środa, 27 lutego 2013

Gruzja - pierwszy raz


GRUZJA - PIERWSZE STARCIE

Klasztory, wódka, a potem na kolanach do Armenii... ;)

Pierwsze kilka dni w Gruzji - kulturowy (jakże pozytwyny) szok, gorzkie odkrycie, że gościnność i owszem, wielka jest, ale nie koniecznie ma pozytywne skutki.... Góry, monastyry, ludzie w khaki, stare ciężarówki.... I piękne uczucie - czujemy się jak u siebie...

Przyjechaliśmy do Gruzji w nocy, siąpił deszcz, było ciemno i nie za bardzo wiedzieliśmy dokąd się udać... Mieliśmy w pamięci nazwę miejscowości (przekręconą przez nas..) i hostelu, który polecił nam turecki kierowca TIR-a. Nowy kraj zawsze jest magiczny, nadzieja mieszka się z obawami, wyobrażenia z odkryciami... O Gruzji słyszeliśmy tylko dobrze, a zmęczeni Turcją, postawiwszy pierwszy krok na gruzińskiej ziemi czujemy się jak a raju... Krajobrazy - jak w Turcji, w końcu, dlaczego po drugiej strony całkiem umownej linii, zwanej granicą, miałoby być inaczej? Ale my czujemy się inaczej - a może granice są nie tylko na mapie, ale i w naszej głowie? Bo jest inaczej... jak inaczej, co inaczej? Nie wiemy... Ale czujemy się jak w domu i to uczucie będzie nam cały czas w Gruzji towarzyszyć... 

Daliśmy się namówić na taksówkę - po drogiej Turcji jak na razie wszystko wydaje się taniutkie - jedziemy kilkanaście kiloemytrów przez góry, lasy, wioski. Kierowca rozklekotanego Forda, z poczuciem winy uśmiecha się, gdy co jakiś czas gaśnie silnik, i nie wie - że nam to wcale nie przeszkadza... Starszy człowiek był żołnierzem, mocno kuleje, świetnie mówi po rosyjsku - jaka ulga, nareszcie wszystko rozumiemy! Choć gruziński alfabet jest całkiem różny od łacińskiego, nie ważne - znajomość rosyjskiego czyni dla nas Gruzję łatwą i będą nam tego zazdrościć poznani w podróży, którzy tego języka nie znają. I mała uwaga - napięta sytaucja z Rosją, wcale nie sprawa, że Gruzini nie chcą w tym języku rozmawiać - na nasze nieśmiałe pytania - czy mówicie po rosyjsku? - odpowiedź zawsze jest - oczywiście!

Achalciche (znamy od kierowcy turecką nazywę Ahaska i o takie miasteczko pytaliśmy się... lekkim to było nietaktem pewnie, ale nikt nam nie zrobił żadnych wyrzutów - stosunki gruzińsko-tureckie, choć oficjalnie bardzo dobre, też całkiem łatwe nie są...) to niewielkie miasteczko. Targujemy się o cenę w hostelu - dostajemy za całkiem małe pieniądze (w porównaniu z Turcją) świetny pokój. Szybko orientujemy się, że to nie tylko hostel, ale i mniejsce pracy (a może tylko zamieszkania) kobiet parających się pewnym bardzo starym zawodem... Ale miłych niezwykle, pomagają nam w targowaniu się, pożyczają czajnik (chyba atomowy bo w parę sekund gotuje się w nim woda). Nasze pierwsze zakupy (wszytsko na co nie było nas stać w Turcji - czyli piwo, wino, wódka... ;) - zachwy miastem (swojsko, swojsko, swojsko, jak w serialu Alternatywy 4).... Gdy tak rozkładamy się w łóżkach, kosztujemy gruzińskiego wina, zajadamy się serami, czujemy jak bardzo zmęczeni jesteśmy. Decyduejmy zostać tu troszkę dłużej - odpocząć... 








Na drugi dzień zwiedzamy twierdzę - z XII wieku, wspaniale, świeżo odnowioną, choć zbudowaną przez Grruzinów, mocno przebudowaną w XVI w, gdy te tereny były częścią Imperium Osmańskiego - więc są i meczety (Marcin po raz pierwszy wchodzi do minaraetu - na samą górę!), ogrody w tureckim stylu - wszystko wspaniale utrzymane, piękne. Przypomina nam się zaniedbane Ani... Ale to może naciąganie...

















