środa, 24 listopada 2010

Nepal

Potem Nepal. Granica wygląda jak autostrada pełna ludzi, riksz, krów. Wszystko porusza się w totalnych chaosie. Ciężko nam znaleźć miejsce odprawy. Gdybysmy tego nie uczynili, pewnie nikt nie zwróciłby na nas uwagi... Hinduski pogranicznik "czepia się", że pieczątka krzywa. Nepalski wydaje nam resztę za wizy po w lokelnej walucie po koszmarnie niskim kursi. Gdy tak stoimy źli jak diabli podchodzi mężczyzna, pyta w czym problem i przedstawia się jako pracownik policji turystycznej. Idzie do pogranicznika i przynosi nam brakujące pieniądze.... Jeszcze parę metrów i jesteśmy w Nepalu.

Po Indiach, nagle cicho, spokojnie, czysto. Jakby, kiedy przekraczaliśmy granicę, świat nagle się zatrzymał. Niemal puste drogi, spokojna atmosfera małych miasteczek, wiosek.

Przekraczamy granicę od wschodu - zawsze tak jest, ze droga którą wybieramy jest "odradzana". Ponoć na wschód nikt sie nie zapuszcza, bo maoiści, bo to, bo tamto. W przygranicznym, spokojny (kurcze - nie ma tu niemal zadnych pojazdow oprocz rowerowych riksz!) spędzamy noc. Nie ma tu zadnych turystow, kierowcy autobusów podają nam tak kosmiczne ceny biletów, że aż się sami z tego śmieją. I zaraz "wracają" do normalnych. Jedzimy cały dzień do Pokhary. Droga niemal pusta, jest jakieś święto (niedługo dowiemy się, że święta w Nepalu są codziennie :) - więc ludzie uroczyście ubrani, z pomazanymi czerwono czołami. Jak w Ladakhu - kobiety czasem sadzają nam na kolana dzieci.

Pokhara jest nad jeziorem, w którym przy dobrej pogodzie odbija sie masyw Annapurn. Po to tu przyjechaliśmy - zrobić wymarzony trening wokół Annapurny. Załatwiamy pozwolenie, kupujemy na szybko to czego nam brakuje - czapki, kurtki. Proszki do oczyszczania wody kosztuja fortunę. Ale za grosze znajdujemy w lokalnym sklepie jodynę. Dzień przed wyjazem sprawdzamy w internecie relacje z trekkingu. Jaki trzeba sprzęt, jakie przygotowania. Hm... nic nie mamy, żadnych superciuchów, znoszone buty, żadnych przygotowań... - Jak nie damy rady wrócimy.... - postanawiamy.

Daliśmy radę. :)

W pierwszy dzień w miasteczku, gdzie zaczyna się szlak jacyś mężczyżni zapraszająnas na piwo, potem pojawiajaą się lepsze i lepsze alkohole (a alkohol w Nepalu jest koszmarnie drogi), opowaidaja o górach, o maoistach. Mówią, gdzie maoiści stoją i zapewniają, że NAWET ONI nic nie mogą pomóc, musimy zapłacić haracz... Nad ranbem domyślamy się, kim są nasi nowi znajomi.

Trekking dookoła Annaputny jest niezwykły. Wyrusza się z dżungli, aby dotrzeć do pokrytych wiecznym sniegiem partii gór. Trzy tygodnie przez Himalaje, przez wioski, do których dojść można tylko pieszo - wioski nepalczyków, hindusów, Tybetańczyków. Pierwsza noc - mała wioska, mezczyzna zaprasza nas na nocleg. Podkreśla, ze za darmo. Musi być jakiś podstęp. Ale podstępu nie ma - śpi się za darmo. W zamian za to wypada się stołować u gospodarza. A i tak, gdzies trzeba zjeść. Jedzenie świeże, wspaniała. Pędzony z ryżu alkohol, herbata z mięty rosnącej w ogródku. Nasz pierwszy gospodarz cieszy się, że ma gości. Bo jest z niskiej kasty, przewodnicy z turystami go omijają. - Z członkami wyższej kasty nie mogę nawet jeść tłumaczy. Zwiedzamy stara kamienna wioskę. Gdy wracamy nasz gospodarz promienieje - Przynieśliście mi szczęście. Przyszło do mnie kolejnych kilku turystów! Turyści okazują sie Polakami, tak jak my wspinaja się bez przewodnika. W nocy długo rozmawiamy. Pytamy o maoistów, gdzie stoję, ile biorą. - Nie jestem komunistą - podkreśla nasz gospodarza. - Ale oni tu dużo dobregon robią. Gdy właściciele ziemi, którą dzierżawimy chcieli nam podwyższyc czynsze, maoiści ich zastraszyli i nie podnieśli...

