Święty Mikołaj mieszka w Nowej Zelandii
Santa, mieszkający w Motuece Amerykanin mówi o nas podziwem. – Jedyni w historii świata, którzy wykiwali bretherens – i klepie nas przyjaźnie po ramieniu. Santę w Motucea znają wszyscy, każdy na ulicy wita go, zamieni parę słów. Długie białe włosy, biała broda, Santa chodzi codziennie w czerwonym długim płaszczu św. Mikolaja, tylko buty obieżyświata, zdarte wyskie trzewiki. W domu ma „bożonarodzeniowo” – jemioła, stająca cały rok choinka. – Bo u mnie Boże Narodzenie trwa cały rok – powtarza. Kochają go miejscowe dzieci, dumnie, że Mikołaj mieszka w ich miasteczku.
Santa jest dobrym duchem wszystkich włóczęgów. Poradzi, pomoże znaleźć prace, jak trzeba nakarmi, przenocuje i, choć tu to rzadkość, zawsze interweniuje, gdy pracownik czuje się pokrzywdzony przez pracodawcę. W jego domu zawsze pełno ludzi. W wigilię Santa przygotował gigantyczną kolację, chodził po mieście i zapraszał każdego napotkanego człowieka z plecakiem. Gdy pytali, kim jest odpowiadał. – A kogo spodziewacie się dziś spotkać w czerwonym płaszczu? Jestem Świtym Mikołajem! Zaproszenia odmówiła tylko jedna para Anglików. Santa miał na święta kilkadziesiąt osób z kilkunastu krajów.
Santa znalazł się w Księdze Guinness. Zrobił milion mil autostopem. – Czy znacie kogoś, kto nie zatrzyma się Świętemu Mikołajowi? – śmieje się. Przez ostatnie kilkanaście lat zwiedził prawie cały świat, przejechał nasza planetę wzdłuż i wszeż. Kiedyś dotarł na maleńką wyspę na Pacyfiku. Zabrał go jacht, też złapamy na okazję, który zatrzymał się na wyspece tylko na kilka dni. Santa chciał zostać dłużej, kiedyś coś przypłynie. Nic nie przypłynęło przez najbliższych kilka tygodni. Mieszkał we wraku samolotu, żywił się kokosami, kąpał w krystalicznym morzu. Do miał już dość kokosów udał się do położonej położonej środku wyspy malej wioski. – Może kupię jakieś normalne jedzenie – tubylce nie chcieli żadnych pieniędzy, od razu poczęstowali podróżnika, najlepszym, czym mieli. Dostał smażone nietoperze.
W Australii wysadzał dynamitem skały, pracował w kopalniach. Pracował na wszystkich możliwych farmach, w hotelach, pubach. Opowiada o Indiach lat 60-., 70. ziemi obiecanej Hippisów. Jeździł stopem po Polsce w latach 70. Podrózyjacy autostopem Amerykanien, nie znający słowa po polski spotykał się z wielką życzliwością. Do Krakowa zabrał Santę na okazję ksiądz, zaprosił do domu. Rano obudził go radosnym krzykiem. – Karol został papieżem! Ksiądz, okazało się profesor, znał osobiście papieża.
Można słuchac go godzinami, on tez jest dobrym słuchaczem, lubi opowieści podróżników, zawsze służy radą, polece swoje ulubione miejsca na świecie. U Santy spędzamy święta wielkanocne, też oczyście przy choince. Są Amrykanie, Brazylijczycy, Francuz, Czesi, długie rozmowy do nocy. Santa nakupił jedzenia – ale gotujecie sami, każdy coś ze swojego kraju.
Kiedy żegnaliśmy się z Santa, płakał. Wiele miesięcy później dostaliśmy od Norma e-mail o tym, że Santa wyjechał z Nowej Zelandii w kolejna autostopową podróż
- Santa zanim zaczął podróżowac był biznesmenwm, ale rzucił wszystko i wyruszył w świat – opowiada pracujący z nami na farmie Norm. Norm jest pół-Żydem, pól Maorysem. Jego hebrajska rodzina bardzo póno opuściła Palestynę, wyemigrowali do Anglii tuż przed wybuchem Drugiej Wojny Światowej. Potem krewni rozjechali się po całym świecie, od USA po właśnie Nową Zelandię. Norm, który czuje się tak samo mocno Żydem, jak Maorysem, ma śniadą cerę, długie, ciemne włosy. Z podziwem patrzymy jak szybko napełniaja się jego skrzynie jabłkami. Zbiera sam tyle ile my sześcioro dwie osoby. My spoceni, dyszący, Norm uśmiechnięty, czeka na nas na końcu rządka. – Nie przejmujcie się, ja to robie od wielu lat, a wam ja na pierwszy sezon i tak przyzwoicie idzie – pociesza.
