czwartek, 18 listopada 2010

A jak wygrają nasi?

Jeśli chcemy pojeździć jeszcze po Azji, zanim wrócmi do domu, musimy popracować. Stefano dawno już poleciał do Tajlandii, skąd wróci do domu, wymieniliśmy się mailami, długo jeszcze będziemu korespondować. Wracamy na stare śmieci, do Blenheim, na winogrona. Jest już za zimno na namiot, mieszkamy w hostelu, który należy do właścicielki agencji, w której się zatrudniamy.

Hostel nazywa się „u Jacka”. Jack to wielki, łaciaty pies. Trochę szalony, uwielbia gonić za światłem. Mieszka tu kilkadziesiąt osób, z kilkunastu krajów. Przez kilka tygodni cały hostel żyje mistrzostwami świata w piłce nożnej. Mecze są nad ranem, nikomu jedno nie szkoda nocy, po meczy idzie się do pracy. W dzień finału jednka nie pracuje żadna farma. Gdy ważny mecz wygra czyjsć kraj, jego „reprezentanci” przygotowują dla całego hostelu imprezę. Czesi w wielkich garkach gotują grzańca, Niemcy kupują dla wszystkich piwsko. Nas tylko dwoje, jak Polska wygra – zbankrutujemy...

W hostelu mieszka mnóstwo Japończyków. Pytamy drobniukie dziewczyny, czy nie ciężko im pracować na farmie, czy nie nuży je 6-, czasem 7-dniowu dzień pracy. Śmieją się. – To dla nas odpoczynek. W Japoni to dopiero się pracuje! Opowiadają o swoim kraju. Chcą uciec, wyrwać się z kieratu. Nie chcą wyjeżdżać jak ich rodacy „japońscy turyści” raz w roku na kilka dni wakacji, w ciagu których „zaczliczają” całą Europę. Japończycy to niezwykle mili, uprzejmi ludzie.
Ale dziwaczni. Nigdy nie wiadomo, co sobie taki Japończyk myśli… Czasem powiedzą coś bardzo dziwnego, i nigdy nie wiemy, czy to błąd językowy, czy nasza nieznajomość japońskiej mentalności. Kiedyś Akiro, Japończyk kroi cytrynę. Oprócz soku ze zgniatanego, a wciąż nie przkrojonego owocu, leje się krew. - Co ty robisz, kroisz drugą stroną! – Japończyk zachowuje się, jakby nie wiedział o co chodzi. – Oj zawiodłeś mnie, co z waszymi samorajskimi tradycjami? – smije się Marcin pokazując Akro, jak trzymać scyzoryk.

Są też Niemcy, których których Nowej Zelandi pracuja tysiące. Wielu podróżników, ale są też tacy, którzy przyjechali tu po prostuu zarobić. Większość ze wschodnich Niemiec, nie chca pracować w zachodniej cześci swej ojczyzny, nie chcą w Europie, więc jada na antypody. I mnóstwo Czechów, których zawsze pytamy o naszych znajomyc ze Szkocji. Każdy paracował na jabłkach, potem podobnie ja my podróżował po Nowej Zelandii, teraz zarabiają na bilet do domu, na Azję, Amerykę Południową. Martin jest już drugi raz w Nowej Zelandii. Zjeździł całą Azję, teraz zarabia na Amerykę Południową. Tytan pracy, pracuje nawet po zmroku. Martin lubi marihuanę. Kiedyś jedzie z Marcinem na ryby, pali skręta za skrętem. Jest pare ryb, pora wracać. Ledwo trzymający się na nogach Martin wsiada za kierownica sportowego Subaru. – Może poczekamy jeszcze parę minut – proponuje Marcin licząc, że Czech dojdzie do siebie. – Pare minut… a racja, zapalę jeszcze skreta i jedzimy…

Jego imiennik, Martin ze Słowacji jest outsiderem. Marzy, żeby postawic sobie gdzies w słowackich górach przyczepę kempingową i spokojnie żyć. – Nic im nie dawac, nic od nich nie brać - mówi. Zanim przyjechał do Nowej Zelandii mieszkał w komunie hippisowskiej w Tatrach. – Hodujemy kozy, każdy pracuje, wszystko jest wspólne. Przyjedźcie kiedyś – zaprasza.