W trzecim dniu, zgodnie z tym, czego każdy wyruszający w Himalaje spodziewa się – maoiści. Blokują szlak, żądają haraczu. Nie ma opcji – nie płacimy. Może skończyć się nawet rozlewem krwi. Kilka dni temu jakiś turysta nie chciał zapłacić. Powiediział, że w jego kraju była komuna i on kumuny wspierac nie będzie. Wbili mi kijek w udo. Ponoc wczesniej stali z karabinami. Teraz każdy pokornie płaci. Wie, że nie ma dyskucji, nie ma targów. Maoiści wypisuja imienne rachunki (po drodzę będą sprawdzane), obiecuja, że gdy obejma władzę oddadzą pieniądze. Cała przyjemność kosztuje kilkadziesiąt dolarów.

Po drodze śpimy w małych, odciętych od świata wioskach. Czasem jest to prawie hostel, czasem trafiamy na zwyczajny dom. Jak u tybetańskich uchodźców. Pytamy, czy maja dormitorium – oczywiście. Zostajemy na noc. Dormitorium to główna izba domu, obok w pokoju śpia gopspdarze. Klada nas na drewnianych kanapach, przykrywają ciepłymi kocami z wełny jaków. Nie ma pradu, śpimy przy świecach. Rano niespodzianka – wschodzące słońce różowie szczyty Annapurny, którą po raz pierwzy widzimy w całej okazałości…

Im drożej tym wyżej, coraz mniej rośnie. To, co nie urośnie, wnoszą na plecach tragarze. Chodzi, bosi, maja na plecach setki butelek piwa, coca-coli. Myślimy, że ci, których wynajmują za 5 dolarów dziennie turyści, to szczęściarze. Zarobią swoje 5 dol dziennie. Ale nie zawsze. Czasem widzimy kilku młodych, silnych wędrowców i tragarza uginającego się pod czterema olbrzymimi pleckami. że nieść więcej niż 25 kilo. Nikt chyba tego nie przestrzega. Kiedyś w miejscu, gdzie śpimy znajdują zostawione przez żące kilogramy pisma o modzie. A zastanawialismy sie, co mają w tych plecakach...

Tragarze nosza też w górę jedzenie, piwo, coca-colę. - Człowiek mniej kosztuje niż osiołek - tłumacza miejscowi. Kiedyś Marcin próbuje podnieść bagaz tragarza. Nie daje rady. Mały, szczupły człowiek pokazuje taśmę, która dodatkow zakłada na czoło. - Tak lżej - tłumaczy. Kariera tragarza jest krótka. Zaledwie kilka lat. Siada kręgosłup, nogi...

Przestajemy trochę kląć na maoistów. – Gdy tragarz ulegnie wypadkowi, turyście zwykle nie interesują się jego losem, a koszt zwieziena rannego człowiek w dół to gigantyczne pieniędze – mówi jeden z naszych gospodarzy. – I wtedy płacą maoiści…


Jest coraz wyżej, robimy zalecaną aklimatyzację. Choć to popularny trekking, zwykle idziemy sami.

Po dwóch tygodniach przekraczamy Thorung La (5 416 m.n.p.m), najwyżej położony punkt naszego trekkingu.

