Historycznie :)
DZIEŃ 27 - najstarsze miasto świata
Wokół najstarszego miasta świata są małe tureckie wioski, gdzie cofnął się czas, szeorkie zaorane pola, jest cicho, życie płynie teraz - późną jesienią - powoli. A dalej surowe, posępne góry. Jest zimno - bo choć, gdyby patrzec tylko na szerokość geograficzną - jesteśmy w "ciepłym kraju" - to ciepło tu o tej porze roku bynajmniej nie jest - wyżyna konijska jest chłodna zimą, gorąca latem - jesteśmy całkiem wysoko. Ziemie są tu jednak niezwykle żyzne - stąd tak długa, bogata historia tych okolic. Konya, antyczne Ikonim, wg niektórych mitów byłą pierwszym maistem, które wynurzyło się po potopie. Wspomniane w Dziejach Apostoliskich - nauczał tu św. Paweł. We średniowieczu znowu - stolica seldżuckich Turków i to - "co turyści lubią najbardziej" - miejsce, gdzie nauczał, żył, modlił się Mevlana - założyciel (no, nie do końca założyciel, ale upraszczamy :) - zakonu Wirujących Derwiszy. A w latach 50. XX wieku miejsce jednego z najbardziej rewolucyjnych odkryć archeologicznym - miasta sprzad prawie 10 tysięcy lat...
Błądzimy - bo od głównej drogi, jest olbrzymia tablica z logo Unesco (Catal huyuk jest oczywiście na Liscie), potem trzeba kluczyć przez wioski - pytamy - starszy Turek obojętnie pokazuje drogę... Do najstarszego miasta świata, którego odkrycie było rewolucją - zmieniło wiele w myśleniu o tym regionie, o historii, cywilizacji, ludzkości...
Catal Hoyuk - jedna z największych atrakcji Turcji - a mało przez kogo odwiedzana - po to przyjechałyśmy tak naprawdę do Konyi ;) Pozostałości - ciagle badane, ciągle odkrywane - nastarszego miasta (nie osady - miasta) na świecie - mieszkańcy opuścili je (nie wiaodomo dlaczego 7 tys. lat p.n.e.). Tu znaleziono najstarsze na świecie freski - przedstwiają wybych wulkanu.... Tu znaleziono rzexby, ceramikę, narzędzia, które zrewolucjonizowały wiedzę o neolicie...
Miasto na pewno nie było jedyne - możliwe, że kiedyś zostanę odkryte w tym regionie kolejne - może to wioski, te pola, skrywają skarby. Zresztą pod wpływem odkrycia ciągle znajdowane sa podobne miejsca - w Turcji, Iraku, Iranie... Ale to - ciagle największe, nastarsze...
Właściwie to nie miasto - tylko stanowisko archeologiczne - nie jest to piękny, błyszczący w słońcu antyk, nie jest potężne jak bizantyjskie twierdze, mistyczne jak osmańskie meczety - nawet trochę brzydkie, ponure, wszędzie pełno kurzu - ruiny są bardzi głęboko, chodzi się po specjalnych pomostach, wszystko jest szaro-bure - trochę koloru, trochę wyobrażenie o tym, że mieszkali tu ludzie jest tylko w jednej rekonstrucji - czerwone rysunki na ścianach, skóry... Przykryte kopułami, wygląda jak kosmiczne miasto. Czy żałujemy, że tu przyjechałyśmy? Nigdy w życiu! To trzeba być...
Ludzie w Catalhouyk wchodzili do domów przez dachy - połączone domu stanowiły ulice, place. W mieszkankach było ciasno, są małe, klaustrfobiczne, musiało być ciemno, gryzł dym... Co myśleli mieszkańcy Catalhouy, kim byli, w co wierzyli, o czym rozmwiali w długie zimowe wieczory? Jak się ubierali? Nie wiemy nawet kim byli, jakim językiem mówili... W zadumanie wielkie wprowadziło nas Catalhuyk.... Zwiedzamy cicho, każdy zamyślony....
Nasz host, mimo, że mieszka w Konyji "z dziada pradziada" nigdy tu nie był - śmieje się - Jesteście pierwszymi turystami, którzy chcą zobaczyć to miejsce. A podróżników przyjmuje wielu.... Więc jedziemy razem, kilkanaście (błądzimy i robi się kilkadziesiąt) kilometrów. Razem zwiedzamy, razem sobie myślimy i dyskutujemy. - Widzisz, to twoi pra pra pra dziedkowie, ale mieli śmieszne domu - żartujemy z naszego gospodarza... Ale nasz host cieszy się, że z nami przyjechał - Dziękuję - mówi. - Dałyście mi motywację, a to miejsce tzreba zobaczyć... Wy jedziecie tu setki, tysiące kilometrów, a ja mam pod nosem... A to niezwykłe miejsce...
Wracamy, jeździmy jeszcze troche po mieście. Postanawiamy ugotować - jak, że nasz gospodarz (co w Turcji jest rzadkością) nie potrafi gotować - bierzemy sprawy we własne ręce. Gotujremy tradycyjną potrawę - makaron z ketchupem... nasz host wykazał się wielką odwagą :) zjadł prawie wszystko... Potem padł - ale chyba ze zmęczenia....