Brazylijczycy zawsze mówili do nas „amigos”. Bez nich na pewno byłoby smutniej. Pewnego dnia Marcinowi ginie nóż. Już wcześniej stracił nóż Francuz, jacyś turyści. Mija kilka tygodni. – Edmundo ma twój nóż – donosza Czesi. – Niemożliwe, pewnie kupił sobie taki sam. – nie wierzy Marcin. - Na pewno twój, ma takie same rysy – zapewniają nasi przyjaciele.

Jak nazwać przyjaciela złodziejem? Marcin pije z Czechami wino. Zastanawia się, jak rozwiązać sprawę. Po kolejnej butelce wina już wie. Łomocze w drzwi Brazylijczyków. – Oddaj mi natychmiast mój piep… nóż. Czesi czekają w pogotowiu na wypadek latynosko-słowiańskiej awantury. Brazylijczyk przez drzwi podaje nóż. Na drugi dzień w kuchni leżą wszystkie skradzione przez ostatnie tygodnie noże, Francuz dziękuje. – Nie ważne, że drogi. To była pamiątka po dziadku…. – Brazylijczyk przeprasza, wiecie jakie jest życie... Powraca stara przyjaźń, już nic więcej nie ginie.

Agnolańczyk, który ze swojego kraju uciekł przed wojną, a teraz tuła się po świecie, lata spędził w Brazyli śmieje się. – Oni tak mają. Opowiada o najdoskonalszej kradzieży, jaką widział na plaży w Rio. – Lezy sobie młody, bogaty, z wielkim radiomagnetofonem, technicznym cudem tamtych czasów. Ma zamknięte oczy, słucha radia. Mały obdartus w ciągu ułamka sekundy zabiara wielkie radio, a w jego miejsce podkłada stary, mały odbiornik nastawiony na ta samą stację. Okradziony zorientował się, dopiero, gdy po kilkunastu minutach otworzył oczy.
Angolańczyk prauje w hostelu jako portier, recepcjonista, sprzataczka razem wzięci. Opowiada o Afryce, o podróżach. – Mógłby się gdzieś osiedlić, ale świat jest taki ciekawy… Wrócić do Angoli? Już nie ma tamtej Angoli…

Paul, starszy już człowiek, choć pracuje na równi z młodymi, mówi. – Całe życie podróżowałem. Nie mam nic, nie kupiłem domu, nie mam samochodu, miejsca na świecie. Ale kiedy zasnę śni mi się rafa koralowa, piaski Sahary, starożytne miasta, które widziałem, dżungla, którą przemierzałem. Nie żałuję ani jednego dnia. Pracował w Grecji, Izraelu, Anglii, Australii, Kanadzie. – Obywatel świata – śmije się pytany o narodowość. Urodził się w Anglii, gdy był mały jego rodzice wymigrowali do Australii. Ma urode angielskiego rycerza ze starych filmów.

Pruning withaut pain
Pracujemy znowu przy winogronach. Idzie zima. Gdy rano jedziemy na winnicę jest jeszcze ciemno, mróz. Trzesę się, Brazylijki zdziwione. – Tobie zimno? Tam w Polsce macie przeciez po -30? Szczękając ząbami odpowiadam. – Ale nie wstajemy nad ranem żeby przycinać winogrona…. Gdy wschodzi słońca błyskawicznie robi się ciepło, w południe rozbieramy się do koszulek… Kończymy, gdy zajdzie słońce. Winogrona trzeba przygotować na zimę. Ta praca to nieustanny ból. Ból po kilku godzinach codziennego ściskania sekatora. Każda inna praca przy tej wydaje się zabawą. Każdy mówi o pracy w Nowej Zelandii – tu poznasz granice swoich możliwości.

