233 dni, 20 tys. km (szacunkowo), 11 krajow, mnostwo radosci, zero problemow - opuszczamy Azje
Etap azjatycki uznajemy za zakonczony ;)
Siedem i pol miesiaca zajelo nam przemierzenie Azji (z kawaleczkiem Europy) - kiedy w grudniu wyjezdzalismy z Polski, nie myslelismy, jak dlugo bedziemy w Azji, czy myslelismy, ze az tak dlugo? Siedem i pol miesiaca zajelo nam doracie ladem z Poslki do Australii. Azja pokazala nam setki swoich twarzy, przezylismy tu wspaniale chwile, widzielismy cuda przyrody i cuda cywilizacji, czasem bylismy zmeczeni - nigdy chorzy. Od wyjechania z Polski do przybycia do Timoru Wschodniego wydalismy po 2,5 tys euro na osobe - wliczjac wszystkie mozliwe koszty. Kolejne 100 euro na osobe koszowal nas bilet z Dili do Darwin - czyli dotrzemy do Australii za 2600 euro. Za taka podroz to chyba nie fortuna... ;)
Pewnie, ze taniej bylo by samolotem, nawet kilka razy oszczedzilisbysmy lecac na krotszych dystatnsach - ale podroz ladowa jest czyms fascynujacym, pozwala patrzec, jak zmienia sie swiat - klimat, kultura, krajobraz, ludzie...I bardzo cieszymy sie, ze pokonalismy caly ten dystans ladem.
Podroz ladem to cos niemal magicznego - i daje dziwne wrazenie - ze tak naprawde wszedzie jest blisko - za nawet egzotyczna Indonezja - jest blisko Polski - bo, skoro dojechalismy tu autobusami, pociagami (w co czesto Indonezyjczyc nie mogli uwierzyc) - to czy moze to byc daleko? Nasz swiat nie jest az tak wielki, jak nam sie wydaje, zadne miejsce nie jest tak odlegle, zeby nie mozna bylo tak dojechac, a nawet - nie myslac nawet o pdorozy tam - zeby nie martwic sie jego problemami. Teraz, gdy uslyszmy, ze cos dzieje sie w Wietnamie, czy w Timorze - nie ebdziemy myslec, ze to gdzies na koncu swiata - ale ze to calkiem niedaleko, prawie u nas, w naszym swiecie...
No i czas na podsumowanie i kilka praktycznych rad dla tych, ktorzy planuja podobna podroz. A warto ;) A co bylo warto najbardziej? Oto nasze ulubione miejsca (kolejnosc chronologiczna):
1. zamarzajacy Bajkal - i cala zimowa Syberia
2. chinski Wielki Mur - najbardziej podobalo nam sie, ze bylismy tam sami
3. cudne miasteczko Lijang i calkiem niedaleko od niego Wawoz Skaczacego Tygrysa
4. terasy ryzowe w Yunanie
5. Chinczycy - mili, przyjazni, cierpliwi - nawet przestalo nam przeszkadzac plucie i chrzakanie
6. Nha Thrang w Wietnamie - niby takie sobie zwykle miasto nad morzem, ale porzadnie tam wypoczelsimy, miejscowi byli niezwyle mili i wspaniale siedzialo sie z nimi wieczoremi przy piwie
7. delta Mekongu - jak dla nas najwspanialsze i w ogole nie turystczyne miejsce w Wietnamie
8.Angkor Wat w Kambodzy - nie bedziemy oryginalni, ale to miejsce rzuca na kolana
9. Kraina Tysiaca Wysp w Laosie - lenistow, luz i relaks, w dodtaku tanio i wspaniale kraobrazy
10.Lunag Prabang - miasto swiatyn, poranny bardzo egzotyczny targ i przyjazni mnisi
11.Latwe, przyjemnie i tanie podrozowanie po Tajlandii - po Indoechinach naprawde raj
12. Ko Tao - wspanialy snorkeling, cudne krajobrazy
13. Indonezja - chyba cala - wulkany Jawy, dzungla Sumatry, wyspy Gili, warany z Komodo, wulkany-wyspy kolo Flores.... duzo tego, do tego przyjazni ludzie i najlepsze w podrozy zarcie (a przy tym najtansze)
Liste mozna by ciagnac i ciagnac, bo tak naprawde kazdego dnia dzialo sie cos wpanialego, cos nowego, cos wyjatkowego, cos, co nas zachwycalo, dziwili, szokowalo. Spotkalismy tez mnostwo wspanialych ludzi - miejscowych i i nnych pdoroznikow :) - a kazdy czlowiek to wspaniala historia, to nowy swiat.
O to przeciez chodzi w podrozach i po to wyruszylismy :)
Ale podrozowanie to wcale nie wieczne wakacje - nie raz bylismy zmeczeni, nawet zniecheceni - bywalo za zimno, albo za goraca, czasem meczyli nas miejscowi, gdy ciagle chcieli nas naciagnac, albo - gdy, jak w Indonezj - byli zbyt mili - i absolutnie kazdy chcial sie z nami przywitac. Nie mielismy zandych powaznych, ani nawet mniej powaznych problemow zdrowotnych - mamy szczescie - choc tez uwazamy - nie jemy miesa, nie pijemy podejrzanej wody itd. Ale nie zapeszamy :) Nikt tez nas nie okradl ani nie napad, nasze starty to zgubiony noz i kilka popsutych rzeczy - jesli ktos okrada to producenci tych wszytkich drogich gadzetow ;) hehe
Oczywiscie, kilka miejsc nas rozczarowalo. Oto one ;)
1. ceny w Rosji - starszliwie drogie noclegi i ksiadz w Ulan-Ude, ktory w nocy, przy -30 stopniach odprawil nas z kwitkiem
2. zamkniety Tybet (w czasie, gdy bylismy w poblizu), a nawet problemy z dostaniem sie w jego okolice
3.niemoznosc podrozowania lokalnmi srodkami transportu w Wietnamie, koniecznosc wejscia w caly turystyczny przemysl, ktory odgradza od prawdziwego kraju
4. jakos tak nie mielismy szczescia do ludzi w Kambodzy, spotkalismy naprawde niewielu zyczliwych miejscowych
5. jedzenie w Kambodzy - drogie i czasto nie do przelkniecia
6.Bali - piekna wyspa, ale starszliwie zatloczona (turystami) i jak na Indoenzje bardzo droga
7. ceny hosteli w Timorze Wchodnim no i niemoznosc poplyniecia do Australii - szkoda, ze nie ma tu zadnyego promu to tak blisko - ponoc mogliby nim plynac nielegalnie imigranici. Taaa....
To chyba tyle - niewiele jak na osiem miesiecy :)
A teraz troche pratktcyznych rad:
Transport - najwygodniejszy - oczywiscie Rosja (i Ukraina) i ich wspaniale sypialne pociagi, w dodatku ciagle tanie, czyste i bezpieczne, szybko i wygodnie bylo nam w turystycznych autobusach w Wietnamie, najgorszy - Indonezja (powoli, ciano i glosno, no, ale tanio), najtaniej bylo nam jezdzic, poza Rosja, w Chinach (taniutkie twarde lawki w pociagach), Tajlandii i Indonezji, najdrozej w calych Indochinach (nie da sie uzyskac loklanej ceny) - autostopem udalo nam sie tylko w Tajlandii - w Rosji bylo za zimno, w Chinach - za drogo (kierowcy chcieli pieniadze) albo zbyt trudno (chinczycy otaczali nas i usilowali dociec co robimy), w Indochinach - tez drozyzna ;) - poza Laosem, gdzie moga zatrzymac sie pracownicy roznych charytatywnych organizacji, Tajladnia i Malezja - to oczywiscie stopowy raj, Indonezja - calkiem latwy stop, choc tez nie za darmo - ale nie drozej niz autobusem - ale bioroc pod uwage pokonany dystans - nie wydalismy na transport zbyt wiele...
Noclegi - tu najgorsza byla Rosja - drogo i zle - za noc w najobskurniejszym hotelu trzeba wydac co najmniej 10 euro - gdyby nie Hospitality Club... Oj, ciezko by bylo... Chiny - byly bardzo tanie (moze poza Pekinem) - czasem placiclismy starszliwe grosze - standart bardzo rozny, Wietnam - troche drozej (5-7dol) - ale zawsze super czysto i wygodnie (i zawsze telewizor ;), Kambodza - tanio (sredno 3 dol za pokoj) - standart bardzo rozny, Laos - znowu tanio i znowu roznie, Tajlandia - ciut drozej - ale czysto i wygodnie, Malezja - drogo i zle - najtansze dormitorium w KL - 3 dol, w dodtaku malo przyjemne miejsce, Singapur - oczywiscie drogo ;) i Indonezkja - tanio i bardzo roznie - najtaniej spalismy za 1 dol od osby w Laosie, najdrozej w Singapurze (nawet nie chcemy pamietac za ile) no i w Timorze Wschodnim... Plus noce w namiocie - bardzo tanie lub darmowe - choc nie raz narzekamy, ze nosimy namiot, to jednak oplaci sie - mimo, ze Azja nie jest najlpwzym miejscem na kemping...
Jedzenia - hehe mozna by pisac i pisac heheh Ukraina - tanio i dobrze mniam, mniam,Rosja - moze i smacznie ale bardzo drogo, wiec jechalismy na chis nkich zupkach, Chiny - bardzo tanio, ale te znaczki w menu.... naprawde, czasem ciezko bylo cos zamowic ;), Wietnam - nie wiemy, czy dobre, bo drogie bardzo, wiec zywilsimy sie bagietkami z jajkiem, ktore po miesiacy co najmniej nam zbrzydly, w Kambozy bylo bardzo drogo i bardzo zle z jedzeniem, wiec wyglodniali rzucilismy sie na zarcie w Laosie, ktore moze nie jakies genialne i nie najtansze - ale zawsze cos. A potem kulinarny raj Tajlandii i Malezji - w dodatku tanio, a Indonezja powalila nas na kolana - i jakaoscia, i cenami :)
Piwo i trunki wszelakie (to do Marcina) - Na Ukrainie wiaodmo - tanie i dobre piwo, w Rosji podobnie - choc czasem tzreba bylo z miejscowymi skosztowac czegos mocniejszego. Chiny...ech.... marzenie - piwo co prawda slabe, ale taniocha zupelna - za 0,5 l w knajpie pol dolara, a bywalo i mniej...i calkiem dobre, a rozne wodki i inne mocne trunki - tanizna zupelna, choc chinska wodke trudni przelknac, w Wietnamie mozna pic i pic piwo, bo nie dosc ze bardzo dobre to super tanie - za 2 litry lanego piwa - dolar! W kambodzy bylo juz o wiele, wiele gorzej - tu dolara trzeba bylo zaplacic za puszke najtanszego piwo w markecie, a potem Laos - za dolara mozna bylo miec piwo w knajpie, ale zawsze mozna bylo poratowac sie lao, lao - miejscowa wodka - pol litra za dolara... Tajlandia - drogo, choc palmowe wino mozna bylo kupic troche taniej niz piwo, a loklane wodke po bardziej przystpnej cenie.. Ale raj to nie jest - potem zaczely sie kraje muzulmanskie co musi oznaczac drogi alkohol - w Malezji mozna jeszcze znalezc chinskie, w miare tanie trunki, Indonezja - to czasow odkrycia Orang Tua, miejcowego wina (ok. 2 dol za ponad pol litra) - ciezkie czasy - piwo - ok. 2 dol za buletle w sklepie, a bywalo i drozej. Czasem mozna znalezc jakies lokalne trunkie, ale po tym, jak na Bali od takowych specjlaow umarlo 20 turystow, lepiej uwazac... No - chyba koniec - w Timorze piwo jest koszmarnie drogie, ale maja za 2,5 dol Orang Tua. Zawsze cos :)
Ludzie - tu nie napiszmy wiele, bo wszedzie, w kazdym kraju mozna spotkac ludzi dobrych i zlych, milych i tych mniej milych, zreszta nie kazdy musi kochac turystow.. Ale najlepsze doswiadczenia mieslimyw Chinach, Tajlandii, Malezji i Indoenzeji, tam tez ludzie bywali (no, moze czasami poza oprocz Indoenzji) najuczciwsji - zadnego przeplacania, zadnych pdowjnych cen... W Laosie - bylo roznie, a jakos, jesli chodzi o tubylcow najmniej milo wspominamy Kambodze. Ale geberwalnie Azja jest przyjemna, bezpieczna i bardzo przyjazna, A ze czasem ktos naciagnie nas na dolara... No, zawsze to denerwuje, trzeba poklac i zapomniec.
