sobota, 20 listopada 2010

Malezja, Indie

DŁUGA DROGA DO DOMU


Z Nowej Zelandii lecimy do Malezji. Znowu słodki zapach tropiku. Wyspa na morzu południowochińskim – wylegujemy się na bialutkim piasku pod palmami, nurkujemy w rafie koralowej w przeczystej wodzie.

Skończyło mi się miejsce w paszporcie – muszę wyrobić tymczasowy. Poslki konsul milo nas przyjmuje, radzi, gdzie jechać, opowiada o Malezji. Teoretycznie wyrobienie paszportu trwa 24 godz – ale przeciąga się do kilku dni. Bo zdjęcie musi być biometryczne. Chodzimy po zakładach – nikt nie wie, co to takiego, jak to zrobić. Jak zrobi – nie takie jak ma być, konsul krzywi się – takie nie może być… Staje pod murem Marcin pstryka mi fote – robimy odbitkę. W konsulacie zachwyceni – idealne – gdzie robiliście? Na przyszłość, żeby to miejce polecić innym. Doskonałe zdjęcie biometryczne…
I jeszcze jeden problem – Urząd Wojewódzki musi wydac zgodę na wyrobienie paszportu… I też teoretycznie trwa to chwilę, ale pracownicy konsulatu ostrzegają, że bywa że Urząd ociąga się nawet kilka dni… Konsulat wysyłą faks – i szok! Błyskawicznie przychodzi zgoda i dopisane ręcznie pozdrowienia i życzenia powodzenia dla podkarpackich podróżników. Pracownicy konsulatu mówią, że z czyms takim jeszcze się nie spotkali – żeby tak szybko i tak miło. Nie ma jak Podkarpacie J Więc mam nowy paszport – ręcznie wypisany z miejscem wydania Kuala Lumpur.

Za 200 dolarów kupujemy bilet do Indii. W hinduskiem biurze podróży – Hindus od razy wie, że ma być najtańszy. Pyta, czy na dziś wieczorem czy może na jutro… W samolocie wszystko poklejone taśmami klejącymi. Zamiast supernowoczesnego monitora, do jakich przyzwycziliśmy się latając arabskimi liniami, telewizor na lampy. Komunikaty lecą ze starego, taśmowego jeszcze magnetofonu. Grube Hinduski w Sari serwują alkohol. – Naleję od razy dwa drinki, żebym nie musiała biegać – uśmiecha się, znająca się na rzeczy, stewardessa. Czekamy na jedzenie. Marcin śmije się, że pewno gorują w woku. Prawie mu wierzę…

Potem Indie, szokujące, niemiłosiernie zatłoczone i czarne do spalin Delhi. Doba to jakby wypalic paczke mocnych papierosów, jeden po drugim. Żebracy, obieżyświacie, bogatsi Hindusi w rikszach. Przejście kilkuset metrów ulicy zajmuej czasem godzinę. Człowiek przeciska się w gąszczu ludzi, ryksz, świętych krów. Zapach krowich i nieraz ludzkich odchodów miesza się z przedziwnymi woniami egzotycznych przypraw, dymem kadzidełek. Kolorowe Sari kobiet, brudne łachmany trędowatych, błyszczące wielkie oczy żebrajacych dzieci. Indie podobno kocha się, albo nienawidzi. Są tacy, co nie chcą wychodzić z hostelu, w panice bukują najbliższy lot do kraju. Sa tacy, co zaczarowani Indiami płaczą, gdy wyjeżdżają.

Spotykamy Francuzów. Wpadają do hostelu zmęczeni po kilku dobach w autobusach, ale zachwyceni. Wrócili z Ladakhu, hinduskiej części Tybetu. – Musicie to zobaczyć – namawiają i bez sił padają na łóżka. Wsiadamy w pociąg, po drodze zatrzymujemy się w świętym mieście Sików Armistarze i podziwamy Złota Świątynię, przyglądamy się kolorowo ubranym pielgrzymom. Stąd rozpoczniemy drogę na północ.