Idziemy krok po kroku, co kilka minut odpoczywamy. Plecaki ciążą – na tej wysokości każdy kilogram waży dziesieć razy więcej. Co roku z powodu choroby wysokościowej umiera tu kilku turystów. Najczęściej tych, co wlatują tu samolotem (dlatego cały czas szlismy sami, a nagle tak tłoczno) i śmieją się z choroby wysokościowej. Spotykmy takich dzień przed podejściem. Hałaśliwa grupa, całą noc wrzeszczą, wchodzą (przy okazji mocno niszcząć) na buddyski, usypany z kamieni wielki kopiec, aby ich GPS-y wskazały wyższa wysokość. ższych firm, wszytsko superprofesjonalne - jakby nie robili trekkingu, ale zdobywali samą Annapurnę.

Nie pasujemy do tego towarzystwa. Poza tym chcemy się wyspać. Szukamy więc jakies miejsca - znajdujemy opuszczomny chyba hostel. Nie ma ogrzewania, aale jest przynajmniej spokój... Rano pada śnieg, ale za chwilę pogoda zmienia się. Mamy super widoczność.

Potem, po przekroczeniu przełęczy strome zejście, w ciągu kilku godzin schodzimy ponda 2 tys. metrów w doł. Po drodze mijamy wspinających się turystów, czerwonych czerwonych wysiłku. Tylko bardzo doświadczeni wspinacze powinni robić trening w odrotna strone od zalecanej przezz przewodniki. A tu całe wycieczki, często ludzi w więcej niż w średnim wieku. To wycieczki, age ncje turystyczne biora wielkie pieniądze za zorganizowanie treningu. Jeśli uczestnik imprezy nie da rady, pieniądze przepadają, a delikwent musi jeszcze płacić za sprowadznie go do początku szlaku. A żeby większość nie dała rady, wystarczy poprowadzic ich najstromszymi podejściami….

Schodzimy w dół. Tu miasteczka, nie wioski, ta straona jest bardziej za gospodarowana, miejscowi cieszą się - budują drogę! Zachwycamy się doliną Kali - położoną między dwoma ośmiotysięcznikami. Miliony lat temu było tu może - i udaje nam się znaleźć fosila! Ale chyba nigdzie na świecie tak nie wieje....

Do Pokhary jedziemy na dachu autobusu. Wracamy do hostelu, gdzie zostawiliśmy rzeczy i natychmiast udajemy się do naszej ulubionej tynetańskiej knajpki. I jemy, jemy, jemy...

Potem Kathamndu. Nie możemy rozstać się z bajkowym miastem. Tu przyezdza się na kilka dni i zostaje tygodniamy. Spotykamy tu niespodziewanie kilku przyjaciół poznanych w górach, w Indiach nawet. Krzysiek, Monika i Marcina. Razem zachwycamy się stolicą królestwa Nepalu, razem jedziemy z powrotem do Indii. Święte Varansi nad Gangesem, którego baliśmy, które podróżni nazywają „Indie na surowo”, a które okazało się spokojnym, przyjaznym miejscem. Znowu zatłoczone Delhi. – Czy tym ludydziom coś podano? Tacy spokojni… – wspominamy nasze pierwsze wrażenia ze stolicy Indii sprzed kilku miesięcy. Towarzyszący nam podróżnicy śmieja się do rozpuku. – Miasto takie samo, to wy się zmieniliście!

Powoli rozglądamy się za biletem w stronę domu. W Delhi wybuchają zamieszki. Ludzie zaczynają wyjeżdżać. Ceny biletów osiągają astronomiczne pułapy. Idziemy do biura Aeroflotu. Moskwa? Stambuł? Kijów? Cokolwiek… Ceny wysokie. – Mam jedna promocje, ale pewnie wam nie pasuje… - mówi urzędniczka. – Warszawa za 400 dol., wylot dziś w nocy. Warszawa?? – A to, czego nie powiedzieliście że Polacy?

Za kilkanaście godzin jesteśmy w zimnej, listopadowej Warszawie.

2 komentarze:

uczi pisze...

Ha! U nas przed wejściem do parku narodowego też trzeba zapłcić.I nie ma opcji nie płacimy.Choć może kijka nie wbijają..

Dorotka pisze...

Warszawa w promocji......