No... Wyjezdzamy jutro z Azji, dziwne to az, bo troche sie tu zasiedzielsimy - oglaszmay wiec nasz azjatycki i jednoczesnie ladowy etap podrozy za zakonczony :) I calkiem udany! Pozdrawiamy wszystkich, ktorzy nas czytali i mamy nadzieje - beda czytac! A jutro rozpoczynamy nowy etap - Australia!
niedziela, 16 sierpnia 2009
sobota, 15 sierpnia 2009
Timor Leste
Dili, 232 dzien podrozy
Timor Wschodni - tu udalo nam sie dotrzec z Polski ladem... A kraj to bardzo mlody, bardzo biedny i jak na Azje bardzo drogi...
Dalej juz samolotem :(
Jestesmy w Dili, stolicy Timoru Leste - jutro lecimy do Darwin. Probowalismy jechac dalej droga morska-ladowo - ale nie dalo sie... Wiec jest to ostatni punkt naszej podrozy ladem... I tak zajechalismy daleko, prawda? ;)
Dili to najmniejsza stolica w jakies bylismy, nawet laotanskie Vientiane, w porownaniu z malenskim i sennym Dili to metropolia. Jest straszliwie goraco i tak po prawdzie nie ma tu za bardzo co robic. Timor to najbiedniejsze panstwo Azji, ale jest tu szokujaco drogo - ceny wysrubowali zolnierze i pracownicy ONZ i innych organizachi, ktorych jest tu setki, jesli nie tysiace. Miejscowi robia zapewne wszystko, aby pomoc im wydawac horrendalnie wysokie diety... Spacerujemy wiec po miasteczku, siedzimy w porcie, rozmawiamy z kilkoma obiezyswiatami, ktorzy tez sie tu zapuscili, uczynilismy wszystko co w naszej mocy, aby znalezc jakis statek, nie dalo sie - wiec czekamy na lot - jutro lecimy do Darwin...
Jak cos wysiedziec
Z indonezyjskiej Atambuy turystyczny autobus do Dili kosztowal co najmniej za duzo - miejscowi twierdzili, ze nie ma na tej trasie zadnego publiczngeo transportu (mieli zreszta racje), zaczynal sie juz starszlwii skwar, a Marcin postanowil usiasc pod drzewem. - Na pewno cos ty wysiedzisz - mowie zla, bo zamiast probowac sie stad wydostac bedziemy siedziec. Ale Marcin twierdzi, ze wysiedzi. Zaczynaja sie nami interesowac miejscowi - gdzie jedziemy, czym i jak. I za chwile pojawia sie ciezarowka - zawiezie nas na granice. No, tym razem wysiedzielsimy...
Kierowca wysadza nas przed granica, myslimy ze to blisko, a okazuje sie 10 km.. Dystans do przejscia, ale nie w tym upale - oczywiscie za odpowiednia kase, kazdy nas tam zawiezie - ale stawki sa stanowczo za wysokie. Marcin znow postanawia siedziec - tym razem wysiedzieslimy wielkiego TIR-a, ktory jechal nie tylko na granice, ale az do samego Dili :)
Granica z Timorem Wschodnim - Timorscy pogranicznicy siedza za lawa, pod skromnym zadaszeniem, na swiezym powietrzu. Z powaga wypytuja po co do Timoru, na jak dlugo, czy kogos tam znamy - Timor Leste istnieje dopiero od trzech lat, wiec pogranicznicy takiego mlodziutkiego panstwa musza byc surowi i powazni :) Timorczycy sa zreszta niezykle dumni, ze swojego panstwa, z demokracji i niepodleglosci, o ktore zreszta przez wiele lat ciezko walczyli.
Pogranicznicy robia sie mili, kiedy dowiaduja sie, ze jestyesmy w Polski, bo Timorczycy to gorliwi katolicy, a Polska kojarzy im sie od razy z papiezem. Niestety, nawet papiez nam nie pomoze - musimy zaplacic 30 dol za wize - to bardzo drogo, biorac pod uwage, ze planujemy zatrzymac sie w Timorze tylko 2,3 dni - nie ma niestety wiz tranzytowych :(
My nie mamy diet ONZ (nietstety ;)
Z granicy do Dili jest jeszcze pare ladnych godzin - juz w pierwszych wioskach widzimy mnostwo zolnierz ONZ - Timor jest ich pelen. Jeszcze 3 lata temu w kraju trwala regularna wojna - teraz olbrzymia ilosc zagranicznych wojsk gwarantuje spokoj - i bezpieczenstwo. I choc jeszcze kilka lat temu bandy maczetowcow porywaly turystow, teraz trudno znalezc bardziej bezpieczne miejsce na Ziemii dla turysty - na kazdym kroku policja i wojsko. Ale mimo to wszystkie hotele, miejsca gdzie zatrzymuja sie turysci sa ogrodzone wysokimi plotami, drutem kolczatsym i strzezone.
Droga do Dili jest niezwykle malownicza, biegnie nad morzem, przez gory, czasem droga jest tak blisko krawedzi przepasci, ze mamy wrazenie, ze zaraz razem w nasza ciezarwonka znajdziemy sie w ocenie. Po drodze wioski - widac, ze Timor to bardzo biedny kraj, chalupiny sklecone zwykle z byle czego, najczesciej z palmowych lisci, chude, brudne dzieciaki - ale na nasz widok, wzszyscy krzycza "Hello Mister". smieja sie przyjaznie, machaja.
Dili to bardzo dziwne miasto - male, pelne panstwowych urzedow, wielkich ambasad, biur ONZ, sa tu nowe, szerokie ulice, ale sa i podniszczone pustostany, a w bocznych uliczkach male, biedne domki. Jeszcze nie tak dawno miasto bylo kompletnie zniszczone.
O ile zolnierze ONZ sa tu na pewno bardzo potrzebni, nie mozemy zrozumiec po kiego diaska tu tyle urzednikow - wydaje sie jakby na jedngo zolnierza przypadalo ich co najmniej kilku... Wyraznie sie nudza, wloczac sie calym dniami po miasteczku - jezdza wypasionymi samochodami, siedza w klimatyzowanych biurach, maja kosmicznie wysokie diety - to jest zycie... Bycie bialym w Timorze jest trudne, bo miejscowi na kazdym kroku traktuja nas, jakbysmy byli pracownikami ONZ, nie dociera tu wielu turystow, wiec malo kto traktuje nas jak podroznika - czasem, gdy slyszymy zawyzone ceny zartujemy - Nie mamy diet ONZ :) Jestesmy turystami. I miejscowi czesto nie moga uwierzyc....
Pilnie strzezeni
Ale do czegos nam sie urzednicy przydali :) W Timorze najskromniejszy (wlasciwie wyjatkowo brudny i maly) pokoi kosztuje 30-40 dol. W zyciu tyle nie zaplacimy - tym bardziej, ze wszytsko wkolo jest w miare tanie - tylko troche drozsze niz w Indonezji. Dziwne te ceny hoteli i nie wiadomo skad sie biora. Z takimi cenami do Timoru Leste dlugo jeszcze nie beda tu przyjezdzaly tlumy turystow...No, chyba, ze bardzo bogatych. Siedzimy wiec obok plazy, na przeciw portu - bardzo zreszta malowniczego. Robi sie ciemno - Ciekawe, czy cos wysiedzimy - mowie do Marcina, trzeba by sie w koncu rozjerzec za jakas miejscowka do spania. Ale Marcin twierdzi ze na pewno cos wysiedzimy. Taaa... zaraz ktos przyjdzie i da nam nocleg. Na pewno..
Przyszedl. Bardzo mily, ochroniarz jednego z biur ONZ. Spytal, czy nie szukamy noclegu, a jesli tak, to lepiej, zebysmy nie spali na plazy, bo kreci sie tu duzo ludzi - zaprasza nas do biura, ktorego pilnuje. Mozemy spac w srodku, ale wolimy rozbic namiot - od ulicy oddziela nas metalowa brama i kolczatse druty - na namiot jest sporo miejsca. Rozmawiamy z Florendo, tak ma na imie straznik. Dzis cala noc bedzie uczyc sie angielskiego, troche mu pomagamy, bo jutro rano ma prezentacje - ma opowiedziec dwa dowcipy. Florendo opowiada nam o urzedzie, pracuja tu Australijczycy, Portugalczycy i Malezyjczycy, opowiada o Timorze. Spi nam sie calkiem fajnie, gdyby jeszcze Florendo cala noc nie spiewal ;) - ale nie mozemy narzekac na naszego niezykle milego ochroniarza, zreszta ochrona tak wanzego biura nie moze spac. Rano zbieramy sie, zanim przyjda do pracu urzednicy. Moze nie bylibyt zbyt szczesliwi, gdyby zobaczyli przed swoim pieknym urzedem namiot ;)
Ten dzien przeznaczamy na szukanie kogos, kto zabierze nas do Australii,.,
NIkt nie plynie :(
Timorczycy sa niezwykle mili i pomocni - probuja pomoc, cos wymyslic. STraznicy portu mowia, ze w ciagu najblizszych tygodni nie plynie zaden cargo do Australii, ale polecaja nam biuro firmy kurierskiej, ktora wysyla do Darwin paczki - niestety, pracownicy biura sa bardzo rygorystczni - od kilku lat nie zabieraja zadnychb pasazerow. Ubezpieczenie, jakis wypadek kilka lat temu itd. Smiejemy sie, ze zapakujemy sie w paczke, ale pewnoe wyszlo by to drozej niz samolot. Idziemy do kolejnego biura - ci tez nie bioro pasazerow, ale i tak nie plyna w najblizszym czasie do Australii. Pozostaja jachty - jest ich cztery, wiec moze ktorys poplynie. Tylko jak sie do nich dostac? "Portowi" policjanici, czestuja nas kawa, mowia, ze postaraja sie cos dowiedziec, pomoc, a na razie mozemy siedziec z nimi, czekajac - moze ktos z jachtu wybierze sie na brzeg. Siedzimy czekamy - jest! Niemiecki zeglarz jest niezwykle mily - Zawsze zabieram ludzi, sam kiedys plywalem "jachtostopem" - mowi. - Ale caly problem w tym, ze trzeba byc we wlasciwym miejscu we wlasciwym czasie... A my nie jestesmy... :( Jest teraz najgorszy z mozliwych sezonow do zeglowania do Australii - przeciwne prady, przeciwne wiatry, wzburzone morze. Niemiec przyplynal z Papui Nowej Gwinei (a tak w ogole to az z Ameryki Poludniowej) i plynie na indonezysjka wyspe Sulawesi (szkoda, ze sie tam nie wybieramy :( Mowi, ze najlepszy i wlasciwie jedyny okres, kiedy mozna cos zlapac do Australii to listopad... No, troche za dlugo czekania :) Dwa inne jechty sa miejscowe i nigdzie nie plyna, a trzeci - to tez Niemiec, jest sam i wybiera sie do Australii, ale planuje zostawic tu jacht i leciec samolotem. - Nawet gdybyscie go jakims cudem namowili, poplynie najwczesniej za miesiac - dowiadujemy sie. - Ale pewnie go nikt nie namowi.... Ma zbyt "dodgy" jacht - smieje sie nasz rozmowca. Radzi nam samolot. I chyba ma rache - pytamy jeszcze kilku osob, wszyscy mowia jedno - samolot. Moze, gdby Timor byl tanszy posiedzielibysmy tu tydzien, dwa, moze cos by plynelo... Ale w tym czasie wydalibysmy pewnie tyle, co kosztuje bilet na samolot... Szkoda, jechalismy tyle ladem i chcielismy dojechac tak az do Australii :( ale trudno, cieszymy sie i tak, ze dojechalismy az do Timoru Wschoniego :) W koncu to tez kawal drogi.. :)
