ISLANDIA cz 1
Przyjeżdżajcie…
Wrócliśmy z Indii, znowu ciągnie nas w świat, znowu nie mamy pieniędzy. W wtedy pomysł – Islandia. Zaczynam szperać po Internecie. Tym razem, po raz pierwszy z życiu nie chcemy jechać w ciemno.
Jest zima, w Islandii noc polarna, to ponoć najdroższy kraj na świecie, a nie wiemy nawet czy wystarczy nam na bilet. Postanawiamy szukać pracy w sieci. Pierwsza informacja – możemy legalnie pracować w Islandii! To ułatwi sprawę. W kilka minut umieszczam na islandzkiej stronie Euresu ogłoszenie – poszukujemy pracy na farmie. W ciągu dwóch dni przychodzą 3 oferty. Pierwsza odpada – farma krów, nie mamy doświadczenia. Druga brzmi o wiele lepiej – szklarnia geotermalna, ogórki i róże, kilkanaście kilometrów od Gejzera, niedaleko potężnego wulkanu. Farmer prosi tylko o referencje, wysyłamy polecenia z Nowej Zelandii i Szkocji. Pyta, czy zostaniemy dłużej, potrzebuje ludzi na rok, a nasz życiorys trochę jest pogmatwany, wynika z niego, ze nigdzie nie zagrzewamy na dłużej miejsca. Obiecujemy, ze zostanimy rok… Jedziemy!
Gunnar chce, abyśmy przyjechali jak najszybciej się da. Jeśli trzeba kupi nam bilety. Rezerwujemy lot. Przesiadka w Londynie. Zatyka nas na widok Islandii z góry, kraina ognia i lądy wygląda lepiej niż w naszych wyobrażeniach.
Maleńkie lotnisko w Keflaviku. Zapach ryb. Dzwonię do Gunnara – przyjedzie po nas starszy człowiek w białym golfie. Czekamy. Źle zrozumiałam – przyjeżdża dwóch Polaków białym, wysłużonym golfem. Jedziemy wąską droga przez pustkowie, pola lawy, im bliżej celu tym mocniejszy zapach siatki. Siarką śmierdzi woda, która leje się z kranu - prosto z geotermalnych źródeł. Nie da się na niej zagotować herbaty, zupy. Zawsze pozostanie posmak siarki. Za to mamy za darmo siarkowe kąpiele, za które turyści płaca tu kupę kasy. I darmowe, geotermalne ogrzewanie w domu.
Laugaras to maleńka wioska na południu Islandii. Wioska to kilka domów w środku niczego. Jednym miejsce w Islandii, gdzie rośnie na raz tyle drzew (dla nas żadne tam drzewa, rachityczne topole) - wiec latem pełno tu Irlandczyków, którzy nie dość, że mają drzewa to jeszcze rzecz o wiele nawet rzadszą w Islandii – tłok, bo jest on w letnie weekendy niemiłosierny.
W wiosce jest kilka farmy – my pracujemy w ogórkach i tak będziemy się nazywać, sa też „pomidory”, „sałaty” i „organiczni”. Wśród pracowników istnieje nieustanne wymiana – pomidory za ogórki, róże za sałaty. Do najbliższego sklepu mamy prawie 50 km, w razie, czego, 20 km od nas jest stacja benzynowa. Raz na dwa tygodnie jeździmy na zakupy. Pieczemy chleb. Alkohol drogi niemiłosiernie. Ale każdy szanujący się Irlandczyk ma potrzebny sprzęt. I choć domowa produkcja mocnych trunków jest zakazana, w sklepie możne kupić i super turbo drożdże (jak głosi reklama fermentują w 24 godziny) i esencje smakowe nadające produktowi smak whisky czy brandy…
Mieszkamy w drewnianym skandynawskim domu, który kiedys należał do rodziców Gunnara, a teraz wynajmuje go pracownikom. Każdy ma swój pokój, jest wielki salon, dwie łazienki, telewizor, dvd, antena satelitarna…Żaden pracodawca jeszcze nigdy nie zapewnił nma tak doskonałych warunków.