Starówka miasteczka też bardzo turecka, też wspaniale odnowiona. Obrzeża - jak polska wieś kilkadziesiąt lat temu. Ludzie przemili, na terenie jednego ogródka - ruiny tureckiego hamamu - pytamy, czy możemy zobaczyć. Starsza pani zaprasza, częstuje orzechami - A takie tu Turki zbudowały i zostawiły - zaprasza. Odwiedzamy kościół - Gruzja, jest kolejnym krajem, po Armenii która przyjmuje chrześcijaństwo - Grecy nazywali wtedy ten kraj Kolchidą (pamiętacie mit o Złotym Runie?). Chrześcijaństwo w tym kraju zaszczepił już w I wieku św. Andrzej, dziś patron Gruzji. Już w I wieku powstało tu biskupstwo. W 327 roku powstał Gruziński Kościół Prawosławny - istniejący do dziś, uważany za jeden z najstarszych kościołów chrześcijańskich. Wtedy to pod wpływem św. Nino z Kapadocji, król Gruzji Mirian III przyjął wtedy chrzest - w imieniu swoim i kraju. Na fladze Gruzji - krzyż. Nie raz Gruzińcy chrześcijanie walczyli, ginęli, tracili, to znów odzyskiwali wolność... - nieraz podbijani przez Arabów, Persów, Turków.  Potem wojny z Rosją, Gruzja staje się sowiecką republiką (pamietajmy, ze to ojczyzna Stalina)... I dziś Gruzja wolna, choć nie bez problemów. I dumna - ze swej wolności, ze swoje długiej i trudnej historii...




























Trzy dni odpoczywamy, jemy, pijemy, jesteśmy w Gruzji. Dnia kolejnego udajemy się do Wardży - sławnego, wykutego w skale klasztoru. WIelkie trzesięnie ziemi spodowodało, że olbrzymia skała, w której wykute były cele mnichów, rozpadał się na pół. I jak plaster miodu, wygląda klasztor, ciągle działający, jedna z największych atrakcji Gruzji.

Jedziemy marszrutką przez góry. Z nami żołnierze, wszyscy mili, uśmiechnięci. I ciagle pytanie - A jak wam się podoba? I witamie. I radość, że z Polski, bo Polacy (jest to już niemal legandarne) w Gruzji są wyjątkowo i naprawdę kochani. Każdy z pasażarów, żólnierzy nie wyłączając, wiezie w wielkich szklanych butlach wino. Upychamy plecaki pomiędzy butlami. W Turcji nie wypada być brudnym, a tu nikomy nie przeszkadzają nasze niezbyt czyste plecaki. I wszędzie wino... Ten trunek kochają Gruzini (słowo wino jest gruzińskie i Gruzini chwalą się, że z ich kraju wino pochodzi), tym trunkiem namiętnie każdego częstują, najlepsze, cozywiście domowe - i takie swojskie wino, za grosze można kupić nawet w "normalnych" sklepach. 




Biedne wioski, drewniane, malowane, rzeźbione domy, małe "żelazne" sklepiki, idzie jesień, więc góry złote, czerwone. Panuje w Gruzji moda wielka na stroje militarne, na panterki, khaki, wojskowe buty. Na chodzenie po górach, namioty, śpiwory, karimaty - jak tu nie czuć się swojsko?

W Wardży śpiwmy w czymś w rodzaju górskiego schroniska, w wieloosobowej sali. Jesteśmy sami - zostawiamy rzeczy i idziemy zwiedzać klasztor, górujący nad nami. Podobny do Kapadocji, do krymskiego Czufut-Kale. Klasztor w Wardży powstał w XI wieku, na 1 kondygnacjach umieszczono 6 tys. komnat, slużyło to miejsce nie tylko jak klasztor, pustelnia, ale i miejsce schronienia w czasie najazdów. 
















Zwiedzamy też odległy o kilkanaście kilometrów kolejny klasztor Vanis Kwabebi - podobny, choć mniejszy, ale nie mniej malowaniczy... Żyje w nim tylko kilku mnichów, wspinamy się wysoko po skale... Takich klasztorów jest tu w okolicy wiele... Przycupnięte w głebokich wąwozach nad rwącymi rzekami, dumnie patrzące w niebo z wysokich urwisk...






























Ponoć, gdy Bóg stworzył Ziemię i rozdawał kraje, Gruzini zajęci byli przyjmowaniem gości. I na nic się nie załapali. Nie zdążyli. Ale Bóg docenił ich gościnność - i dał im najpiękniejszy kraj świata... Taka legenda - na temta tego, czy Gruzja jest najpiękniejsz na świecie nie będziemy dyskutować (piękna jest jak najbardziej, ale każdy kraj jest najpiękniejszy...) - ale gościnni sa Gruzini niezwykle. Gość w dom, Bód w dom - powtarzają i jak najbardziej stosują. Wspaniała ta gościnność bywa nieraz męcząca, bo odmówić nie wolna, a, że Gruzini mocno zakrapiają wszeslki uczty... Bywa ciężko..