Jedziemy na lotnisko - pewni, ze kupimy tam bilety - ale nie kupimy - musimy wracac sie do centrum - do agencji - ktora ma bilety, ale bardzo drogie. Nawet jej pracownicy radza zabukowac w interenecie, troche tez z tym mamy problemy - chcemy leciec w piatek., ale weekendowe bilety, kiedy to do Darwin lataja pracownicy ONZ sa drogie - w koncu kupujemy bilet na poniedzialek... Nie mamy pojecia co bedziemy robic przez trzy dni... Ale oszczedzamy ladne kilakdzista dolarow na osobe, a tyle przeciez nie wydamy... ;)
No i wyladowalismy w hostelu
Tej nocy juz nie mamy takiego szczescia - jest weekend i okolice portu (do ktorego przyplynal gigantyczny nowozelandzki okreet wojskowy - ktory sobie ogladamy) sa pelne pianych, mlodych ludzi. Jestesmy dla nich niemala sensacja. Nie ma "naszego" straznika, jest jakis inny - moze tez pozwoli nam sie rozbic... Miejscowi znaja nas - mowia, ze nie ma sprawy, oczywiscie ze mozemy rozbic sie tam, gdzie wczoraj, ale pozniej, bo urzad jest ciagle otwarty. Wiec zamiast szukac czegos innego, czekamy, jest juz ok. 22iej, kiedy zamykaja urzad - chlopaki przychodza, idziemy do straznika, ale ten cos sie krzywi, boi sie, ze zauwazy nas patrol ONZ. Postanawiamy rozbic sie gdzie indziej, ale miejscowi zarzekaja sie, ze cos nam znajda. Proponuja zebysmy sie rozbili na chodniku, pod sklepem. Oni beda nas pilnowac - ale kto przypilnuje nas przed nimi? Sa calkiem mili, ale pewnie cala noc musielibysmy zpedzic na rozmowach z nimi i towarzyszeniu im w piciu lokla nych trunkow, a padamy na twarz po calykm dniu chodzeni z plecakami w upale. Wiec mowia, ze znajda cos inneg0. No i - znajduja - mowia, ze mozemy spac u nic w domu. Prowadza nas do jakichs olbrzmych pustostanow, moze niedokonczonej budowy? - ktora okazuja sie byc czyms w rodzaju skuatu - mieszkaja tu chyba wszyscy "bywalcy" okolic portu. Sa lekko pijani, a beda bardziej, i nie wszyscy sa przyjazni - ci, co nas zaprosli, owszem, ale ich wspolokatorzy sa malo zadowoloni z naszego towarzystwa. Myslimy sobie, co bedzie jak wypija wiecej? Pewnie nas nie pozabijaja ;) ale beda cala noc gledzic, wypytywac, w dodtaku cale towarzystow jest lekko podejrzane i tu juz, jak na ulicy, wcale nie kochaja bialych ;). No i jestesmy za wielka brama, ktrej otwarcie zajmuje co najmniej kilka minut... Szybko sie stad nmie wydostaniemy... Postanawiamy zmienic miejsce noclegu, poki czas, dziekujemy za goscine i (przy protestach) oswiedczamy ze jednak z niej nie skorzystamy. Jest juz pewnie polnoc, na miescie coraz wiecej imprezowiczow, jakis samochod z ludzmi, pracujacymi tu z pozarzadowej organizacji zatrzymuje sie i pyta, gdzie nas podrzucic. DObra, poddajemy sie, jedziemy do hostelu - 10 dol za osobe w dormitorium, ale trudno.
Hostel jest pustawy, choc calkiem przyjemny, klima, sala z telewizorem i - prysznic! Prawdziwy prysznic, pod dwoch miesiacach indonezyjskich "basenikow" :) Inni turysci - calkiem sympatyczni, Edna z Irlandii, ktory przyjechal wyrobic sobie nowa wize do Indoenzji, Australijczyk, ktory za kilka dni wezmie udzial w kolarskim wyscigu dookola Timoru (podziwiamy - w taki upal) i malzenistw w USA z kilkuletnim chlopcem, ktorzy podrozuja dookola swiata. - Maly ma jasne wlosy i wszyscy go zaczepiaja, dotykaja - mowia. - na poczatku go to bawilo, ale teraz starsznie sie denerwuje i zlosci. Amerykanie beda w podrozy pol roku, maja wcale nie jakis gigantyczny budzet - 100 dol dziennie na 3 osoby - oczywiscie o niebo wiekszy od naszego - ale sa miejsca, gdzie ciezko sie w nim zmiescic - chociazby Timor ;) Rozmawiamy o malarii - nawet nie wiedzielismy, ze Timor to jedno z najbardziej malarycznych miejsc w swiecie! Zagrozenie malaria jest tu takie samo jak w najniebezpieczniejszych pod tym wzgledem regionach Afryki! I o wiele wieksze niz na wyspach Indonezji - caly czas walczymy wiec z komarami! Malo pocieszyl nas Australijczyk, spotkany jeszcze w Kupangu, ktory mial az 4 razy malarie, w tym dwa razy w Timorze, i to w porze suchej - kiedy zagrozenie ma byc mniejsze... ladnie...
Dzis spedzilismy w hostelu druga, i ostania noc, a jutro o piatek rano mamy stawic sie do odprawy - wiec ta noc planujemy spedzic na lotnisku :) Moze straznicy okaza sie mili. I mamy nadzieje szybko odezwac sie w Darwin :) Pozdrawiamy!!!
Timor Wschodni - tu udalo nam sie dotrzec z Polski ladem... A kraj to bardzo mlody, bardzo biedny i jak na Azje bardzo drogi...
Dalej juz samolotem :(
Jestesmy w Dili, stolicy Timoru Leste - jutro lecimy do Darwin. Probowalismy jechac dalej droga morska-ladowo - ale nie dalo sie... Wiec jest to ostatni punkt naszej podrozy ladem... I tak zajechalismy daleko, prawda? ;)
Dili to najmniejsza stolica w jakies bylismy, nawet laotanskie Vientiane, w porownaniu z malenskim i sennym Dili to metropolia. Jest straszliwie goraco i tak po prawdzie nie ma tu za bardzo co robic. Timor to najbiedniejsze panstwo Azji, ale jest tu szokujaco drogo - ceny wysrubowali zolnierze i pracownicy ONZ i innych organizachi, ktorych jest tu setki, jesli nie tysiace. Miejscowi robia zapewne wszystko, aby pomoc im wydawac horrendalnie wysokie diety... Spacerujemy wiec po miasteczku, siedzimy w porcie, rozmawiamy z kilkoma obiezyswiatami, ktorzy tez sie tu zapuscili, uczynilismy wszystko co w naszej mocy, aby znalezc jakis statek, nie dalo sie - wiec czekamy na lot - jutro lecimy do Darwin...
Jak cos wysiedziec
Z indonezyjskiej Atambuy turystyczny autobus do Dili kosztowal co najmniej za duzo - miejscowi twierdzili, ze nie ma na tej trasie zadnego publiczngeo transportu (mieli zreszta racje), zaczynal sie juz starszlwii skwar, a Marcin postanowil usiasc pod drzewem. - Na pewno cos ty wysiedzisz - mowie zla, bo zamiast probowac sie stad wydostac bedziemy siedziec. Ale Marcin twierdzi, ze wysiedzi. Zaczynaja sie nami interesowac miejscowi - gdzie jedziemy, czym i jak. I za chwile pojawia sie ciezarowka - zawiezie nas na granice. No, tym razem wysiedzielsimy...
Kierowca wysadza nas przed granica, myslimy ze to blisko, a okazuje sie 10 km.. Dystans do przejscia, ale nie w tym upale - oczywiscie za odpowiednia kase, kazdy nas tam zawiezie - ale stawki sa stanowczo za wysokie. Marcin znow postanawia siedziec - tym razem wysiedzieslimy wielkiego TIR-a, ktory jechal nie tylko na granice, ale az do samego Dili :)
Granica z Timorem Wschodnim - Timorscy pogranicznicy siedza za lawa, pod skromnym zadaszeniem, na swiezym powietrzu. Z powaga wypytuja po co do Timoru, na jak dlugo, czy kogos tam znamy - Timor Leste istnieje dopiero od trzech lat, wiec pogranicznicy takiego mlodziutkiego panstwa musza byc surowi i powazni :) Timorczycy sa zreszta niezykle dumni, ze swojego panstwa, z demokracji i niepodleglosci, o ktore zreszta przez wiele lat ciezko walczyli.
Pogranicznicy robia sie mili, kiedy dowiaduja sie, ze jestyesmy w Polski, bo Timorczycy to gorliwi katolicy, a Polska kojarzy im sie od razy z papiezem. Niestety, nawet papiez nam nie pomoze - musimy zaplacic 30 dol za wize - to bardzo drogo, biorac pod uwage, ze planujemy zatrzymac sie w Timorze tylko 2,3 dni - nie ma niestety wiz tranzytowych :(
My nie mamy diet ONZ (nietstety ;)
Z granicy do Dili jest jeszcze pare ladnych godzin - juz w pierwszych wioskach widzimy mnostwo zolnierz ONZ - Timor jest ich pelen. Jeszcze 3 lata temu w kraju trwala regularna wojna - teraz olbrzymia ilosc zagranicznych wojsk gwarantuje spokoj - i bezpieczenstwo. I choc jeszcze kilka lat temu bandy maczetowcow porywaly turystow, teraz trudno znalezc bardziej bezpieczne miejsce na Ziemii dla turysty - na kazdym kroku policja i wojsko. Ale mimo to wszystkie hotele, miejsca gdzie zatrzymuja sie turysci sa ogrodzone wysokimi plotami, drutem kolczatsym i strzezone.
Droga do Dili jest niezwykle malownicza, biegnie nad morzem, przez gory, czasem droga jest tak blisko krawedzi przepasci, ze mamy wrazenie, ze zaraz razem w nasza ciezarwonka znajdziemy sie w ocenie. Po drodze wioski - widac, ze Timor to bardzo biedny kraj, chalupiny sklecone zwykle z byle czego, najczesciej z palmowych lisci, chude, brudne dzieciaki - ale na nasz widok, wzszyscy krzycza "Hello Mister". smieja sie przyjaznie, machaja.
Dili to bardzo dziwne miasto - male, pelne panstwowych urzedow, wielkich ambasad, biur ONZ, sa tu nowe, szerokie ulice, ale sa i podniszczone pustostany, a w bocznych uliczkach male, biedne domki. Jeszcze nie tak dawno miasto bylo kompletnie zniszczone.
O ile zolnierze ONZ sa tu na pewno bardzo potrzebni, nie mozemy zrozumiec po kiego diaska tu tyle urzednikow - wydaje sie jakby na jedngo zolnierza przypadalo ich co najmniej kilku... Wyraznie sie nudza, wloczac sie calym dniami po miasteczku - jezdza wypasionymi samochodami, siedza w klimatyzowanych biurach, maja kosmicznie wysokie diety - to jest zycie... Bycie bialym w Timorze jest trudne, bo miejscowi na kazdym kroku traktuja nas, jakbysmy byli pracownikami ONZ, nie dociera tu wielu turystow, wiec malo kto traktuje nas jak podroznika - czasem, gdy slyszymy zawyzone ceny zartujemy - Nie mamy diet ONZ :) Jestesmy turystami. I miejscowi czesto nie moga uwierzyc....