W każdej, najmniejszej nawet wiosce w Islandii jest basen, Nic w tym niezwykłego, gdyby nie to, że są to baseny na świeżym powietrzu, otwarte cały rok. Wkoło dwadzieścia stopni mrozu, pada śnieg, a amatorów kąpieli nigdy nie brakuje. Oczywiście, woda w basenach jest ciepła, nawet gorąca. Ogrzewanie geotermalne, Najgorzej przejść z szatni do wody, stopy pieką z zimna. Basenów jest zwykle kilka, jeden duży, do pływani i kilka małych, w każdym panuje inna temperatura. Jest czasem i sauna, i jackuzzi. A wszystko za śmiesznie małą opłatą.
20 kilometrów od nas, jadąc mało znanym drogami, potem idąc kilkaset metrów zapomnianą ścieżną, trafia się na gorące źródło. Lata temu byłą tu farma owiec, hodowca wykopał w ziemi mały basen, zasila go woda wpost z geotermalnego źródła, która wypływa małym, ciepłym strumieniam. Farma jest dawno opuszczona, a my uwielbiamy po pracy pomoczyć się w gorącej wodzie. Kiedyś w zimie, wkoło mróz siedzimy, nad nami zaczyna tańczyć zorza…
Praca nudna, w szklarni gorąco, palą sztuczne słońca. Ogórki rosną na małych kwadratach waty szklanej, rurkami dostają wodę i wszystkie potrzebne odżywki. Pną się po drutach. Rosna szybko, nie zebrany, na drugi dzień jest już za duży. Dlatego pracować trzeba 7 dni w tygodniu,
Temperatuę, wilgotność w szklarni reguluje komputer. Są wielkie trzmiele, zapylające rośliny. Są i pająki – wstrętne, jedzące ponoć muszki. Dziad kupuje co jakiś czas, zaznacza, że sa drogie i lepiej ich nie zabijać. Ale mamy mnóstwo przerw, dobre pieniądze, płaconą każdą nagdodzianę, wyższą stawkę, w soboty i niedzielę. Gunnar nigdy nas nie oszukał, przy wyjeździe zapłacił wysokie premie. Daje nam dwa tygodnie urlopu, pożycza samochód, którym objeżdżamy Wyspę.
W pierwszy dzień pracy pyta, ile zaliczki nam wypłacić…
Gunnar przejął, a właściwie odkupił szklarnie od ojca, wcześniej na Północy miał hodowlę szynszyli. Ma żonę o oryginalnej islandzkiej urodzie, trzy córki. Całe prawie wakacje, każdy wolny od szkoły dzień nastolatki pracują w szklarni. To w Islandii normalne, w Laaugaras każde dziecko wolne dni spędza na farmie, jeśli jego rodzice nie mają szklarni, pracuje u sąsiada. Dzieci otrzymują wynagrodzeni, zarabiaja na wakacyjne wyjazdy, na kurs prawa jazdy…Praca to rzecz święta, Irlandczycy też nad wszystko przedkładają uczciwość. Tu nie zamyka się domów, samochodów.
Płacąc w sklepie kartą nie podaje się PIN. Kiedyś Marcin zgubił kartę – dzwonimy, żeby zablokować – Poczekajcie parę dni radzi pracownik banku, na pewno ktoś znajdzie i odda.
Gunnar jest troche nerowy, bywa wybuchowy, czasem powrzeszczy. Ma specyficzne poczucie humoru. Gdy przyjechał niski, chudy Victor dziad zmierzył go wzrokiem. – Czy wszyscy Szwedzi są tacy brzydcy? – Oj, Viktor, trzeba było go zapytać, czy każdy Islanczyk połyka balon (Gunnar ma wielki brzuch) – tłumaczymy nowemu koledze specyficzne dowcipy szefa.
Chodzimy na kurs islandzkiego. Koszty pokrwają w większość związki zawodowe, resztę sumy nasz szef, kurs odbywa się w godzinach pracy, za które dostajmy normalną wypłatę. Na kursie sami Polscy. Nauczycielka, Polka, w Islandii 20 lat, przyjechała tu jako młodziutka dziewczyna, sama, nie znając ani słowa po islandzku, ba, nawet po angielsku. Zaczęła, jak wielu, w fabryce ryb. Tu poznała swojego męża, Islandczyka. Gdy pierwszy raz zabrała dzieci do Polski, było lato, zapadł zmrok. Maluchy przestraszyły się - jak to latem może zrobić się ciemno? I dlaczego tak szybko? Młodszy zaczął płakać.