Norm ma sześcioro dzieci, pracuje w sadzie cały rok. Marzy o wielkim, angielskim piętrowym autobusie. Odkłada każdego zaoszczędzonego dolara. – Będę jeździł z cała rodzinę z miejsca na miejsce, pracował jeden sezon tu, drugi tam, to jest życie – rozmarza się. – Potem może pojedziemy do Australii….
Tu to nic dziwnego ani nawet oryginalnego. A autobusach, campervanach, mieszka tu wiele rodzin. Nowa Zelandia to dziwny kraj. Są w nim komuny hipisowskie, ludzie anioły i są tacy, co zabiliby, gdyby stanąć, choć przypadkiem na ich posesji, zwykle szczelnie ogrodzonej drutem kolczastym. Są tacy, co biorą stopwiczów i są tacy, co bija każdego napotkanego cudzowmnac w pubie i podkreślają, jak wszystkich nienawidzą.
I nie ma prawie nic pośrodku.
Nowozelanczycy lubią Polaków. Nawet, jeśli nie wiedzą, gdzie dokładnie leży nasz kraj, maja z nim pozytywne skojarzenia. Niemal każdy od razu powie – papież, Wałęsą. Starszy farmer długo myśli, gdzie Polska. – Aaa to ten kraj z bliźniakami – przypomina sobie (wtedy w naszym kraju rządzą bracia Kaczyńscy). Kierowcy na stopie, koledzy z pracy, szefowie zawsze wypytuja o komunizm, wojnę, współczuja polskim losom. Co, jak co, ale najnowszą historię Nowozelanczycy znają świetnie, czasem zawstydzają nas. Zawsze podkreślają, że ich kraj też brał udział w II wojnie światowej, ich bohaterowie też walczyli z nazistami. – A wy w ogóle rozmawiacie z Niemcami? – dziwi się Squid i nie może uwierzyc, gdy odpowiedamy, że tak, oczywiście, że jeździmy czasem do Niemiec, że Niemcy przyjeżdżaja zwiedzać nasz kraj. – Niemożliwe – kiwa głową. – Po tym wszystkim…
Skuid jest naszym menadżerem, to on ukrywaj nas na farmie. Ma żonę z Wysp Samoa, mają mały, przytulny dom. Czasem zaprasza nas do siebie na weekendy, częstuje złowionymi przez sienie rybami. Mike pokazuje albumy. – To nasz garaż. Przez lata mieszkali w garażu. Tu w Nowej Zelandii to ani cos dziwnego, ani wstyd. Każdy żyje jak chce.
- Zawsze macie tu pracę – żegnamy się z Sqiusdem, z Normem, z szefem, mocnym uściskiem dłoni.
Nasze wielkie czerowne świetliki
Jedźmy autostopem, śpimy na dziko pod namiotem, chyba, że czasem jakiś kierowca zaprosi nas do domu. Jak Peter, który wraca z targu. Dziś nie poszło najlepiej, choć i tak było nieźle. Wciskamy się do samochodu pełnego świecidełek, koralików, tandetnej, plastikowej biżuterii wszytskich możliwych kształtów i kolorów. – Świetny biznes, polecam – zachwala. – Tandeta chińska, kosztuje mnie trochę więcej niż nic – smieje się. Turyści płacą za ta kupę kasy. Peter ma piekny dom, z widokiem na morze. Żonę pół Hawajkę - pół Japonkę. Przez kilka lat pływał po północnych morzach, zatrudniony przez armatora z Alaski. Pokazuje zdjęcia skutej lodem północy. – Kiedyś nasz statek dryfował przez wiele dni po Morzu Barentsa – zaczyna opowieści o zorzach polarnych, dalekich lodowych krainach. – Pieniądze były bardzo dobre. Choć to nie było tylko dla pieniędzy, to była przygoda życia – mówi. Za kilka tygodni wybiera się do Ameryki Południowej.