Do Ladakhu, położonego między Himalajami i karoakorum jedzie się jedną z najwyżej położonych dróg świata. Serpentyny wspniaja się pod samo niebo, przekraczają górkie przełęcze – po drodze m.in. wspinamy się autobusem na wysokość 5327 m.n.pm. Na tejk drodze, niedaleko stolicy Ladakhu Leh, leży najwyżej położony na świecie punkt, do którego możn dotrzec samochodem – przełecz Khardung, położona na wysości 5602 m.n.p.m. I co najciekawsze – na taka wysokość wspinają się zwykłe, kursowe autobusy…


Z Manali do Leh jedzie się dwa dni. Czynna tylko dwa miesięce latem, wspinająca się aż do krainy wiecznego śniegu, droga jest też uważana za jedną z najniebezpieczniejszych na świecie. Wąska, nieutwardzona, zamykam oczy, gdy autobus wisi nad kilkusetmetrowymi przepaściami, gdy spod kół leca w dół kamienie, gdy czasem opony dotykacją miejsc, gdzie kończy się grunt, a zaczyna nicość. Po drodze, w dole widać wraki ciężarówek, autobusów. Najniebezpieczniejsze są mijanki – gdy z naprzeciwka nadjeżdża ciężarówka, wiemy, że za chwilę oba pojazdy będą powolutku, ostrożnie próbowały wyminąc się nad krawędzią. Czasem trwa to nawej kilkanaście minut. Kierowca jedzie wcale nie najwolniej, autobus trzeszczy, kierowca coś sobie nuci, pogwizduje.


Aby dostać ta prace, przeszedł specjalny kurs. I tą drogę najlepiej jechać takim, państwowym autobusem. Zwykle spadają te prywatne, wynajmowane przez turystów busy, kórych kierowcy nie poradzili sobie z drogą… Można jeszcze autostopem, ciężarówkami, z wojskiem. I są tacy co pokonują tą drogę motorem, rowerem.


Wysokość daje się we znaki, kilku osobom leci krew z nosa, niektórym pęka z bólu głowa. Kierowca jedzie, pogwizduje sobie. Po drodze tablice, - Niebo poczeka, spradż hamulce. Kochasz swoje dzieci? Zwolnij. W autobusie oprócz nas jest jeszcze para Szwajcarów Szwajcarów starszy Francuz. Ale niezwykłe widoki sprawiają, że zapominamy o strachu.
Ladkh był częścią Tybetu. Zajął dwa wieki temu go maharadża Kaszmiru, gdy Indie zajęli Anglicy, stał się automatycznie częścią kolonii, a potem częścia niepodległych Indii. Tybetańczycy, choć nigdy nie zakacpetowali hinduskiej aneksji królestwa, dziękowali historii, gdy Tybet zajęli Chińczycy. Ladach jest w tej chwili jedynym miejscem, gdzie można zobaczyc prawdziwy Tybet i jego, nie tylko nie niszczoną, ale kwitnąca tu kulturę. Hinduscy żołnierze, których w Ladakhu pełno, traktowani są tu nie jako okupanci, ale dobroczyńcy, obrońcy ocalałego skrawa Tybetu. Położona na wysokości ponad 3 tys metrów kraina zachwyca nas. Legendarny błękit nieba Ladakhu, ośnieżone, potężne szczyt otaczające dolinę. Wspaniałe, tybetańskie jedzenie, przyjemny chłód, niezapomniane widoki, stare, buddyjskie klasztory, białe stupy, kolorowo ubrani ludzie, mnisi. Mieszkamy w kamiennej stolicy, Leh, wędrujemy po wioskach, klasztorach. Wkoła góry, niezwykle gościnni Tybetanczycy, hinduscy żołnierze. Tu – lubiani. Dla Tybetańszyków to gwarant bezpieczeństwa – w końcu blisko to do Chin. A ich bracia z drugiej strony granicy mogą tylko pomarzyc o woności, którą mają w Ladakhu.
Jesteśmy w innym świecie, na innej planecie. Podróżnicy mówią – tylko tu w Ladakhu można jeszcze być w prawdziwym Tybecie…


Niedługo odjedzie ostatnie autobus w Indii - ale nie spieszymy się. Pozostaje jeszcze droga przez Kaszmir…

6 komentarzy:

Dorotka pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Dorotka pisze...

no to sie teraz musze wybrac do Ladakhu ;)))

Unknown pisze...

:)

uczi pisze...

O niespodzianka.Nie wiedziałem że byliście w Indiach.Tego Marcin nie mówił..

ska pisze...

usunął mi się przez przypadek komentarza :( w ogólę dzięki wielkie za komentarze - miło nam bardzo, że ktoś nas czyta :)

uczi - a to szuja... nie przyznał się hehe

Dorotka pisze...

szuja....
jak ładnie :))
delikatnie :))