Kobieta śmieje się, że mąż ją przeżyje, Islandczycy słyną z długowieczności. Maja najlepszy standard życia, najczystsze środowisko, najlepszą opieka medyczna, zdrową żywość, od lat
Islandi jest na czołowych miejscach rankingów państw, w których żyje się najlepiej.
Nie nauczymy się wiele. Sama nauczycielkw mówi, że trudno jej prowadzić lekcje – bo w tej samej grupie są młodzi ludzie, świeżo po studiach, z głową gotową do nauki, znający inne języki, a są też starsi ludzie po podstawóce, którzy od lat niczego się nie uczyli i ciężko im przywyknąć do dyscypliny, jakiej wymaga nauka języka. Poza tym mało kto wykazuje chęć nauki. Polacy zamiast zamiast gramatykę, pytaja – jak jest mąka, gdzie można kupić polski chleb. I pytania, które denerwują nawet naszą nauczycielkę.– Co nam się należy? Jak jest socjal? A możemy mieć jakies zasiłki?
- Nic nas nie nauczyła – narzekają Polacy, którzy z nami pracują. – Lepi by nas angielskiego uczyli, to by się nam przydało, a po co komu ten islandzki? – narzekają. Angielskiego też nie znaja, z tego powodu czują się niezwykle pokrzywdzeni przez los...
Szokuje nas ilość Polaków w Islandii. W naszej wiosce niemal wszyscy zatrudnieni to Polacy. Z nami pracuje Szwed i Irlandczyk, w wiosce mieszka jeszcze Niemka i Belg. Ten ostatni jest w Islandii od 10 lat, zakochany w kulturze Wikingów uważa się za jednego z nich, bierze zreszta udział w licznych zjazdach i festiwalach Wikingów. Nosi długa szatę, jego czoło zdobi własnoręcznie wykonany tatuaż – wąż, ma w domu miecz, łuk. Zna świetnie islandzki i jak przystało na Wikinga jest wyjątkowo mało kontaktowy i gburowaty. Mimo prób nigdy nie udaje nam nawet porozmawiać z samotnikiem. Polscy nie lubia tutejszych cudzoziemców. – Po co tyle tych Szwedów? Po co oni tu w ogóle przyjeżdżają? Przeciez u siebie tyle samo mogą zarobić. Tylko pracę Polakom zabiarają… - burzą się.
Wcześniej głównie tacy oryginałowie przyjeżdżali na Wyspę, zakochani w Północy, chcieli tu po prostu być. Przyjeżdżali też obieżyświacie, poszukiwacze przygód. Farmerzy zawsze cenili tu pracowników, pracowników których nigdu nie było łatwo – za to, że przujechali, że pracują dla nich w ciemnie i zimnie Islandii. Mimo, że jak wspomina Gunnar, nie zawsze byli to idealni robotnicy. – Imprezowali, hodowali sobie konopie indyjskie indyjskie szklarni, w najprzemyślniej ukrytych miejscach – smieje się. Odkąd Islandi otwarła rynek pracy dla Polaków, sytuacja zmieniła się diametralnie. Farmerzy już nie musza borykac się z wiecznym brakiem rąk do pracy,
Polscy nie tylko chętnie przyjeżdżają kuszeni wyższymi niż gdziekolwiek gdziekolwiek Europie zarobkami, ale i zostają na długo. Szacunek i zaufanie dla pracownika pozostał – i Polacy wykorzystują to… Większości Większości nich niewiele, albo wcale nie interesuje Islandia, więc Gunnar dziwi się bardzo, gdy w pierwszy dzień upewnamy się, czy możemy liczyc na urlop, bo bardzo chcemy objechać Wyspę…
Islandia światnie przygotowała się na przyjazd Polaków, władze, jak mogą ułatwiają imzycie. W bankach, w urzedach wszystkie dokumenty wydrukowano po polsku, do biblioteki biblioteki Selfoss sprowadzona mnóstwo polskich książek. Związki zawodowe myślą nawet o zorganizowaniu dla pracodawców kursów języka polskiego…
2 komentarze:
juz kompletnie nie wiem kiedy gdzie byliscie...
pomieszało mi sie... :(
Jak wydacie książkę na pewno ją kupię:)
przydałyby się jeszcze ilustracje do tej odcinkowej powieści przygodowej:)
Prześlij komentarz