Zjeżdżamy prawie cała Południową Wyspę. Myjemy się w publicznych ubikacjach. To fajny wynalazek. Mały plastikowy budyneczek, w środku ubikacja, wielki zlew, stoją na każdym kroku. Za dolara można spędzić w tym cudzie 3 minuty. Gra muzyka i miły głos, co jakiś czas i informuje, ile czasu nam zostało. U stóp Mt Cooka, w centrum małej turystycznej miejscowości stoi takie cudo. Marcin goli się. Po 3 minutach, z twarzą do połowy ogolona słyszy ostrzeżenia. – Zostało ci kilka sekund. Co się może stać – kombinuje? – Najwyżej otowrza się drzwi, wyjdę i dorzycce dolara.. Czekam obok. Kończy się czas. – Opuść natychmiast toaletę – mówi mniej już miły głos.
Nagle słyszę przereźliwe wycie, coś jak wyjątkowo głośny alarm samochodowy. Za chwile światło – na toalecie zapala się migający neon, podbny do tych, jakie mają policyjne wozy. To wycie ta alarm, przerywany głosam informującym, że ten człowiek przekroczył toaletowy czas. Zbiegają się ludzie. Marcin, jak przestepca, winny najgorszej zbroni ucika z półoglona twarzą. Alarm wyje dobrych kilka minut.
Nie ma się, czym chwalić… Postanowiliśmy rozbić się w parku narodowym. I nie o darmowy nocleg tu chodziło. Pomieszkać w paprociowym lesie…. Śpimy w lesie paproci drzewiastych. Ten las to cud, całkowity unikat, kiedyś porastał całą Nową Zelandię. Rozbijmy namiot w na małej polance gąszczu, liczymy kroki do namiotu żeby odnaleźć go w nocy, wieszamy na gałęziach sznurki.
Policzyliśmy źle, zagapiliśmy się. Nie możemy znaleźć namiotu, w gąszczu jest tak ciemno, że nie widzimy palców w wyciagniętej ręki. Tak gęsto, że prawie nie da się chodzić. Co gorsza zapomnieliśmy latarki… Robi się zimno (mi w ciemnym lesie straszno). Robię zdjęcia, lampa błyskowa na chwilę oświetle ściane lasu, analizuje zdjęcia, namiotu ani śladu. Na szczęście mamy rowerową latarkę, miga na czerwono. Lepsze to niż nic. Udało się, po dwóch godzinach, znaleźliśmy namiot!
Ledwo weszliśmy, ciągle oświecając sobie drogę pulsującym czerwonym światłem krzyki. – Mamy ich, tu są, o tutaj! Serce w gardle. Padamy ziemie, gasimy szybko światło, staramy się nawet nie oddychać. Ze wszystkich stron otaczajaja nas kroki, światła latarek ślizgają się już po naszym namiocie. Po nas. Przez głowę przebiegają myśli. – Strażnicy parku? Taką wielką grupą? No, ale kto inny o tej porze?
Nie zauważyli nas, cudem. Poszli sobie, powoli podnosimy się, cicho wchodzimy do namiotu, nie ściecimy latarki, długo nasłuchujemy. Rano idziemy. Napis. – Zapraszamy na oglądanie świecących robaków. Najlepsza pora – po północy…Jeśli nie chcesz chodzić sam po lesie, zapraszamy na wycieczkę z przewodnikiem.
Ci turyści zobaczyli gigantycznego, czerwonego świetlika.
Nasz namiot to nie jedyne przestępstwo, jakie popełniamy w Nowej Zelandii. Kolejne jest można nawet większego kalibru. W ciemności, świecą oczy – opos! Zgodnie z prawem, powinniśmy go zabić.
W Nowej Zelandii nigdy nie było ssaków. Dlatego wyspy stały się ptasim rajem. Stąd endemiczne garunki – nieloty, z których do dziś przeżył tylko sławny kiwi. Kiwi są powolne, leniwe, większość dnia przesypiają. Kiwi okazały się bezbronne w starciu z psami, nawet szczurami, które przywieźli ludzie. Wyginęły prawie całkowicie. A oposy? Zaczęto hodować je w Nowej Zelandii na futra, olbrzymi i dochodowy przemysł zaczął jednka podupadać, gdy noszenie prawdziwego futra przestało należeć do dobrego tonu. Oposy czasem zabijano, czasem – wypuszczano… Śmieszne, przypominające skrzyżowanie małpki z wiewiórkę ssaki szybko rozprzestrzeniły się w całym kraju. Niszczą unikalne lasy, których i tak zostało już niewiele. Obowiązkiem każdego jest zabić oposa. Kiedyś wiozący nas kierowca, mało nie spowodował wypadku ostro skręcając, usiłując potrącić zauważonego na poboczu oposa.
Raz zatrzymuje nam się drogi, turystyczny autobus. Taki, który jedzie dookoła Nowej Zelandii, zatrzymując się w najciekawszych miejscach. Mówimy, że jesteśmy autostopowiczami. Kierowca i jednoczesnie przewodnik, energiczny, pełen humoru woła – Wsiadać, mam miejsca! Pyta, skąd, kim jesteśmy. Opowiadamy nasza historię. – Ci ludzie myli gary w Anglii, żeby przyjechac do Nowej Zelandii! Pasażerowie - turyści biją brawo. Zostajemy z nim na noc, pod hotelem rozbijamy namiot, mamy do dyspozycji kuchnię, łazienkę…Kierowca przy wielkiej mapie Nowej Zelandii pokazuje, jego zdaniem najciekawsze miejsce, w które koniecznie musimy się udać.
Nowa Zelandia to drogi kraj to podróży. Mimo stosunkow łatwego autostopu, stosunkowo tanich noclegów, poznawanie kraju czyniś drogim koszmarnie wysokie bilety wstepów do wszystkich miejsc, gdzie oglądac można nowoleznadzkie cuda. Wiele miejsc można zobaczyć tylko wynajmując przewodnika, indywidualnie turyści nie mogę ich zobaczyć wcale, lub z wielkimi problemami. W ten sposób zdobycie Mt Cooka to koszt kilku tysięcy dolarów. Pewnie Nowezelanczycy myśla sobie - skoro ktoś wyda tyle pieniędzy na bilet na koniec świata, będzie i płacił… Koszmarnie drogie są wstępy do miejsce związanych z realizacją „Władycy Pierścieni”. Choć film kręcono w calym kraju, i wszędzie można podziwiać znajome z kina krajobrazy, z kilka miejsc zamieniono w ogrodzoną turystyczną atrakcję. Nawet miejscowi odradzają nam oglądanie Hobbitonu – Wyglada to tak jak tu – pokazują otaczające nas soczyście zielne wzgórza, nasi autostopowi kierowcy. – Tylko w kilku padórkach dziury – domy Hobbistów. No i kosztuej to kilakdziesiąt dolarów.
Choć wstęp do Parków Narodowych jest darmowy, nowozelandczy robią wszystko, aby Hobbistów tak wyciągnąć wyciągnąć turystów pieniądze. Idziemy zobaczyć na lodowiec Franca Josepha. Słynny z tego, że jęzor lodowca spływa niemal wprost do lasu paproci drzewiastych, a po lodzie ślizgają się wielkie, kolorowe kea, jedyne na świecie papugi wysokogórskie. Pierwsza barierka, przed wejściem do lodowcowej doliny. – Nie idź dalej, grozi to śmiercią – ostzrehga olbrzymi napis, Śmierć może przynieść spadający z góry kamień (w szerokiej lodowcowej dolinie musiałby być to meteor) lub rzeka – wąski strumczyke – pewnie potrzeba by roztopienia całego lodowca, aby zmienił się w niebezpieczną rzekę. Niebezpieczńska obrazuja rysunki, topiące się dziecko i turysta z rozłupaną kamieniam głową. Oczywiście lodowiec jest tak wspaniały, że trzeba go zobaczyć, ale aby zrobić to bezpiecznie, należy wykupić wycieczkę z przewodnikiem. Forsujemy barierski, idziemy dalej, przed nami do jeszcze kilka takich „zapór”. Robi się stromo, jest drabinka, dla wycieczek, zamykana na klucz, więcej przykrywana deską, co mocno utrudnia zejście. Na lodowiec też tylko z przewodnikiem…
1 komentarz:
Smażone nietoperze.. Pięknie.
Prześlij komentarz