Zanim jeszcze doświadczyliśmy Gruzińskiej gościnności stała się rzecz zła. Z klasztoru do najbliższej wioski jest kilka kilometrów, mając jako dekorację cudne góry, wązów, zachodzące słońce, idziemy na piechotę po zakupy. W połowie drogi zatrzymuje się, z pieskiem opon niemal, ZIŁ - radziecka ciężarówka z lat 60-ych. Kierowca zaprasza, i gdy wbijamy się do kabiny - staje się - Dąbrowska, otwórz drzwi - mówi dziwnie cichym głosem Marcin. Z drzwi wystaje zakrwawiony, całkiem zmiażdżony palec... Cud, że nie ucięty... Marcin cierpi w ciszy, w sklepie pokazujemy palec, prosmi o może jakiś opatrunek. Sprzedawaca zafrasowany, ale ma lekarstwo - otwiera wódke, polewa palec, a potem każe Marcinowi wziąść porzęnego łyka... - Będzie dobrze - zapewnia...








Też stopem wracamy do Wardży. Przyjechał gospodarz, właściwiel miejsca, zaprasza do siebie. - Goście - cieszy się. Już nie jesteśmy klientami, ale gośćmi. Na stole pojawiaja się, wszystko co jest w domu - sałatki, warzywa, zupa... Wino gruzińskie. Dąbrowska pyta (ech...) o swojską wódkę - czaczę (chciałam tylko spróbować...) - Jakby miało nie być? - dziwi się wlaściciel. - Zaraz będzie - i idzie. Wraca po jakimś czasie z mnichem - Monasza wódka - zachwala. Mnich z wielką broda, jeden z mieszkających na górze, w wykutych w skale klasztorach, taszczy kilokulitrowy słój samogonu. - Mnisi najlepszą wódkę robią - zapewnia gospodarz. Polewa po szklance. W Gruzji nie wolna nie wypić do dna, bo toast - rzecz najwazniejsza, nie zostanie spełniony. Toasty sa długie, dokładnie opisuje się za co i dlaczego pijemy,  trzeba wstać - pijmy za Gruzję,  i Polskę, za mnichów, na nasze rodziny, za świat, za pokój... Każdy toast trwa kilka nawet minut, do każdego szklanka czaczy.... Do dna. Pijmey za Kaczyńskiego, który w oczach Gruzinów jest wielkim bohaterem i zginął w zamachu, bo przeciwstawił się Rosji... Pijemy za młodzież, i starych, za mnichów i żołnierzy... Za świat cały... 

Przychali miejscowi turyści, rozbijają namiot. Tez zapraszają, też mają czaczę, też będziemy wznosić niekończące się toasty... Nad ranem jakoś udaje nam się trafić do łóżek... Za nami gospodarz, nowi znajmomi - Chcą kontynuwać degustację...

Rano pękają nam głowy. Nie cieszy nas nic. Gospodarz chce, byśmy jeszcze zostali... Mamy ochotę zagrzebać się pod ziemię i jakoś przetrwać... Ale dziś mamy zaplanowaną Armenią (mamy blisko do granicy, i w porozumieniu z mapą zaplanowaliśmy teraz zwiedzić Armienie, a potem wrócić do Gruzji...). Jedziemy z strone granicy, wszystko pulsuje, dobrze, że jest rzeska pogoda, że chłodno, słonecznie... Jakimś cudem wytrzymujemy w zatłoczonych do niemożliwości marszrutkach pokonujących serpentyny, na wyboistych drogach... Gdy zdezelowane samochody podkskuja przyrzekamhy - Nigdy więcej tyle cza-czy...

Do samej granicy, ostatnie kilometry jedziemy taksówką. Mlody chłopak podał tak niską cenę, że nie możemy uwierzyć - Ja mam taką samą ceną dla każdego - miejscowego o cudziemnca - mówi. Chyba pierwszy uczciwy taksówkarz w życiu ;) Potem gruzińska odprawa, długi spacer do ormiańskiego podkranicznika... Przed nami, pięknie widoczne ośniezone sczyty Kaukazu.. Wkraczamy do Armenii niemal na czworakach, doszczętnie sponiewierani cza-czą...

Przed nami góry Armenii...


1 komentarz:

uczi pisze...

Już chciałem napisać że wreszcie Marcin nie ucieka przed obiektywem i go więcej na zdjęciach a tu ten palec.. Aua..