Pilnie strzezeni
Ale do czegos nam sie urzednicy przydali :) W Timorze najskromniejszy (wlasciwie wyjatkowo brudny i maly) pokoi kosztuje 30-40 dol. W zyciu tyle nie zaplacimy - tym bardziej, ze wszytsko wkolo jest w miare tanie - tylko troche drozsze niz w Indonezji. Dziwne te ceny hoteli i nie wiadomo skad sie biora. Z takimi cenami do Timoru Leste dlugo jeszcze nie beda tu przyjezdzaly tlumy turystow...No, chyba, ze bardzo bogatych. Siedzimy wiec obok plazy, na przeciw portu - bardzo zreszta malowniczego. Robi sie ciemno - Ciekawe, czy cos wysiedzimy - mowie do Marcina, trzeba by sie w koncu rozjerzec za jakas miejscowka do spania. Ale Marcin twierdzi ze na pewno cos wysiedzimy. Taaa... zaraz ktos przyjdzie i da nam nocleg. Na pewno..
Przyszedl. Bardzo mily, ochroniarz jednego z biur ONZ. Spytal, czy nie szukamy noclegu, a jesli tak, to lepiej, zebysmy nie spali na plazy, bo kreci sie tu duzo ludzi - zaprasza nas do biura, ktorego pilnuje. Mozemy spac w srodku, ale wolimy rozbic namiot - od ulicy oddziela nas metalowa brama i kolczatse druty - na namiot jest sporo miejsca. Rozmawiamy z Florendo, tak ma na imie straznik. Dzis cala noc bedzie uczyc sie angielskiego, troche mu pomagamy, bo jutro rano ma prezentacje - ma opowiedziec dwa dowcipy. Florendo opowiada nam o urzedzie, pracuja tu Australijczycy, Portugalczycy i Malezyjczycy, opowiada o Timorze. Spi nam sie calkiem fajnie, gdyby jeszcze Florendo cala noc nie spiewal ;) - ale nie mozemy narzekac na naszego niezykle milego ochroniarza, zreszta ochrona tak wanzego biura nie moze spac. Rano zbieramy sie, zanim przyjda do pracu urzednicy. Moze nie bylibyt zbyt szczesliwi, gdyby zobaczyli przed swoim pieknym urzedem namiot ;)
Ten dzien przeznaczamy na szukanie kogos, kto zabierze nas do Australii,.,
NIkt nie plynie :(
Timorczycy sa niezwykle mili i pomocni - probuja pomoc, cos wymyslic. STraznicy portu mowia, ze w ciagu najblizszych tygodni nie plynie zaden cargo do Australii, ale polecaja nam biuro firmy kurierskiej, ktora wysyla do Darwin paczki - niestety, pracownicy biura sa bardzo rygorystczni - od kilku lat nie zabieraja zadnychb pasazerow. Ubezpieczenie, jakis wypadek kilka lat temu itd. Smiejemy sie, ze zapakujemy sie w paczke, ale pewnoe wyszlo by to drozej niz samolot. Idziemy do kolejnego biura - ci tez nie bioro pasazerow, ale i tak nie plyna w najblizszym czasie do Australii. Pozostaja jachty - jest ich cztery, wiec moze ktorys poplynie. Tylko jak sie do nich dostac? "Portowi" policjanici, czestuja nas kawa, mowia, ze postaraja sie cos dowiedziec, pomoc, a na razie mozemy siedziec z nimi, czekajac - moze ktos z jachtu wybierze sie na brzeg. Siedzimy czekamy - jest! Niemiecki zeglarz jest niezwykle mily - Zawsze zabieram ludzi, sam kiedys plywalem "jachtostopem" - mowi. - Ale caly problem w tym, ze trzeba byc we wlasciwym miejscu we wlasciwym czasie... A my nie jestesmy... :( Jest teraz najgorszy z mozliwych sezonow do zeglowania do Australii - przeciwne prady, przeciwne wiatry, wzburzone morze. Niemiec przyplynal z Papui Nowej Gwinei (a tak w ogole to az z Ameryki Poludniowej) i plynie na indonezysjka wyspe Sulawesi (szkoda, ze sie tam nie wybieramy :( Mowi, ze najlepszy i wlasciwie jedyny okres, kiedy mozna cos zlapac do Australii to listopad... No, troche za dlugo czekania :) Dwa inne jechty sa miejscowe i nigdzie nie plyna, a trzeci - to tez Niemiec, jest sam i wybiera sie do Australii, ale planuje zostawic tu jacht i leciec samolotem. - Nawet gdybyscie go jakims cudem namowili, poplynie najwczesniej za miesiac - dowiadujemy sie. - Ale pewnie go nikt nie namowi.... Ma zbyt "dodgy" jacht - smieje sie nasz rozmowca. Radzi nam samolot. I chyba ma rache - pytamy jeszcze kilku osob, wszyscy mowia jedno - samolot. Moze, gdby Timor byl tanszy posiedzielibysmy tu tydzien, dwa, moze cos by plynelo... Ale w tym czasie wydalibysmy pewnie tyle, co kosztuje bilet na samolot... Szkoda, jechalismy tyle ladem i chcielismy dojechac tak az do Australii :( ale trudno, cieszymy sie i tak, ze dojechalismy az do Timoru Wschoniego :) W koncu to tez kawal drogi.. :)
Jedziemy na lotnisko - pewni, ze kupimy tam bilety - ale nie kupimy - musimy wracac sie do centrum - do agencji - ktora ma bilety, ale bardzo drogie. Nawet jej pracownicy radza zabukowac w interenecie, troche tez z tym mamy problemy - chcemy leciec w piatek., ale weekendowe bilety, kiedy to do Darwin lataja pracownicy ONZ sa drogie - w koncu kupujemy bilet na poniedzialek... Nie mamy pojecia co bedziemy robic przez trzy dni... Ale oszczedzamy ladne kilakdzista dolarow na osobe, a tyle przeciez nie wydamy... ;)
No i wyladowalismy w hostelu
Tej nocy juz nie mamy takiego szczescia - jest weekend i okolice portu (do ktorego przyplynal gigantyczny nowozelandzki okreet wojskowy - ktory sobie ogladamy) sa pelne pianych, mlodych ludzi. Jestesmy dla nich niemala sensacja. Nie ma "naszego" straznika, jest jakis inny - moze tez pozwoli nam sie rozbic... Miejscowi znaja nas - mowia, ze nie ma sprawy, oczywiscie ze mozemy rozbic sie tam, gdzie wczoraj, ale pozniej, bo urzad jest ciagle otwarty. Wiec zamiast szukac czegos innego, czekamy, jest juz ok. 22iej, kiedy zamykaja urzad - chlopaki przychodza, idziemy do straznika, ale ten cos sie krzywi, boi sie, ze zauwazy nas patrol ONZ. Postanawiamy rozbic sie gdzie indziej, ale miejscowi zarzekaja sie, ze cos nam znajda. Proponuja zebysmy sie rozbili na chodniku, pod sklepem. Oni beda nas pilnowac - ale kto przypilnuje nas przed nimi? Sa calkiem mili, ale pewnie cala noc musielibysmy zpedzic na rozmowach z nimi i towarzyszeniu im w piciu lokla nych trunkow, a padamy na twarz po calykm dniu chodzeni z plecakami w upale. Wiec mowia, ze znajda cos inneg0. No i - znajduja - mowia, ze mozemy spac u nic w domu. Prowadza nas do jakichs olbrzmych pustostanow, moze niedokonczonej budowy? - ktora okazuja sie byc czyms w rodzaju skuatu - mieszkaja tu chyba wszyscy "bywalcy" okolic portu. Sa lekko pijani, a beda bardziej, i nie wszyscy sa przyjazni - ci, co nas zaprosli, owszem, ale ich wspolokatorzy sa malo zadowoloni z naszego towarzystwa. Myslimy sobie, co bedzie jak wypija wiecej? Pewnie nas nie pozabijaja ;) ale beda cala noc gledzic, wypytywac, w dodtaku cale towarzystow jest lekko podejrzane i tu juz, jak na ulicy, wcale nie kochaja bialych ;). No i jestesmy za wielka brama, ktrej otwarcie zajmuje co najmniej kilka minut... Szybko sie stad nmie wydostaniemy... Postanawiamy zmienic miejsce noclegu, poki czas, dziekujemy za goscine i (przy protestach) oswiedczamy ze jednak z niej nie skorzystamy. Jest juz pewnie polnoc, na miescie coraz wiecej imprezowiczow, jakis samochod z ludzmi, pracujacymi tu z pozarzadowej organizacji zatrzymuje sie i pyta, gdzie nas podrzucic. DObra, poddajemy sie, jedziemy do hostelu - 10 dol za osobe w dormitorium, ale trudno.
Hostel jest pustawy, choc calkiem przyjemny, klima, sala z telewizorem i - prysznic! Prawdziwy prysznic, pod dwoch miesiacach indonezyjskich "basenikow" :) Inni turysci - calkiem sympatyczni, Edna z Irlandii, ktory przyjechal wyrobic sobie nowa wize do Indoenzji, Australijczyk, ktory za kilka dni wezmie udzial w kolarskim wyscigu dookola Timoru (podziwiamy - w taki upal) i malzenistw w USA z kilkuletnim chlopcem, ktorzy podrozuja dookola swiata. - Maly ma jasne wlosy i wszyscy go zaczepiaja, dotykaja - mowia. - na poczatku go to bawilo, ale teraz starsznie sie denerwuje i zlosci. Amerykanie beda w podrozy pol roku, maja wcale nie jakis gigantyczny budzet - 100 dol dziennie na 3 osoby - oczywiscie o niebo wiekszy od naszego - ale sa miejsca, gdzie ciezko sie w nim zmiescic - chociazby Timor ;) Rozmawiamy o malarii - nawet nie wiedzielismy, ze Timor to jedno z najbardziej malarycznych miejsc w swiecie! Zagrozenie malaria jest tu takie samo jak w najniebezpieczniejszych pod tym wzgledem regionach Afryki! I o wiele wieksze niz na wyspach Indonezji - caly czas walczymy wiec z komarami! Malo pocieszyl nas Australijczyk, spotkany jeszcze w Kupangu, ktory mial az 4 razy malarie, w tym dwa razy w Timorze, i to w porze suchej - kiedy zagrozenie ma byc mniejsze... ladnie...
Dzis spedzilismy w hostelu druga, i ostania noc, a jutro o piatek rano mamy stawic sie do odprawy - wiec ta noc planujemy spedzic na lotnisku :) Moze straznicy okaza sie mili. I mamy nadzieje szybko odezwac sie w Darwin :) Pozdrawiamy!!!
Indonezja - podsumowanie
Dwa miesiace w Indonezji - podsumowania slow kilka :)
Wyspy tysiaca kolorow
Mozaika kultur, religii, jezykow, kuchnia tak bogata - ze w te dwa miesiece, gdybysmy codziennie jedli cos innego, chyba nie sprobowalibysmy wszytskich potraw, tysiace krajobrazow - od soczystozielonej dzungli po spalana slonecem sawanne, biale plaze i dymiace czarne wulkany, nowoczesna Jakarta i male wioski z dzungli, ktore wygladaja tak samo od setek lat, kolorowo ubrani ludzie... a to wszystko na rozrzuconych w turkusoweh toni koralowych morz wyspach.... Na kazdym kroku, codziennie Indonezja pozytywnie nas zaskakiwala. I nie raz mowilismy - to chyba jest najpiekniejszy kraj swiata...