Z winogron trzeba usunąc zbędne pędy, potem idealnie przyciąć, nawiązać te, które pozostaną na przyszły sezon na druty. Wszystko ostrożnie, aby nie pokaleczyć rośliny, wszystko szybko – pracujemy na akord. Tylko mordercze tempo pozwoli na sensowny zarobek.

Raz w tygodniu przyjeżdżają zatrudniani przez rząd „instruktorzy”. Pokazują ćwiczenia, które nie pozwolą może uniknąc bólu, ale jest szansa, że kontuzji. Co rok mnóstwo osób trafia do szpitala z przeciążonymi ścięgnami, z zapaleniem stawów. Ręce razem, wyginamy, teraz ręce do przodu - prezentuja panowie w garniturach, z brzuszkami. – Co godzinę przyrywajcie prace i ćwiczcie – zalecają. W hostelu na tablicy ogłoszeń, wielki plakat zatytuowany „Pruning withot pain”. Narysowane ćwiczenia, na wypadek gdyby ktoś zapomniał. Tylko w pracy na akord kto ma czas ćwiczyć… Ci, co pracuja od lat śmieja się – I tak nic nie pomaga, trzeba swoje odcierpieć…

Maja rację. Nic nie pomaga. Człowiek budzi się w nocy z potwornym bólem. Nie może ruszyć ręką. Pomaga czasem ciepło. Opatulamy nagdarstwki czym się da. Ze skarpet robimy wymyślne rękawiczki na nadgarstki. Po pracy wszyscy rzucają się do kranu z gorącą wodą, na chwile pomaga. Jeszcze kilak tygodni po skończeniu pracy bolą ręce.
Codziennie siedzimy przy piwie, winie – choć to ostatnie coraz bardziej zaczyna nam kojarzyć się z palącymi nadgarstkami. Zmieniamy pracę, zaczynamy pracować dla czeskiej agencji. Dwaj bracia, pracowali w Szkocji, Japonii, postanowili założyć swoją firmę. Pracują razem z nami, dobrze płacą.

Ostatni dzień pracy, od kilkunastu dni jesteśmy na małej farmie. Farmerzy maja winnica od niedawna, bardzo dokaldnie sprawdzają nasza pracę, patrza nam ciagle na ręce. Ostatni dzień. Kilka dni przed naszym odjazdem przychodzi farmer. - Na pewno wyjeżdżacie? A może przez agencje rezygnujcie z pracy? Jeśli tak, to powiedzcie, zatrudnimy was bezpośrednio, wiem, że różne są agnecje… – nie możemy, choćbyśmy nawet chcieli powiedzieć złego słowa o naszych Czechach. – Naprawdę wyjeżdżamy… - tak myślałem, że to dobre chłopaki, ale chciałem się upewnić, szkoda, że jedziecie, ale powodzenia… Ostatni dzień, farmer idzie, pewnie coś źle. - Dziękuję za staranność, za dbałość o winorośle – wręcza reklamówkę. W środku prezenty – pamiątki z Nowej Zelandii.

Czeka nas jeszcze jednoa niespodzianka, nasi czescy pracodawcy organizują dla nas pożegnalną imprezę. Jest wino z winnic, gdzie pracowliśmy, jest typwy czeski obiad, który wspólnie wszyscy przyrządzamy, a dla Marcina, wegetarianian, ryba. Są wszyscy pracownicy. – Do zobaczenia kiedyś, gdzieś w świecie – żegnamy się.

2 komentarze:

uczi pisze...

Ten kawałek z zamianą tego radia jest po prostu piękny..

Unknown pisze...

Przeczytałam wszystkie wpisy, cieszę się, że są też opowieści z poprzednich lat, byłam ich ciekawa. kibicuje wam, bo dzięki takim ludziom czuję, że moje marzenia wcale nie są aż takie niemożliwe;)
czekam z niecierpliwością na dalsze opowieści, a jeszcze bardziej na relacje z waszych kolejnych podróży...
pozdrawiam!
:D