DZIEN 28 - Tylko nie Pamukkale ;)
Dziś wstajemy rano - nasz host jedzie do pracy, przy okazji odwiezie nas na "wylatówkę" - jedziemy do Denizli - kolejne miejsce, gdzie byłyśmy mnóstwo razy z turystami (obok jest jedna z największych turystycznych atrkacji Turcji, żelazny punkt każdej wycieczki - wapienne tarasy Pamukkale - ale tam się tym razem nie wybieramy ;) - i gdzie zostało nam jeszcze sporo do zobaczenia. Nie w samym Denizli - ale w okolicy - marmurowa Afrodyzja... Mniam mniam :)
Przy drodze stoi Turek, sprzadaje simity (rodzaj obwarzanka, rano można je kupić na każdym kroku) i herbatę - kusi nas zapach świeżo parzonego "czaju" - no dobra, po jednej... A kiedy pijemy zatrzymuje się, też na herbatę kierowca ciężarówki - i mamy już stopa. Straszy człowiek, bardzo miły, zatrzymuje się po drodze - kupuje nam jabłka (po kilka z każdego rodzaju i robi się olbrzymia torba), gruszki - nie jedziemy z nim długo, może z godzinę - apotem znowu, jeszcze nie wyciągnęłyśmy porządnie ręki - już kolejny kierowca - do samego Denizli - jedziemy przez góry - te z okolic Konyi, surowe, ponure, a potem zjeżdżamy w dół, robi się zielono, cieplej, zaczynają się lasy... I tak - bez wysiłku robimy kolejne kilkaset kilometrów - jeśli jest gdzieś lepszy stop niż w Turcji, to... nie, nie może być :) Nie da się łatweij, szybciej i przyjemniej :)
Denizli - niby tak dobrze nam znane, ale inne z pilockiego siedzenie w autobusie, inne teraz... Dzownimy do naszego hosta (znalezienie hosta w Turcji przypomina zatrzymywanie stopa :) - nie piszcie do zbyt wielu osób - bo zwykle każdy odpowiada) - Ali przyjeżdża po nas - jest młodym nauczycielem angielskiego, fotografem (wow wow wow), na ile czas mu pozwala - podróżnikiem i fanem CS - Kiedy ja nie mogę wyjechać, świat przyjeżdża do mnie - śmieje się. Ma wieczorem lekcje, więc zostawia nas - uzupełniamy zaległe maile, a wieczorem, gdy Ali wraca - toczymu długie dyskusje, oglądamy zdjęcia.... Ali zaczyna nam tłumaczyć, jak dojechać do Pamukkale i gdy mówimy, że nie jedziemy - omal nie spada z krzesła - Pierwsi podróżnicy, którzy tam nie jadą - śmieje się.
DZIEŃ 28
Miasto Afrodyty
Ali bardzo żałuje, że nie może z nami jechać - ale musi pracować - wczoraj pokazał nam zdjęcia Afrodyzji - więc mamy wielki apetyt (choć Ali robi tak genialne zdjęcia, że wszytsko na nich wygląda genialnie..).
Jedziemy oczywiście stopem - łapiemy niemal w centrum miasta - co powinno być niewygodne - ale TURCJA :) - zatrzymują nam się robotnicy drogowi, jedziemy dość daleko, częstują nas swoim śnaidaniem, ciatkami, cukierkami (prawdopodobnie zjadłuśmyom także lunch :), wyciagają plastikowe kubki, leją sok - jak kultura to kultura :) Afrodyzja jest trochę na odludziu - zastanawiamy się, czy uda nam się coś załapać do samych ruin.... Ale chwila łapania i znowu pierwszy przejeżdżający samochód - półciężarówka pod samą Afrodyzję.
Miasto z białego marmuru. Cudne. I jeszcze pogoda nam się udała. Slynna szkoła reźbiarzy, muzeum z rzeźbami (Afrodyzja miała szczęście - wszytsko co tu odkryto - zostało na miejscu, a nie - jak w przypadku większość antycznych maist w Turcji - wyemigrowało do British Museum, tudzież berlińskiego Pergamon Muzem...), teatr, stadion, świątynie. WOW. Podoba nam się.
Wracamy też stopem - znowu szybko - półciężarówka, potem terenowy, drogi samochód - kawa z kierowcą, zaproszenie do Stambułu, skąd pochodzi - do Denizli przyjechał w inetersach, do fabryk bawełny.
CZeka nas jeszcze jedno bojowe zadanie - zakup długich spodni (robi się coraz chłodniej, a my w letnich fatałaszkach) - co nie jest wcale łatwe - tak, w krainie bawełny i tekstylnych fabryk nie możemy nic znależć...
Wieczorem oglądamy mecz z ALim i jegi kuzynami (Ali wygrał konkurs fotograficzny i kupił sobie za wygrana gigantyczny telewizor, teraz miewa więc często gości :) - tzn kuzyni wielce emocjonując się, ogladają, a my oglądamy ich - Turcy mają całkowitego fioła na punkcie piłki nożnej... Krzyczą, wrzeszczą, ściskają się, gdy pada gol, płaczą z radości...
Ali na szczęście potrafi gotować, więc nie musimy udawać, że makoron z ktchupem jest typowym polskim daniem :)
Ali to nasz kolejny ulubiony host. Każdy nasz turecki gospodarz jest ulubionym, wymarzonym, doskonały hostem, wyjątkowym, ciekawym człowiekiem. Od każdego nam żal odjeżdżać... Każdego mamy nadzieję jeszcze zobaczyć... Każdemu życzymy wszystkjiego naj naj naj... W Turcji można by zostać na zawsze, jeździc stopem, mieszkać u hostów i być najszczęśliwszym człowiekiem świata. Śmiejemy się z DzFiszem, że chyba tak zrobimy... nawet jak nam się skończą pieniądze (których prawie tu nie wydajemy i tak...) nie zginiemy... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz