sobota, 15 sierpnia 2009

Timor Leste

Dili, 232 dzien podrozy

Timor Wschodni - tu udalo nam sie dotrzec z Polski ladem... A kraj to bardzo mlody, bardzo biedny i jak na Azje bardzo drogi...


Dalej juz samolotem :(


Jestesmy w Dili, stolicy Timoru Leste - jutro lecimy do Darwin. Probowalismy jechac dalej droga morska-ladowo - ale nie dalo sie... Wiec jest to ostatni punkt naszej podrozy ladem... I tak zajechalismy daleko, prawda? ;)

Dili to najmniejsza stolica w jakies bylismy, nawet laotanskie Vientiane, w porownaniu z malenskim i sennym Dili to metropolia. Jest straszliwie goraco i tak po prawdzie nie ma tu za bardzo co robic. Timor to najbiedniejsze panstwo Azji, ale jest tu szokujaco drogo - ceny wysrubowali zolnierze i pracownicy ONZ i innych organizachi, ktorych jest tu setki, jesli nie tysiace. Miejscowi robia zapewne wszystko, aby pomoc im wydawac horrendalnie wysokie diety... Spacerujemy wiec po miasteczku, siedzimy w porcie, rozmawiamy z kilkoma obiezyswiatami, ktorzy tez sie tu zapuscili, uczynilismy wszystko co w naszej mocy, aby znalezc jakis statek, nie dalo sie - wiec czekamy na lot - jutro lecimy do Darwin...
Jak cos wysiedziec
Z indonezyjskiej Atambuy turystyczny autobus do Dili kosztowal co najmniej za duzo - miejscowi twierdzili, ze nie ma na tej trasie zadnego publiczngeo transportu (mieli zreszta racje), zaczynal sie juz starszlwii skwar, a Marcin postanowil usiasc pod drzewem. - Na pewno cos ty wysiedzisz - mowie zla, bo zamiast probowac sie stad wydostac bedziemy siedziec. Ale Marcin twierdzi, ze wysiedzi. Zaczynaja sie nami interesowac miejscowi - gdzie jedziemy, czym i jak. I za chwile pojawia sie ciezarowka - zawiezie nas na granice. No, tym razem wysiedzielsimy...
Kierowca wysadza nas przed granica, myslimy ze to blisko, a okazuje sie 10 km.. Dystans do przejscia, ale nie w tym upale - oczywiscie za odpowiednia kase, kazdy nas tam zawiezie - ale stawki sa stanowczo za wysokie. Marcin znow postanawia siedziec - tym razem wysiedzieslimy wielkiego TIR-a, ktory jechal nie tylko na granice, ale az do samego Dili :)
Granica z Timorem Wschodnim - Timorscy pogranicznicy siedza za lawa, pod skromnym zadaszeniem, na swiezym powietrzu. Z powaga wypytuja po co do Timoru, na jak dlugo, czy kogos tam znamy - Timor Leste istnieje dopiero od trzech lat, wiec pogranicznicy takiego mlodziutkiego panstwa musza byc surowi i powazni :) Timorczycy sa zreszta niezykle dumni, ze swojego panstwa, z demokracji i niepodleglosci, o ktore zreszta przez wiele lat ciezko walczyli.
Pogranicznicy robia sie mili, kiedy dowiaduja sie, ze jestyesmy w Polski, bo Timorczycy to gorliwi katolicy, a Polska kojarzy im sie od razy z papiezem. Niestety, nawet papiez nam nie pomoze - musimy zaplacic 30 dol za wize - to bardzo drogo, biorac pod uwage, ze planujemy zatrzymac sie w Timorze tylko 2,3 dni - nie ma niestety wiz tranzytowych :(
My nie mamy diet ONZ (nietstety ;)
Z granicy do Dili jest jeszcze pare ladnych godzin - juz w pierwszych wioskach widzimy mnostwo zolnierz ONZ - Timor jest ich pelen. Jeszcze 3 lata temu w kraju trwala regularna wojna - teraz olbrzymia ilosc zagranicznych wojsk gwarantuje spokoj - i bezpieczenstwo. I choc jeszcze kilka lat temu bandy maczetowcow porywaly turystow, teraz trudno znalezc bardziej bezpieczne miejsce na Ziemii dla turysty - na kazdym kroku policja i wojsko. Ale mimo to wszystkie hotele, miejsca gdzie zatrzymuja sie turysci sa ogrodzone wysokimi plotami, drutem kolczatsym i strzezone.
Droga do Dili jest niezwykle malownicza, biegnie nad morzem, przez gory, czasem droga jest tak blisko krawedzi przepasci, ze mamy wrazenie, ze zaraz razem w nasza ciezarwonka znajdziemy sie w ocenie. Po drodze wioski - widac, ze Timor to bardzo biedny kraj, chalupiny sklecone zwykle z byle czego, najczesciej z palmowych lisci, chude, brudne dzieciaki - ale na nasz widok, wzszyscy krzycza "Hello Mister". smieja sie przyjaznie, machaja.
Dili to bardzo dziwne miasto - male, pelne panstwowych urzedow, wielkich ambasad, biur ONZ, sa tu nowe, szerokie ulice, ale sa i podniszczone pustostany, a w bocznych uliczkach male, biedne domki. Jeszcze nie tak dawno miasto bylo kompletnie zniszczone.
O ile zolnierze ONZ sa tu na pewno bardzo potrzebni, nie mozemy zrozumiec po kiego diaska tu tyle urzednikow - wydaje sie jakby na jedngo zolnierza przypadalo ich co najmniej kilku... Wyraznie sie nudza, wloczac sie calym dniami po miasteczku - jezdza wypasionymi samochodami, siedza w klimatyzowanych biurach, maja kosmicznie wysokie diety - to jest zycie... Bycie bialym w Timorze jest trudne, bo miejscowi na kazdym kroku traktuja nas, jakbysmy byli pracownikami ONZ, nie dociera tu wielu turystow, wiec malo kto traktuje nas jak podroznika - czasem, gdy slyszymy zawyzone ceny zartujemy - Nie mamy diet ONZ :) Jestesmy turystami. I miejscowi czesto nie moga uwierzyc....
Pilnie strzezeni
Ale do czegos nam sie urzednicy przydali :) W Timorze najskromniejszy (wlasciwie wyjatkowo brudny i maly) pokoi kosztuje 30-40 dol. W zyciu tyle nie zaplacimy - tym bardziej, ze wszytsko wkolo jest w miare tanie - tylko troche drozsze niz w Indonezji. Dziwne te ceny hoteli i nie wiadomo skad sie biora. Z takimi cenami do Timoru Leste dlugo jeszcze nie beda tu przyjezdzaly tlumy turystow...No, chyba, ze bardzo bogatych. Siedzimy wiec obok plazy, na przeciw portu - bardzo zreszta malowniczego. Robi sie ciemno - Ciekawe, czy cos wysiedzimy - mowie do Marcina, trzeba by sie w koncu rozjerzec za jakas miejscowka do spania. Ale Marcin twierdzi ze na pewno cos wysiedzimy. Taaa... zaraz ktos przyjdzie i da nam nocleg. Na pewno..
Przyszedl. Bardzo mily, ochroniarz jednego z biur ONZ. Spytal, czy nie szukamy noclegu, a jesli tak, to lepiej, zebysmy nie spali na plazy, bo kreci sie tu duzo ludzi - zaprasza nas do biura, ktorego pilnuje. Mozemy spac w srodku, ale wolimy rozbic namiot - od ulicy oddziela nas metalowa brama i kolczatse druty - na namiot jest sporo miejsca. Rozmawiamy z Florendo, tak ma na imie straznik. Dzis cala noc bedzie uczyc sie angielskiego, troche mu pomagamy, bo jutro rano ma prezentacje - ma opowiedziec dwa dowcipy. Florendo opowiada nam o urzedzie, pracuja tu Australijczycy, Portugalczycy i Malezyjczycy, opowiada o Timorze. Spi nam sie calkiem fajnie, gdyby jeszcze Florendo cala noc nie spiewal ;) - ale nie mozemy narzekac na naszego niezykle milego ochroniarza, zreszta ochrona tak wanzego biura nie moze spac. Rano zbieramy sie, zanim przyjda do pracu urzednicy. Moze nie bylibyt zbyt szczesliwi, gdyby zobaczyli przed swoim pieknym urzedem namiot ;)
Ten dzien przeznaczamy na szukanie kogos, kto zabierze nas do Australii,.,
NIkt nie plynie :(
Timorczycy sa niezwykle mili i pomocni - probuja pomoc, cos wymyslic. STraznicy portu mowia, ze w ciagu najblizszych tygodni nie plynie zaden cargo do Australii, ale polecaja nam biuro firmy kurierskiej, ktora wysyla do Darwin paczki - niestety, pracownicy biura sa bardzo rygorystczni - od kilku lat nie zabieraja zadnychb pasazerow. Ubezpieczenie, jakis wypadek kilka lat temu itd. Smiejemy sie, ze zapakujemy sie w paczke, ale pewnoe wyszlo by to drozej niz samolot. Idziemy do kolejnego biura - ci tez nie bioro pasazerow, ale i tak nie plyna w najblizszym czasie do Australii. Pozostaja jachty - jest ich cztery, wiec moze ktorys poplynie. Tylko jak sie do nich dostac? "Portowi" policjanici, czestuja nas kawa, mowia, ze postaraja sie cos dowiedziec, pomoc, a na razie mozemy siedziec z nimi, czekajac - moze ktos z jachtu wybierze sie na brzeg. Siedzimy czekamy - jest! Niemiecki zeglarz jest niezwykle mily - Zawsze zabieram ludzi, sam kiedys plywalem "jachtostopem" - mowi. - Ale caly problem w tym, ze trzeba byc we wlasciwym miejscu we wlasciwym czasie... A my nie jestesmy... :( Jest teraz najgorszy z mozliwych sezonow do zeglowania do Australii - przeciwne prady, przeciwne wiatry, wzburzone morze. Niemiec przyplynal z Papui Nowej Gwinei (a tak w ogole to az z Ameryki Poludniowej) i plynie na indonezysjka wyspe Sulawesi (szkoda, ze sie tam nie wybieramy :( Mowi, ze najlepszy i wlasciwie jedyny okres, kiedy mozna cos zlapac do Australii to listopad... No, troche za dlugo czekania :) Dwa inne jechty sa miejscowe i nigdzie nie plyna, a trzeci - to tez Niemiec, jest sam i wybiera sie do Australii, ale planuje zostawic tu jacht i leciec samolotem. - Nawet gdybyscie go jakims cudem namowili, poplynie najwczesniej za miesiac - dowiadujemy sie. - Ale pewnie go nikt nie namowi.... Ma zbyt "dodgy" jacht - smieje sie nasz rozmowca. Radzi nam samolot. I chyba ma rache - pytamy jeszcze kilku osob, wszyscy mowia jedno - samolot. Moze, gdby Timor byl tanszy posiedzielibysmy tu tydzien, dwa, moze cos by plynelo... Ale w tym czasie wydalibysmy pewnie tyle, co kosztuje bilet na samolot... Szkoda, jechalismy tyle ladem i chcielismy dojechac tak az do Australii :( ale trudno, cieszymy sie i tak, ze dojechalismy az do Timoru Wschoniego :) W koncu to tez kawal drogi.. :)
Jedziemy na lotnisko - pewni, ze kupimy tam bilety - ale nie kupimy - musimy wracac sie do centrum - do agencji - ktora ma bilety, ale bardzo drogie. Nawet jej pracownicy radza zabukowac w interenecie, troche tez z tym mamy problemy - chcemy leciec w piatek., ale weekendowe bilety, kiedy to do Darwin lataja pracownicy ONZ sa drogie - w koncu kupujemy bilet na poniedzialek... Nie mamy pojecia co bedziemy robic przez trzy dni... Ale oszczedzamy ladne kilakdzista dolarow na osobe, a tyle przeciez nie wydamy... ;)
No i wyladowalismy w hostelu
Tej nocy juz nie mamy takiego szczescia - jest weekend i okolice portu (do ktorego przyplynal gigantyczny nowozelandzki okreet wojskowy - ktory sobie ogladamy) sa pelne pianych, mlodych ludzi. Jestesmy dla nich niemala sensacja. Nie ma "naszego" straznika, jest jakis inny - moze tez pozwoli nam sie rozbic... Miejscowi znaja nas - mowia, ze nie ma sprawy, oczywiscie ze mozemy rozbic sie tam, gdzie wczoraj, ale pozniej, bo urzad jest ciagle otwarty. Wiec zamiast szukac czegos innego, czekamy, jest juz ok. 22iej, kiedy zamykaja urzad - chlopaki przychodza, idziemy do straznika, ale ten cos sie krzywi, boi sie, ze zauwazy nas patrol ONZ. Postanawiamy rozbic sie gdzie indziej, ale miejscowi zarzekaja sie, ze cos nam znajda. Proponuja zebysmy sie rozbili na chodniku, pod sklepem. Oni beda nas pilnowac - ale kto przypilnuje nas przed nimi? Sa calkiem mili, ale pewnie cala noc musielibysmy zpedzic na rozmowach z nimi i towarzyszeniu im w piciu lokla nych trunkow, a padamy na twarz po calykm dniu chodzeni z plecakami w upale. Wiec mowia, ze znajda cos inneg0. No i - znajduja - mowia, ze mozemy spac u nic w domu. Prowadza nas do jakichs olbrzmych pustostanow, moze niedokonczonej budowy? - ktora okazuja sie byc czyms w rodzaju skuatu - mieszkaja tu chyba wszyscy "bywalcy" okolic portu. Sa lekko pijani, a beda bardziej, i nie wszyscy sa przyjazni - ci, co nas zaprosli, owszem, ale ich wspolokatorzy sa malo zadowoloni z naszego towarzystwa. Myslimy sobie, co bedzie jak wypija wiecej? Pewnie nas nie pozabijaja ;) ale beda cala noc gledzic, wypytywac, w dodtaku cale towarzystow jest lekko podejrzane i tu juz, jak na ulicy, wcale nie kochaja bialych ;). No i jestesmy za wielka brama, ktrej otwarcie zajmuje co najmniej kilka minut... Szybko sie stad nmie wydostaniemy... Postanawiamy zmienic miejsce noclegu, poki czas, dziekujemy za goscine i (przy protestach) oswiedczamy ze jednak z niej nie skorzystamy. Jest juz pewnie polnoc, na miescie coraz wiecej imprezowiczow, jakis samochod z ludzmi, pracujacymi tu z pozarzadowej organizacji zatrzymuje sie i pyta, gdzie nas podrzucic. DObra, poddajemy sie, jedziemy do hostelu - 10 dol za osobe w dormitorium, ale trudno.
Hostel jest pustawy, choc calkiem przyjemny, klima, sala z telewizorem i - prysznic! Prawdziwy prysznic, pod dwoch miesiacach indonezyjskich "basenikow" :) Inni turysci - calkiem sympatyczni, Edna z Irlandii, ktory przyjechal wyrobic sobie nowa wize do Indoenzji, Australijczyk, ktory za kilka dni wezmie udzial w kolarskim wyscigu dookola Timoru (podziwiamy - w taki upal) i malzenistw w USA z kilkuletnim chlopcem, ktorzy podrozuja dookola swiata. - Maly ma jasne wlosy i wszyscy go zaczepiaja, dotykaja - mowia. - na poczatku go to bawilo, ale teraz starsznie sie denerwuje i zlosci. Amerykanie beda w podrozy pol roku, maja wcale nie jakis gigantyczny budzet - 100 dol dziennie na 3 osoby - oczywiscie o niebo wiekszy od naszego - ale sa miejsca, gdzie ciezko sie w nim zmiescic - chociazby Timor ;) Rozmawiamy o malarii - nawet nie wiedzielismy, ze Timor to jedno z najbardziej malarycznych miejsc w swiecie! Zagrozenie malaria jest tu takie samo jak w najniebezpieczniejszych pod tym wzgledem regionach Afryki! I o wiele wieksze niz na wyspach Indonezji - caly czas walczymy wiec z komarami! Malo pocieszyl nas Australijczyk, spotkany jeszcze w Kupangu, ktory mial az 4 razy malarie, w tym dwa razy w Timorze, i to w porze suchej - kiedy zagrozenie ma byc mniejsze... ladnie...

Dzis spedzilismy w hostelu druga, i ostania noc, a jutro o piatek rano mamy stawic sie do odprawy - wiec ta noc planujemy spedzic na lotnisku :) Moze straznicy okaza sie mili. I mamy nadzieje szybko odezwac sie w Darwin :) Pozdrawiamy!!!

1 komentarz:

Elcia pisze...

Dobre. Marcin masz mega moc przyciągania tego czego chcesz, to dopiero siła sugestii! Spróbuje tej metody może wysiedzę sobie przelot do was:))
Aga kiedy pokaże sie książka z wczesniejszych wypadów?