Wiec smutno nam bylo rozstac sie z Indonezja... Przejechalismy ja z zachodu na wschod - od Sumatry po Timor. Pieknie, milo i tanio - i dwa miesiace to o wiele za malo na najwieksze panstwo-archipelag swiata. Indonezje naprawde mozna by zwiedzac miesiacami, moze i latami. I jest to kraj, ktory nie nudzi - kazdy region, kazda wyspa to inny swiat, czasem dwie wyspy oddzielone niewielka ciesnina roznia sie bardziej niz dwa kraje - chocby hinduistyczna, zielona Bali i muzulmanska, sucha Sumbawa... Indonezja to jedna wielka roznorodnosc - mozna zobaczyc tu najrozniejsze kraojobrazy, rano mozna ogladac ponury, wulkaniczy kraobraz, w poludnie rownikowa dzungle - a zachod slonca mozna podziwiac na rajskiej plazy - w Indonezji to jak najbardziej mozliwe :) Sa ty do zdobycia 4-tysieczne szczyty i morskie glebiny, z przeczysta woda i wpsaniala rafa koralowa. Indonezyjczycy to tez mieszanka - jadac od zachodu do wschodu mozna patrzec jak zmieniaja sie ludzkie twarze, od malajskich, po papuaskie, jak zmieniaja sie stroje, bo nawet w miastach, Indonezyjczycy ubieraja sie dosc tradycyjnie (i bardzo kolorowo :). Choc Indoenzja jest najwiekszym muzulmanskim krajem swiata, tak naprawde ten kraj to religijna mozaika - sa wyspy muzulmanskie, ale sa i chrzescijanskie i hinduistyczne, czesto zreszta w jednym miasteczku meczety sasaiduja z kosciolami. Indonezyjczyc to przy tym niezwykle mili, przyjaznie nastawieni ludzie - czulismy sie w tym kraju, jak mile witani goscie. Oczywiscie nie sa idealni - wiec (na niektorych wyspach calkiem czesta) zdarzaja sie wyzsze ceny dla cudzoziemnow... Ale to chyba pierwszy kraj, w ktorym, gdy kierowca chce od bialego wiecej niz od loklanego - inni pasazerowie mocno protestuaj, a co najmniej pytaja - dlaczego....Ech... to naprawde wspanialy, ciekawy kraj - ale przejdzmy do konkretow :)
Transport
No, teraz juz nie bedzie tak rozowa - schodzimy na ziemie hehe Tylka na Jawie sa pociagi - bardzo tanie, choc bywaja niemozliwie zatloczone, w calej reszcie Indonezji zdani jestesmy na austobusy - generalnie sa w bardzo zlej kondycji - i zwykle tez zatloczone. Bilet sa jednak bardzo tanie - no, chyba ze damy sie naciagnac, bo kierowcy czasam zadaja od turystow wiecej (tylko na Jawie ceny byly ustalone i napisane na biletach) - na szczescie sa sklonni do targowania ;) Drogi w Indoenzji sa zwykle zlekj jakosci, do tego to kraj gorzysty - wiec jezdzi sie powoli. I zawsze niezwykle glosna muzyka - w tym najmocniej jak sie da podkrecone basy - czasem czlowiek ma wrazenie ze jego serce albo wysokczy z piersi, albo przestanie bic :) Autostop - jesli staniemy na drodze, zawsze w miare szybko sie cos zatrzyma - za okazje prawie zawsze trzeba zaplacic (chyba ze zatrzymaja nam sie turysci) - ale zwykle nie wiecej niz za autobus. Cene najlepiej ustalic na poczatku.
Jestesmy na archipelagu - wiec co jakis czas musimy plynac - na szczescie prmy w Indonezji sa calkiem wygodne i bardzo tanie (za prawie dobe ok. 7-8 dol) - i to nikt nas nie oszuka, bo ceny zawsze podane sa w portowych kasach. Plywanie promami jest tez zawsze okazja do zobaczenie delfinow lub innych morskich stworzen. Jesli nie mamy duzo czasu, a nawet jak mamy, a nie chcemy tracic go w autobusach - po Indonezji mozna bardzo tanio latach - i nawet w malych miatseczka sa lotniska. Tym razem jedziemy ladem (zobaczymy jak dlugu hehehe) - ale jesli udamy sie jeszcze kiedys ( a bardzo chcielibysmy) do Indonezj - bedziemy chyba latac.
Noclegi
Za dwuosobowy pokoj placilismy od 3 - 7 dolarow. Standart bardzo rozny - od zatechlych nor bez moskitier po wspaniale, wielkie pokoje. Co ciekawe standart mial zwykle malo wspolnego z cena :) W Indoenzji nie ma prysznicy - zastepuje je mandi, cos w rodzaju malego baseniku, wypelnionego woda, z czyms do polewania. W Indonezji nalezy wiec nauczyc sie innego sposobu mycia :) I - z tym spotkalismy sie w Azji po raz pierwszy - w wielu miejscach, bardzo ciezko o wolny pokoj - ale to moze dlatego ze podrozowalismy w szczycie sezonu, w dodatku w czasie indonezyjskich wakacji.
Jedzenie
No, i znowu bedzie chwalenie, chwalenie, chwalenie. Chyba nigdzie na swiecie nie mozna sie tak tanio i dobrze najesci jak w Indonezji (jest chyba taniej nawet niz w Indiach). Juz za dolara mozna miec olbrzymi obiad - ryz, mnostwo warzyw, tofu, ziemniaki, a jak dobrze pojdzie w cenie jest jeszcze kawa (w Indonezji jest wspaniala kawa - zreszta tu hodowana) lub herbata. W dodtaku jedzenie tu sie nie nudzki - wybor jest olbrzymi. Do tego mnostwo sprzedawanych na ulicy smazonych bananow. warzyw, tofu i czego tam chcemy. Mniam, mniam :)
Bezpieczenstwo
Jak w calej Azji, w Indonezji czulismy sie bezpiecznie - nikt nas nie napadl, nie okradl, nawet nikt nie probowal. Co innego z naciaganiem - ale, na ile sie stargujemy, to juz nasza sprawa :) Niestety, po slynnym Bali bombing i ostanim zamachu w Jakarcie - ludzie boja sie przyjezdzac do Indonezji... Hm... Mozna by powiedziec - czy w Londynie, Nowym Jorku jest bezpieczniej? Ale kazdy ma prawo sie bac, i tez nie czulismy sie, gdy bedac na Bali, gdzie ciagle jeszcze pamieta sie zamachy terrorystyczne wymierzone w turystow, uslyszelismy o bombie w Jakarcie... No, niestety, zyjemy w takich dziwnych czasach... Oczywiscie najwiekszym blegem i glupota byloby wrzucac do worka z napisem "terroryzm" wszytskicj Indonezyjczykow - bo to naprawde wspaniali i goscinni ludzie, niezaleznie od religii, i oni tez ubolewaja nad atakami - jesli turysci przestana przyjezdzac, to przeciez oni straca najewiecej :(
Wielkim, zatrzymanym na stopa TIRem, opuscilismy Indonezje - i naprawde, bardzo chcielibymy tu jeszcze wrocic - nie widzielismy jeszcze tylu rzeczy... Oficerowie imigracyjni wbijaja nam pieczatki - i jestesmy w Timorze Wschodnim - po Kosowie, najmlodszym panstwie swiata....
Tlumaczymy sie :( - Nie dajemy zdjec od niepamietnych czasow bo - ciezko znalezc jakis nierzechowaty sprzey, w ktorym daloby sie posicagac, pomniejszych i powrzucacna net fotki - to naprawde moze byc problem - zwykle kompy tu nie maja nawet wyjsc USB i strasznie sie mula... A fotek mamy mnostowo i obiecujemy je dac, jak najszybciej sie da :)
Wyspy tysiaca kolorow
Mozaika kultur, religii, jezykow, kuchnia tak bogata - ze w te dwa miesiece, gdybysmy codziennie jedli cos innego, chyba nie sprobowalibysmy wszytskich potraw, tysiace krajobrazow - od soczystozielonej dzungli po spalana slonecem sawanne, biale plaze i dymiace czarne wulkany, nowoczesna Jakarta i male wioski z dzungli, ktore wygladaja tak samo od setek lat, kolorowo ubrani ludzie... a to wszystko na rozrzuconych w turkusoweh toni koralowych morz wyspach.... Na kazdym kroku, codziennie Indonezja pozytywnie nas zaskakiwala. I nie raz mowilismy - to chyba jest najpiekniejszy kraj swiata...
Wiec smutno nam bylo rozstac sie z Indonezja... Przejechalismy ja z zachodu na wschod - od Sumatry po Timor. Pieknie, milo i tanio - i dwa miesiace to o wiele za malo na najwieksze panstwo-archipelag swiata. Indonezje naprawde mozna by zwiedzac miesiacami, moze i latami. I jest to kraj, ktory nie nudzi - kazdy region, kazda wyspa to inny swiat, czasem dwie wyspy oddzielone niewielka ciesnina roznia sie bardziej niz dwa kraje - chocby hinduistyczna, zielona Bali i muzulmanska, sucha Sumbawa... Indonezja to jedna wielka roznorodnosc - mozna zobaczyc tu najrozniejsze kraojobrazy, rano mozna ogladac ponury, wulkaniczy kraobraz, w poludnie rownikowa dzungle - a zachod slonca mozna podziwiac na rajskiej plazy - w Indonezji to jak najbardziej mozliwe :) Sa ty do zdobycia 4-tysieczne szczyty i morskie glebiny, z przeczysta woda i wpsaniala rafa koralowa. Indonezyjczycy to tez mieszanka - jadac od zachodu do wschodu mozna patrzec jak zmieniaja sie ludzkie twarze, od malajskich, po papuaskie, jak zmieniaja sie stroje, bo nawet w miastach, Indonezyjczycy ubieraja sie dosc tradycyjnie (i bardzo kolorowo :). Choc Indoenzja jest najwiekszym muzulmanskim krajem swiata, tak naprawde ten kraj to religijna mozaika - sa wyspy muzulmanskie, ale sa i chrzescijanskie i hinduistyczne, czesto zreszta w jednym miasteczku meczety sasaiduja z kosciolami. Indonezyjczyc to przy tym niezwykle mili, przyjaznie nastawieni ludzie - czulismy sie w tym kraju, jak mile witani goscie. Oczywiscie nie sa idealni - wiec (na niektorych wyspach calkiem czesta) zdarzaja sie wyzsze ceny dla cudzoziemnow... Ale to chyba pierwszy kraj, w ktorym, gdy kierowca chce od bialego wiecej niz od loklanego - inni pasazerowie mocno protestuaj, a co najmniej pytaja - dlaczego....Ech... to naprawde wspanialy, ciekawy kraj - ale przejdzmy do konkretow :)
Transport
No, teraz juz nie bedzie tak rozowa - schodzimy na ziemie hehe Tylka na Jawie sa pociagi - bardzo tanie, choc bywaja niemozliwie zatloczone, w calej reszcie Indonezji zdani jestesmy na austobusy - generalnie sa w bardzo zlej kondycji - i zwykle tez zatloczone. Bilet sa jednak bardzo tanie - no, chyba ze damy sie naciagnac, bo kierowcy czasam zadaja od turystow wiecej (tylko na Jawie ceny byly ustalone i napisane na biletach) - na szczescie sa sklonni do targowania ;) Drogi w Indoenzji sa zwykle zlekj jakosci, do tego to kraj gorzysty - wiec jezdzi sie powoli. I zawsze niezwykle glosna muzyka - w tym najmocniej jak sie da podkrecone basy - czasem czlowiek ma wrazenie ze jego serce albo wysokczy z piersi, albo przestanie bic :) Autostop - jesli staniemy na drodze, zawsze w miare szybko sie cos zatrzyma - za okazje prawie zawsze trzeba zaplacic (chyba ze zatrzymaja nam sie turysci) - ale zwykle nie wiecej niz za autobus. Cene najlepiej ustalic na poczatku.
Jestesmy na archipelagu - wiec co jakis czas musimy plynac - na szczescie prmy w Indonezji sa calkiem wygodne i bardzo tanie (za prawie dobe ok. 7-8 dol) - i to nikt nas nie oszuka, bo ceny zawsze podane sa w portowych kasach. Plywanie promami jest tez zawsze okazja do zobaczenie delfinow lub innych morskich stworzen. Jesli nie mamy duzo czasu, a nawet jak mamy, a nie chcemy tracic go w autobusach - po Indonezji mozna bardzo tanio latach - i nawet w malych miatseczka sa lotniska. Tym razem jedziemy ladem (zobaczymy jak dlugu hehehe) - ale jesli udamy sie jeszcze kiedys ( a bardzo chcielibysmy) do Indonezj - bedziemy chyba latac.
Noclegi
Za dwuosobowy pokoj placilismy od 3 - 7 dolarow. Standart bardzo rozny - od zatechlych nor bez moskitier po wspaniale, wielkie pokoje. Co ciekawe standart mial zwykle malo wspolnego z cena :) W Indoenzji nie ma prysznicy - zastepuje je mandi, cos w rodzaju malego baseniku, wypelnionego woda, z czyms do polewania. W Indonezji nalezy wiec nauczyc sie innego sposobu mycia :) I - z tym spotkalismy sie w Azji po raz pierwszy - w wielu miejscach, bardzo ciezko o wolny pokoj - ale to moze dlatego ze podrozowalismy w szczycie sezonu, w dodatku w czasie indonezyjskich wakacji.
Jedzenie
No, i znowu bedzie chwalenie, chwalenie, chwalenie. Chyba nigdzie na swiecie nie mozna sie tak tanio i dobrze najesci jak w Indonezji (jest chyba taniej nawet niz w Indiach). Juz za dolara mozna miec olbrzymi obiad - ryz, mnostwo warzyw, tofu, ziemniaki, a jak dobrze pojdzie w cenie jest jeszcze kawa (w Indonezji jest wspaniala kawa - zreszta tu hodowana) lub herbata. W dodtaku jedzenie tu sie nie nudzki - wybor jest olbrzymi. Do tego mnostwo sprzedawanych na ulicy smazonych bananow. warzyw, tofu i czego tam chcemy. Mniam, mniam :)
Bezpieczenstwo
Jak w calej Azji, w Indonezji czulismy sie bezpiecznie - nikt nas nie napadl, nie okradl, nawet nikt nie probowal. Co innego z naciaganiem - ale, na ile sie stargujemy, to juz nasza sprawa :) Niestety, po slynnym Bali bombing i ostanim zamachu w Jakarcie - ludzie boja sie przyjezdzac do Indonezji... Hm... Mozna by powiedziec - czy w Londynie, Nowym Jorku jest bezpieczniej? Ale kazdy ma prawo sie bac, i tez nie czulismy sie, gdy bedac na Bali, gdzie ciagle jeszcze pamieta sie zamachy terrorystyczne wymierzone w turystow, uslyszelismy o bombie w Jakarcie... No, niestety, zyjemy w takich dziwnych czasach... Oczywiscie najwiekszym blegem i glupota byloby wrzucac do worka z napisem "terroryzm" wszytskicj Indonezyjczykow - bo to naprawde wspaniali i goscinni ludzie, niezaleznie od religii, i oni tez ubolewaja nad atakami - jesli turysci przestana przyjezdzac, to przeciez oni straca najewiecej :(
Wielkim, zatrzymanym na stopa TIRem, opuscilismy Indonezje - i naprawde, bardzo chcielibymy tu jeszcze wrocic - nie widzielismy jeszcze tylu rzeczy... Oficerowie imigracyjni wbijaja nam pieczatki - i jestesmy w Timorze Wschodnim - po Kosowie, najmlodszym panstwie swiata....
Tlumaczymy sie :( - Nie dajemy zdjec od niepamietnych czasow bo - ciezko znalezc jakis nierzechowaty sprzey, w ktorym daloby sie posicagac, pomniejszych i powrzucacna net fotki - to naprawde moze byc problem - zwykle kompy tu nie maja nawet wyjsc USB i strasznie sie mula... A fotek mamy mnostowo i obiecujemy je dac, jak najszybciej sie da :)
środa, 12 sierpnia 2009
Timor
A mialo byc tak pieknie :) Hop i do Australii..... a tak - jedziemy dalej
Z Timoru do Timoru
Do Kupangu przybyslimy z ambitnym planem - szukamy jachtu do Australii, a jak nie bedzie (tudziez nik bedzie chcial nas zabrac) - lata stad samolot do Darwin. A tu - a kuku - jachtu ani pol, a samolot... juz nie lata. Do Australii mamy moze 300, 400 km w linii prostej. I nie ma sie jak dostac...
Po prawie dobie na calkiem wygodnym jachcie, po podziwianiu niezwyjlych widokow - wulkanicznych wysp, pieknych zatokczek, obejrzeniu dwoch czesci Rambo - wysiadamy w Kupangu. Wita nas male, dosc senne miasteczko, lejacy sie z nieba zar, mili, uczciwi ludzie i... pusty port, gdzie przeciez mialy czekac jachty, ktore zabiora nas do Australii ;)
Jachtow nie ma, bo jak poinformowali nas spotkani Australijczycy, w Kupangu wprowadzono tak horrendalnie wysoki oplaty portowe, ze nikt nawet mysli tam sie zatrzymac. A samolotu nie ma, bo jak poinformowali nas Indonezyjczycy - jest to robota USA i Australii, ktore to kraje zmierzaja do tego, aby indonezyjski Timor stal sie koncem swiata, aby nikt tu nie zagladal... Nie wnikamy dlaczego - ale nie da sie stad wydostac... Mozemy wrocic sie na Bali (nienawidzimy sie wracac ;), albo... Timor Wschodni. No, jeszcze mozemy uprowadzic jakad lodke i wioslowac do Australii - to tylko w koncu okolo 300 km w linii prostej ;)
Wybralismy Timor - zobaczymy jeszcze jedno, bardzo zreszta ciekawe panstwo. Nasz zapal troche ostudzily informacje - o wizie, ktora kosztuje 30 dol i o cenach - w Timorze waluta jest dolar amrykanski, wiec wszytsko jest staszliwe drogie. Jedyne pocieszenie - zawijaja tam czasem jachty, a poza tym lata samolot do Darwin, a nawet dwa razy dziennie! Wiec nie mamy wyjscia - jedziemy do Timoru.... (- Jest tam calkowicie bezpiecznie, w Timorze jest chyba wiecej wojsk ONZ niz mieszkancow - zapenili nas spotkani w Kupangu obiezyswiaci)
Kupang, pieknie polozony nad morzem (cudowne zachody slonca), naprawde wyglada, jakby chwile swietnosci mial za soba - kiedy lataly stad samoloty do Australii, miasto pelne bylo turystow - teraz mozna to spotkac kilku obiezyswiatow - zwykle takich, ktorzy przyjechali tu aby, przekraczajac granice z Timorem Wschodnim, wyrobic sobie nowa wiza do Indoenzji. Zwykle sa tu podroznicyy, jadacy juz od wielu miesiecy, lat nawet, nie turysci, ktorzy kupowaliby pamiatki, czy spali w drogich hotelach... Wielu mieszkancow Kupangu starcilo dochodu, sprzedawcy pamiatek nawet nie licza, ze cos kupimy. Wlasciciel, kiedys zapewne pelnej knajpy, polaczonej z czyms w rodzaju biura informancji dla turystow, klnie, na czym swiat stoi na politke - przez ten Wschodni Timor....
Siedzimy kilka dni w Kupangu - spacerujenmy po plazy, obesrwujemy jak dzieciaki, gdy wieczorem przyjdzie odplyw, poluja na cos w plytkiej wodzie, zbieraja morska trwawe i rozne wodne stworzenia. Ludzie tu sa uczciwi, przyjazni. Mamy czysty, przyjemny pokoik w tanim hostelu - sprawdzamy czy, nie przyplynal jakis jacht (oczywiwcie, ze nie...) - wypytujemy innych turystow, ktorzy stamtad przyjechali o Timor Wschodni...
I wczoraj wyruszlylismyw strone Timoru Wschodniego - bezposredni blet do Dili jest bardzo drogi, wiec zatrzymalismy sie w przygranicznym miasteczku - jutro sprobujemy przekraczyc granice i dostac sie do Dili. A tam - moze cos znajdziemy... Jest starsznie goraca i sucho - ponoc panuje tu juz australijaka pogoda :) Kraobrazy tez zupelnie inne, niz choby na Flores - suchy, niemozliwie wyschniety busz, splowiale wzgorza - i wspaniale wioski, z okraglymi, krytymi lismi dachami....
Z Timoru do Timoru
Do Kupangu przybyslimy z ambitnym planem - szukamy jachtu do Australii, a jak nie bedzie (tudziez nik bedzie chcial nas zabrac) - lata stad samolot do Darwin. A tu - a kuku - jachtu ani pol, a samolot... juz nie lata. Do Australii mamy moze 300, 400 km w linii prostej. I nie ma sie jak dostac...
Po prawie dobie na calkiem wygodnym jachcie, po podziwianiu niezwyjlych widokow - wulkanicznych wysp, pieknych zatokczek, obejrzeniu dwoch czesci Rambo - wysiadamy w Kupangu. Wita nas male, dosc senne miasteczko, lejacy sie z nieba zar, mili, uczciwi ludzie i... pusty port, gdzie przeciez mialy czekac jachty, ktore zabiora nas do Australii ;)
Jachtow nie ma, bo jak poinformowali nas spotkani Australijczycy, w Kupangu wprowadzono tak horrendalnie wysoki oplaty portowe, ze nikt nawet mysli tam sie zatrzymac. A samolotu nie ma, bo jak poinformowali nas Indonezyjczycy - jest to robota USA i Australii, ktore to kraje zmierzaja do tego, aby indonezyjski Timor stal sie koncem swiata, aby nikt tu nie zagladal... Nie wnikamy dlaczego - ale nie da sie stad wydostac... Mozemy wrocic sie na Bali (nienawidzimy sie wracac ;), albo... Timor Wschodni. No, jeszcze mozemy uprowadzic jakad lodke i wioslowac do Australii - to tylko w koncu okolo 300 km w linii prostej ;)
Wybralismy Timor - zobaczymy jeszcze jedno, bardzo zreszta ciekawe panstwo. Nasz zapal troche ostudzily informacje - o wizie, ktora kosztuje 30 dol i o cenach - w Timorze waluta jest dolar amrykanski, wiec wszytsko jest staszliwe drogie. Jedyne pocieszenie - zawijaja tam czasem jachty, a poza tym lata samolot do Darwin, a nawet dwa razy dziennie! Wiec nie mamy wyjscia - jedziemy do Timoru.... (- Jest tam calkowicie bezpiecznie, w Timorze jest chyba wiecej wojsk ONZ niz mieszkancow - zapenili nas spotkani w Kupangu obiezyswiaci)
Kupang, pieknie polozony nad morzem (cudowne zachody slonca), naprawde wyglada, jakby chwile swietnosci mial za soba - kiedy lataly stad samoloty do Australii, miasto pelne bylo turystow - teraz mozna to spotkac kilku obiezyswiatow - zwykle takich, ktorzy przyjechali tu aby, przekraczajac granice z Timorem Wschodnim, wyrobic sobie nowa wiza do Indoenzji. Zwykle sa tu podroznicyy, jadacy juz od wielu miesiecy, lat nawet, nie turysci, ktorzy kupowaliby pamiatki, czy spali w drogich hotelach... Wielu mieszkancow Kupangu starcilo dochodu, sprzedawcy pamiatek nawet nie licza, ze cos kupimy. Wlasciciel, kiedys zapewne pelnej knajpy, polaczonej z czyms w rodzaju biura informancji dla turystow, klnie, na czym swiat stoi na politke - przez ten Wschodni Timor....
Siedzimy kilka dni w Kupangu - spacerujenmy po plazy, obesrwujemy jak dzieciaki, gdy wieczorem przyjdzie odplyw, poluja na cos w plytkiej wodzie, zbieraja morska trwawe i rozne wodne stworzenia. Ludzie tu sa uczciwi, przyjazni. Mamy czysty, przyjemny pokoik w tanim hostelu - sprawdzamy czy, nie przyplynal jakis jacht (oczywiwcie, ze nie...) - wypytujemy innych turystow, ktorzy stamtad przyjechali o Timor Wschodni...
