Alp. Jest tak pięknie, tak dobrze, że zapominamy o czekaniu, łapaniu w deszczu. Jesteśmy na szosie, jedziemy wielką ciężarówką, jest słonecznie, jest podróż, jest to coś ulotnego o co chodzi w jeżdżeniu stopem. W podróżowaniu w ogóle. To wszystko dla tych właśnie chwil.

Turek jedzie na zakupy do taniego supermarketu, co i nam się przyda - uzupełniamy zapasy, chleb, woda. A potem na parkingu pauza - kierowca wyciąga butlę, smaży po turecku - warzywa, wspaniałe tureckie papryczki (oj, jak nam za nimi tęskni, zielone, ostre, muszą być z Turcji), dodaje mięso, jajka, przyprawy - nikt tak pachnąco nie gatuje jak Turcy. Oczywiście nie ma mowy, o naszym "udziale", czy pomocy w przygotowaniu posiłku - nawet nasze brudne kubki myje kierowca. Jest i specjalny czajnik na hernatę po turecku, jest i dla nas po piwie. Uczta godna królów, na parkingu, przy ciężarówce. Niewymienialna na najlepszą resteaurację. Nasz czeski kierowca opowiadał o tureckich kolegach, którzy zawsze dzielą się wszystkim co mają z innymi kierowcami, zawsze pomocni, zawsze, nawet daleko od domu, na wschodni sposób gościnni. Rozmawiamy o tym, jak łątwo jest stop w Turcji, jak każdy, w imię gościnności, szacunku dla przybysza, zatrzymuje się.... Wspominamy dobre czasy - w Europie, nie ma co ukrywać, stopa łapie się trudniej. Ludzie są obojętni, a może boją się. - Coraz więcej mamy i coraz bardziej się boimy - mówił wczoraj Czech. - Czy wyobrażacie sobie takie "strachy" sto lat tamu? Dawniej? - przemierzamy stary, średniowieczny szlak - czy wtedy ludzie bali się? Owszem, grasowali zbójcy, może nie było bezpiecznie - ale czy kiedykolwiek ludzie tak bali się drugiej, jak dziś? Czy byli tak zamknięci? I co by nie mówieć o europejskiej, polskie gościnności nie dorastam do pięt Wschodowi... Może dlatego przemierzamy Europę, aby o tym myśleć, aby doświadczać...

Oczywiście, Turcy nie są aniołami, też mają swoje wady. Nikt nie jest doskonały. Nasz kierowca jedzie dalej, coraz bliżej do punktu, gdzie będziemy musieli się rozstać. Cały dzień nic - a pod koniec zaczynamy mu się podobać. Zajeżdzamy na mały parking, kierowca rozanielony. Decydujemy, że pożegnamy się, żadnych zalotów. Czasem ludzie pytają, czy nie bałyśmy się jeździć stopem po TUrcji - Nie. "Propozycje" zdarzają sie bardzo rzadko. A jeśli, kierowcy chcą "po dobroci". Na nasze nie - smutnieją. Ale nie to nie. Nie chcemy dalszych niejasnych sytuacji, i wysiadamy. Żeganmy się z kierowcą. Problem - nie za bardzo wiey, gdzie jesteśmy, stacja jest mała, ale ludzi całkiem sporo. Jeszcze dobrze nie zaczynamy łapać, zabiera nas młody Niemiec.

Opowiada o swojej Bawarii - faktycznie pięknej, bo zbliża się wieczór, jest piękny dzień, niesmowite światło podkreśla soczystą zieleń, odbija się w ciemnych bawarskich lasach - a wyżej - Alpy. Cudnie jest. Jedziemy po małych wioskach - jutro niedziela, ciężarówki nie jeżdżą - więc co nam po autostradzie - pojedziemy jutro lokalnymi drogami. Potem weźmie nas kolejny i kolejny kierowca - idzie jak po maśle - jak w Turcji - chciałoby się rzec :) W sumie ci Europejczycy nie tacy źli :) Naprawdę - nie czekamy nigdzie dłużej niż kilka minut....

Docieraamy do malego, pięknego miasteczka - rynek, piękne kamienica, stary kościół. Zchwycamy się i zachwycamy. Zastanawiamy się nad naszą trasę, nad tym, że wszystko idzie wolniej niż miało, że miałyśmy jechać w sumie inaczej, być już w Bawarii a nie w niemieckich wioskach - i dlaczego tak się dzieje, i jak w tym sens... Sens objawia się. Patrzą w górę - DziFisz przerażony - co się stało? Nad nami żółta ozaczenie szlaku i muszla - jesteśmy na Szlaku św. Jakuba!!! Na drodze! Tak oczywiste, że aż przerażające - Droga tu na nas czeka! I nagle, nie deneruwje nas, że wleczemy się po wsiach. To nasza europejska podróż - więc zobaczmy Europę, nie tylko autostrady i stacje benzynowe. Może mamy być teraz dokładnie tu - wśród zielonych pastwisk, ciemnych lasów. Idziemy po szlaku - planujemy iść dopiero od Pirenejów, ale możemy i tu trochę - w nocy szukamy miejscówki - znajdujemy kawałek lasu, potęzne drzewa, miękkki igły, księżyc pełni, rozgwieżdżone niebo. Skoro droga jest celem, dlaczego się spieszymy i denerwujemy??? Zatrzymajmy się i cieszmy - po to przecież jest podróż.

Dzień 4

Rano jest tak pięknie, że nie sposób opisać. Przez drzewa świeci na nas wschodzące słońce. Siedzieć i się zachwycać. Jest niedziela. Dzień odpoczynku, jemy śniadanie, nie spieszymy się. Niech będzie jak chce Droga. Powoli zbieramy się, porządnie pakujemy się, nie jak zwykle byle jak na szybko. Idziemy przez niemożliwie zielone pola, patrzymy na góry. Pierwszy stop,młoda dzieczyna,hippisowskie auto, ale nad szybą różaniec - stąd - W mojej wiosce jest więcej krów niż ludzi - śmieje się. I opowiada o swoim życiu, w przyrodzie, bez zasięgu, bez stresó, bez problemów. - Szkoda, że nie mogę was dalej zawieść..

Ale są następni kierowcy, drogo przez wioski wcale nie idzie źle, i dzień specjalnie dla nas bezchmurny piękny. A potem zatrzyma nam się Niemiec, który zszokuje nas, gdy powie, że jedzie aż do Zurychu. Tzn. jeszcze dalej, bo Brna, ale nam najbardziej pasuje Zurych i stamtąd do Francji. Niemiecki informatyk, z wielkim poczuciem humoru, więc rozmawią się genialnie, któty pracuje w Bernie. Gadamy całą drogę. O życiu w Niemczech. O tym, że jest stąd i region to więc niż państwo. - Lepiej czuję się w Austrii, Szwajcarii, Bawarii, niż w północnych Niemczech - człowiej ma region, małą ojczyznę, niekoniecznie państwo.. - chyba ma rację. Nie lubi Zyruchu = bo jest tak niesamowicie bogaty i szpanerski. A Berno, choć stolica, to duża więc. Raz w tygodniu jeździ do NIemiec. Tą samą trasą. Z Monachium. Poad 500 km. Odwiedza dzieci. Zna trasę na pamięć.

I wysiadamy w Zurychu. Na dobrej stacji, stąd każdy jedzie na Francję, w kierunku, które nam jak najbardziej odpowiada. Patrzmy na superdrogie samochody, któe tu wydają się czymś narmalym. I wcale długo, z ogłoszniem "France" nie łapiemy, bo zatrzymuje nam się samochód, ma francuskie rejestracje, więc nie możemy uwierzyć we własne szczeście, otwieramy w szoke gęby, gdy kierowca zaprasza nas do środka. Kobieta, może mężczyzna - nie wiadomo (mówi o byłej żonie) - Szwacjar (ka) - ale mieszka we Francji - Pracują w Zurychu, ale mam dom we Francji, Francuzi są bardziej tolerancyjni... - wyjaśnia. Kocha fotogafię - Przyroda, najpiękniejsza jest Kanada... - dziś nie widać ALp, chmurzy się, mgli - Taka pogoda jest najpiękniejsza do zdjęć - nasz kierowca fotografuja na czarno - biało. Czasem coś publikuje, czasem jakaś wystawa. - Kocham to, ale wyżyć się z tego nie da, więc jestem kinooperatorem... - do pracy dojeżdża codziennie ponad 100 kiloemtrów jedną stronę. - Da się wyżyć - śmieje się.

Wysiadamy na potrójnej granicy - NIemcy, AUstria i Szwajcaria. Robi się ciemno. Łapiemy. Z ogłoszeniem - Francja. Zatrzymuje nam się rodzina. Jadą do najbliższegi francuskiego miasteczka. Niedaleko - ale Francja. Jest ciemn, próbujemy łapać bardziej dla zasady - rondo i myślimy sobie, że musi być bardzo inteligentny kierowca, żeby wpaść na to, gdzie się zatrzmać. I zanim dobrze wyciągniemy rękę - zatrzymują się dwie Marokanki. Jedziemy kiladziesiąt kilometrów. Młode dziewczyny, w chustach. Tęśknią za Maroko - ale tu mają pracę, szansę. Niedławno sprowadziły rodziców. Nie widzą możliwości, żeby nie zatrzmac się autostopowiczowi. Wschód.. Mówią płynnie po francusku, arabsku, angielsku. Rozmawiamy...

A potem rozbijamy się w krzakach, przy drodze. Nasza miejscówka nie miałaby szans na najllepiej ukrytą miejcówkę świata... Ale im dlużęj, tym mniej nam zależy. Jak nas zobaczą, to zobaczą... Zasypiamy, w namior uderza deszcz... Ile jeszcze przed nami? Dziś planowałyśmy zacznać EL Camino... Ale to już przecież Droga.. Droga jest tu i teraz...


ps Z powodu wolnego netu foty kiesy indziej....