I wczoraj wyruszlylismyw strone Timoru Wschodniego - bezposredni blet do Dili jest bardzo drogi, wiec zatrzymalismy sie w przygranicznym miasteczku - jutro sprobujemy przekraczyc granice i dostac sie do Dili. A tam - moze cos znajdziemy... Jest starsznie goraca i sucho - ponoc panuje tu juz australijaka pogoda :) Kraobrazy tez zupelnie inne, niz choby na Flores - suchy, niemozliwie wyschniety busz, splowiale wzgorza - i wspaniale wioski, z okraglymi, krytymi lismi dachami....
sobota, 8 sierpnia 2009
Flores
Katolicka, niezwykle piekna - Flores - miejsce gdzie stanelismy przed widmem "niewydostania sie" stad...
Gdzie jest prom?
Niemal do ostatniej chwili nie bylismy pewi - wyplyniemy czy nie. A jak nie - to kiedy? Jezdzilismy za promem z miasta do miasta - nikt nic nie wiedzial... Wiec zwiedzilismy Flores wiecej niz planowalismy - a bylo co, bo to niezwykla wyspa...
Na Flores - juz calkiem powaznie nabawilismy sie "Hello Mister fatygi" - naprawde istnieje taka choroba. Jest to mile, przyjemne - ale kiedy w ciagu kilku minut, na przestrzeni kilku metrwo czlwoiek slyszy chyba ze sto razy "Hello Mister" - i za kazdym razem musi usmiechniety odpowiedziec, a czasem jeszcze pojawiaja sie nastepne pytania - moze miec dosc. Czesto przejsci kilkustet metrow to prawdziwa katorga - Hello Mister krzycza wszyscy od ledwo mowiacych dzieci po staruszkow. Im mniej tursytow, tym brygad "Hello Mister" wiecej. A na Flores, poza Labuanbajo, turystow zbyt wielu nie ma... Wiec nabawislimy sie "Hello Mister fatygi"....
Z Labuanbajo - gdzie zostalismy troche dluzej niz planowalismy (odsypianie imprezy :) udalismy sie w strone Ende - stolicy wyspy, skad jak wyczytalismy regularnie odplywaja promy do Timoru. Nie bylo latwo - bezposredni autobus odjezdzajacy bladym switem uciekl nam (no, nie wstalismy) wiec jedziemy do Rutangu, gdzies w polowie drogi. Podrozowanie po Flores bywa niewygodne, czasem przeplacone (choc Indonezja jest chyba jednym z niewielu miejsc na swiecie, gdzie, kiedy kierowca podaje zawyzona cene turyscie, miejscowi ostro i glosno protestuja) - ale nigdy nudne. Autobusy to wraki - czasem uruchamiane tylko "na popych" - czesto psuja sie, raz jedziemy - a tu glosny huk, jakby wybuch. Nie, zadni terrorysci - poszla tylko opona. A jako ze siedzieslimy na kole - wybuch slyszalny byl nawet przez sluchawki mp3-kow.... Oczywiscie autobus musi zawsze byc zapchany do granic mozliwosci - ludzie siedza w 3,4 osoby na siedzeniach 2-osobowych, w korytarzu, a ci, ktorzy nie maja miejsca, staja w drzwiach - na pol w autobusie, na pol na zewnatrz. Gdy i takich miejsc zabraknie pasazer moze zwisac z drabinek prowadzacych na dach... Oprocz ludzi sa i bagaze, dach az ugina sie od workow z ryzem, i innymi rzeczami - nasze plecaki na tym tle wygladaja calkiem niepozornie. Raz slyszymy starszliwe wrzaski, wlasciwie kwiki - to pasazerowie taszcza na sznurach na dach olbrzymia swinie (kury juz dawno przestaly nas szokowac) - swini malo chyba podobala sie podroz - bo mocno protestowala cala droge. Raz - to juz przeszlo nasz najsmielsze wyobrazenie o tym co moze zmiescic sie w autobusie (motor to nie problem - mozna go zawsze gdzies przytroczyc) - pasazerowi zaladowali na dach wielka szafe, a kiedy juz ja jakos wciagneli na dach, przyniesli reszte mebli - m.in. olbrzymie lozko. Wszytsko sie zmiescilo :)
Flores jest bardzo katolicka - wszedzie mnostwo krzyzy, obrazow, figurek, wizerownkow papieze - na ulicach, w autobusach, bemach - mieszkancy Flores mocno podkreslaja swa katolickosc. No, i w odroznieni od muzulmanskich wysp nie ma tu problemu z kupnem alkoholu :) Ludzie tu sa zyczliwi, mili, troche ciekawscy, lubia pogadac, popytac. Polska zawsze kojarzy sie im z papiezem, ktorego twarz czesta maja nadrukowana na koszulkach, zreszta pytanie o religie jest tu czeste i z wielka radoscia przyjmowana jest informacja, ze jestesmy katolikami. Szczescia do ludzi nie mamy tylko w Rutnegu - tradycyjnie w hotelech nie ma miejsc (trwaja indonezyjskie wakacje) - znajdujemy jakas nore - pojawia sie jakis naganiaczo-naciagacz, ktory poznym wieczorem zmienia cene - mialo byc za pokoj, jest za osobe... Potem typ znika, idziemy spac, odganiajac sie od rojow komarow (nie ma oczywiscie zadnych moskitier) - i wtedy zaczuna sie wielkie karaoke - party. Mlodzi ludzie, ktorzy przybywaja tu na czyms w rodzaju kolonii tancza, skacza i wrzesza tuz nad naszymi glowami - caly czas wydaje nam sie, ze cienki sufit runie na nasza glowe... Czekamy godzine, dwie, zapewne nie wyspimy sie - a autobus do Ende jest o szostej rano... No, nei wyspalismy sie - mlodzi Indonezyjczycy chyba nigdy nie spia - darli sie cala noc, aby juz od piatej rano zaczac nowa impreze...
W Ende cieszymy sie niezmiernie - koniec kilunastoodzinnych autobusowych przepraw, jeszcze tylko prom i bedziemy w Kupangu. Nic z tego - prom odplynal - spoznilismy sie o jakies poltorej doby... A nastpeny? tego nie wie nikt - moze za tydzien, moze za miesiac. Nie wiadomo. W biurze lini, w porcie - wszedzie slyszymy informacje brzmiaca mniej wiecej tak - jak przyplynie to bedzie... Za to kapitan portu jest na tyle uprzyjmy ze dzwoni do Larantuki, skad - zapewnia - prom plynie na pewno i radzi nam tam udac sie. Probujemy jeszcze z lodziami cargo - sa, ale plyna w przeciwnym kierunku, jachtami - nie ma jak na zlosc ani jednego.... Chyba musimy opuscic przyjazne, calkiem mile Ende. A mialo byc tak latwo.... To Larantuki mamy kilkanascie godzin jazdy...
Wiec znow zatloczony autobus - choc nie zalujemy - widoki wynagradzaja nam wszytsko - mijamy tradycyjne wisoki, z domami pokrytymi czyms w rodzaju strzechy, z ofiarnymi, kamiennymi oltarzami na srodku (na Flores ciagle kwitnie animizm, i nawet najgorliwsi katolicy raz na jakis czas skladaja duchom ofiaty), im dalej na wschod tym wiecej wulkanow, stromych, wysokich, dymiacych gor. Sam koniec Flores, to juz same wulkany, czesto siegajace 2000 m. gory wyrastaja prosto z oceanu... Larantuka polozona jest u stop takiej wlasnie gory, nad przeczystym morzem, pelna czarnych, wulkanicznych plazy. Miasteczko jest male, choc starszliwe dlugie, ciagnie sie i ciagnie. Raz bladzimy - i miejscowa kobieta pokazuje nam droge na skroty - przez miejscowe lotnisko - jeden, krotki pas startowy, biegaja po nim dzieci, maja wspaniala scieze rowerowa, pasa sie obok kozy... A samoloty lataja tu i to nawet czesto - ale my chcemy promem - i do ostaniej chwili nie wiemy - bedzie czy nie. Ma niby byc w piatek, kazdy przynjamniej tak twierdz, ale nikt nie wie o ktorej - wersje znowu sa bardzo rozne - od wczesnego ranka po popoludnie... Rano jedziemy do przystani (dzien wczesniej zamknietej na cztery spusty) - JEST! - stoi nasz prom! Wymarzony i wyczekany! Kupujemy calkiem tanie, jak na prawie dobowy rejs bilety... Jutro bedziemy w Kupangu :)
Gdzie jest prom?
Niemal do ostatniej chwili nie bylismy pewi - wyplyniemy czy nie. A jak nie - to kiedy? Jezdzilismy za promem z miasta do miasta - nikt nic nie wiedzial... Wiec zwiedzilismy Flores wiecej niz planowalismy - a bylo co, bo to niezwykla wyspa...
Na Flores - juz calkiem powaznie nabawilismy sie "Hello Mister fatygi" - naprawde istnieje taka choroba. Jest to mile, przyjemne - ale kiedy w ciagu kilku minut, na przestrzeni kilku metrwo czlwoiek slyszy chyba ze sto razy "Hello Mister" - i za kazdym razem musi usmiechniety odpowiedziec, a czasem jeszcze pojawiaja sie nastepne pytania - moze miec dosc. Czesto przejsci kilkustet metrow to prawdziwa katorga - Hello Mister krzycza wszyscy od ledwo mowiacych dzieci po staruszkow. Im mniej tursytow, tym brygad "Hello Mister" wiecej. A na Flores, poza Labuanbajo, turystow zbyt wielu nie ma... Wiec nabawislimy sie "Hello Mister fatygi"....
Z Labuanbajo - gdzie zostalismy troche dluzej niz planowalismy (odsypianie imprezy :) udalismy sie w strone Ende - stolicy wyspy, skad jak wyczytalismy regularnie odplywaja promy do Timoru. Nie bylo latwo - bezposredni autobus odjezdzajacy bladym switem uciekl nam (no, nie wstalismy) wiec jedziemy do Rutangu, gdzies w polowie drogi. Podrozowanie po Flores bywa niewygodne, czasem przeplacone (choc Indonezja jest chyba jednym z niewielu miejsc na swiecie, gdzie, kiedy kierowca podaje zawyzona cene turyscie, miejscowi ostro i glosno protestuja) - ale nigdy nudne. Autobusy to wraki - czasem uruchamiane tylko "na popych" - czesto psuja sie, raz jedziemy - a tu glosny huk, jakby wybuch. Nie, zadni terrorysci - poszla tylko opona. A jako ze siedzieslimy na kole - wybuch slyszalny byl nawet przez sluchawki mp3-kow.... Oczywiscie autobus musi zawsze byc zapchany do granic mozliwosci - ludzie siedza w 3,4 osoby na siedzeniach 2-osobowych, w korytarzu, a ci, ktorzy nie maja miejsca, staja w drzwiach - na pol w autobusie, na pol na zewnatrz. Gdy i takich miejsc zabraknie pasazer moze zwisac z drabinek prowadzacych na dach... Oprocz ludzi sa i bagaze, dach az ugina sie od workow z ryzem, i innymi rzeczami - nasze plecaki na tym tle wygladaja calkiem niepozornie. Raz slyszymy starszliwe wrzaski, wlasciwie kwiki - to pasazerowie taszcza na sznurach na dach olbrzymia swinie (kury juz dawno przestaly nas szokowac) - swini malo chyba podobala sie podroz - bo mocno protestowala cala droge. Raz - to juz przeszlo nasz najsmielsze wyobrazenie o tym co moze zmiescic sie w autobusie (motor to nie problem - mozna go zawsze gdzies przytroczyc) - pasazerowi zaladowali na dach wielka szafe, a kiedy juz ja jakos wciagneli na dach, przyniesli reszte mebli - m.in. olbrzymie lozko. Wszytsko sie zmiescilo :)
Flores jest bardzo katolicka - wszedzie mnostwo krzyzy, obrazow, figurek, wizerownkow papieze - na ulicach, w autobusach, bemach - mieszkancy Flores mocno podkreslaja swa katolickosc. No, i w odroznieni od muzulmanskich wysp nie ma tu problemu z kupnem alkoholu :) Ludzie tu sa zyczliwi, mili, troche ciekawscy, lubia pogadac, popytac. Polska zawsze kojarzy sie im z papiezem, ktorego twarz czesta maja nadrukowana na koszulkach, zreszta pytanie o religie jest tu czeste i z wielka radoscia przyjmowana jest informacja, ze jestesmy katolikami. Szczescia do ludzi nie mamy tylko w Rutnegu - tradycyjnie w hotelech nie ma miejsc (trwaja indonezyjskie wakacje) - znajdujemy jakas nore - pojawia sie jakis naganiaczo-naciagacz, ktory poznym wieczorem zmienia cene - mialo byc za pokoj, jest za osobe... Potem typ znika, idziemy spac, odganiajac sie od rojow komarow (nie ma oczywiscie zadnych moskitier) - i wtedy zaczuna sie wielkie karaoke - party. Mlodzi ludzie, ktorzy przybywaja tu na czyms w rodzaju kolonii tancza, skacza i wrzesza tuz nad naszymi glowami - caly czas wydaje nam sie, ze cienki sufit runie na nasza glowe... Czekamy godzine, dwie, zapewne nie wyspimy sie - a autobus do Ende jest o szostej rano... No, nei wyspalismy sie - mlodzi Indonezyjczycy chyba nigdy nie spia - darli sie cala noc, aby juz od piatej rano zaczac nowa impreze...
W Ende cieszymy sie niezmiernie - koniec kilunastoodzinnych autobusowych przepraw, jeszcze tylko prom i bedziemy w Kupangu. Nic z tego - prom odplynal - spoznilismy sie o jakies poltorej doby... A nastpeny? tego nie wie nikt - moze za tydzien, moze za miesiac. Nie wiadomo. W biurze lini, w porcie - wszedzie slyszymy informacje brzmiaca mniej wiecej tak - jak przyplynie to bedzie... Za to kapitan portu jest na tyle uprzyjmy ze dzwoni do Larantuki, skad - zapewnia - prom plynie na pewno i radzi nam tam udac sie. Probujemy jeszcze z lodziami cargo - sa, ale plyna w przeciwnym kierunku, jachtami - nie ma jak na zlosc ani jednego.... Chyba musimy opuscic przyjazne, calkiem mile Ende. A mialo byc tak latwo.... To Larantuki mamy kilkanascie godzin jazdy...
Wiec znow zatloczony autobus - choc nie zalujemy - widoki wynagradzaja nam wszytsko - mijamy tradycyjne wisoki, z domami pokrytymi czyms w rodzaju strzechy, z ofiarnymi, kamiennymi oltarzami na srodku (na Flores ciagle kwitnie animizm, i nawet najgorliwsi katolicy raz na jakis czas skladaja duchom ofiaty), im dalej na wschod tym wiecej wulkanow, stromych, wysokich, dymiacych gor. Sam koniec Flores, to juz same wulkany, czesto siegajace 2000 m. gory wyrastaja prosto z oceanu... Larantuka polozona jest u stop takiej wlasnie gory, nad przeczystym morzem, pelna czarnych, wulkanicznych plazy. Miasteczko jest male, choc starszliwe dlugie, ciagnie sie i ciagnie. Raz bladzimy - i miejscowa kobieta pokazuje nam droge na skroty - przez miejscowe lotnisko - jeden, krotki pas startowy, biegaja po nim dzieci, maja wspaniala scieze rowerowa, pasa sie obok kozy... A samoloty lataja tu i to nawet czesto - ale my chcemy promem - i do ostaniej chwili nie wiemy - bedzie czy nie. Ma niby byc w piatek, kazdy przynjamniej tak twierdz, ale nikt nie wie o ktorej - wersje znowu sa bardzo rozne - od wczesnego ranka po popoludnie... Rano jedziemy do przystani (dzien wczesniej zamknietej na cztery spusty) - JEST! - stoi nasz prom! Wymarzony i wyczekany! Kupujemy calkiem tanie, jak na prawie dobowy rejs bilety... Jutro bedziemy w Kupangu :)
poniedziałek, 3 sierpnia 2009
Rinca
Jak waran prychal na Marcina
W krainie smokow
Zobaczylismy warany z Komodo! :) Snorkelingowalismy w rafie, najpiekniejszej jaka dotychczas widzielismy, wedrowalismy przez sawanne, plynelismy wsrod wysp i wyspek, a morze mialo kolory, ktorych nawet sobie wczesniej nie wyobrazalismy - na pustej plazy, pod palmami palilismy ognisko, pilismy z tubylcami palmowe wino... A to wszystko w jeden, choc bardzo dlugi dzien.
Siedzimy nasza "promowa" dziesiatka w knajpie w Labuanbajo na Flores (po znalezionu noclegu, co wcale nie bylo latwe - wszytsko zajete) i planujemy jak dostac sie do waranow. My juz ustalislimy, ze zobaczyc je musimy, choc planowalismy nie zatrzymywac sie po drodze, a pozostali przyjechali tu specjalnie dla nich.
Wiemy juz jedno - Komodo jest za daleko i za drogo, ale warany zyja tez na wsypie Rinca. Nie mniej ich niz na slynnym Komodo - a wyspa jest od brzegow Flores o wiele blizej. Wycieczki sa ciut za drogie, postanwiamy wstac bardzo wczesnie rano i wynajac lodz - mamy nadzieje ze chetnych nie braknie - razem jestesmy w stanie zaplacic kilkadziesiat dolarow, a to przeciez calkiem niezla kasa..
I mamy racje - rano blyskawicznie znajdujemy lodzi - targujemy sie na 85 dol, za caly dzien plywania - na Rince i z powrotem, po drodze chcemy tez ponurkowac. Obies strony - my i wlasiciciel lodzi zadowolone - wiec wyruszamy. Morze jest tu niezwykle czyste - woda ciagle zmienia kolor, wszystkie odcienie blekitu, turkusu az do seledynowej zieleni. Mijamy male, bezludne wysepki z bialymi, porosnietymi palmami plazami - pomieszkac na takiej wyspie... Wlasciwie nie byloby tu trudne, mozna przeciez wynajac lodz, aby nas tam zawiozla i przyplynela za kilka dni... Moze nastepnym razem :)
I, po 3 godzinach - jest i Rinca - juz na nadbrzezu, pod wielkim znakiem witajacym nas w parku narodowym Komodo, lezy sobie waran... A my zastanawialismy sie, czy dane nam bedzie choc jednego zobaczyc... Cale mnostwo waranow spaceruje sobie w poblizu biur parku, leza pod domami na palach... WYgladaja na niezwykle powolne i leniwe stworzenia - ale pozory myla - warany sa bardzo agresywne (zdarzaly sie nawet wypadki smiertlene), potrafia biec o wiele szybciej niz czlowiek i rzut oka na ich potezne pazury kaze wierzyc, ze moga byc niebezpieczne. Obserwuja katem oka jak robimy im zdjecia. Ciagle gdzies obok jest pracownik parku z kijem, czuwajacy, gdyby waran zdenerwowal sie.... choc bardziej niz waranow straznicy pilnuja turystow, ktorzy czesto zblizaja sie zbyt blisko - Marcin uczynil krok za daleko - i leniwy waran zerwal sie, groznie prychajac - jakby mowil - krok blizje i zobaczysz :) Kilka lat temu tragicznie zginal turysta w Francji, a nie tak dawno kilku podroznikow zostalo pogryzionych. A zeby maja spore....
Przez wieki o wielkich smokach zyjacych na dalekich wyspach krazyly w Europie legendy, w ktore niewielu wierzylo. Dopiero na poczatku XX wieku do Holoandii dotarla skora jaszczura - i wtedy swiat przekonal sie - istnieje naprawde. Najwieksze na swiecie jaszczury zyja tylko tu -na Komodo i Rinca, wiec mimo ze wstep do parku kosztuje az 17 dol - nie zalujemy. Idziemy na spacer po wsypie - oczywiscie, musimy wynajac przeowdnika (co na 10 osob nie wychodzi drogo - czasem warto podrozowac w grupie), samemu nie mozna poruszac sie po krainie waranow. Nasz przewodnik pracuje od niedawna, jest mlody, sympatyczny, o waranch wie wszystko, choc troche zawstydza sie, kiedy jeden z Holendrow pyta z naukowa dociekliwoscia, jak warany robia dzieci. A propos dzieci, warany to niezwykle paskudni rodzice, gdy tylko male wykluja sie z jaj, gotowi sa je pozrec. Male warany musza blyskawicznie uciekac na drzewa, gdzie spedzaj kilka pierwszym miesiecy zycia, chronic sie w ten sposob przed doroslymi jaszczurami. Jaszczury maja tez inne paskune obyczaje - gdy jakis waran zdechnie, nawet z przyczyn naturalnych, jego koledzy natychmiast pozeraja go.
Idziemy przez przepiekna sawanne, co chwila wspanialy widok na morze - udalo nam sie zobaczyc kilka waranow w naturalnym srodowisku, jednego malego, ktory szybko uciekal na nasz widok ( nie boj sie, nie zjemy cie - choc miesa waranow jest podobno wyjatkowo obrzydliwe w smaku, czemu zawdzieczaja swoje przetrwanie, ludzie nigdy na nie nie polowanli), jest tez mnostwo malp (warany lubia czekac pod drzewem az ktoras niestrozna spadnie) i wodne bawoly - glowne pozywnienie waranow. Zabijaja je w ciekawy sposob - najpier grupa waranow rani bawola - dawniej uwazana ze zwierze zdycha z powodu infekcji - w brudnawej wodzie, gdzie plowia sie bawoly o zakazenie przeciez nietrudno - dopiero niedawno odkryto, ze warany sa jadowite. Wiec - po kilku, kilkunastu dniach, gdy zwierze zechnie, warany pojwiaja sie na wielka uczte.
Poogladalismy warany, nasza lodz czeka - jedziemy na snorkeling. Plyniemy spory kawal - i za chwile prosto z lodzi wskakujemy do turkusowej toni. Takich wspanialych korali jeszcze nie widzielismy - moze mniej tu kolorowych rybek, ale nie mozemy oderwac oczu od miekkich korali, ktorych tu niezwykle duzo - kolorowe, o niezwyklych ksztaltach - rafa jest za kazdym razem inna, chyba nigdy nie moze sie znudzic.
Wracamy o zachodzie slonca - mocno czerowym, pieknym. Co robic z tak pieknie rozpoczatym wieczorem? ;) Postanwiamy zakupic kilka piw i posiedizec nad morzem. Nie wydaje sie, aby w Lauanbajo byla jakas plaza - ale pytamy miejscowych, ktorzy kieruja nas na plaze - idziemy spory kawal, mijamy wzgorze - oplacilo sie, za chwile jestesmy na pustej, pieknej plazy - przed nami czyste i bardzo cieple morze, za nami palmy kokosowe (niestety ktos uprzedzi nas - nie ma kokosow :( - siedzimy, czegos brakuje... Ogniska! I za chwile jest - sporo tu galezi, a na rozpalke nie ma nic lepszego nic wysuszone liscie palmowe. Siedzimy, gadamy, nawet spiweamy troche (przyznamy sie, ze Jacksona hehe), nad nami wyrazny Krzyz Poludnia - super.
Czas wracac, wszyscy rozdchodza sie do hosteli, zostalismy z Frankiem z Holandii - i jakos tak nie chce nam sie spac - postanwiamy posiedziec chwile jeszcze przed hostelem. Jest juz grubo po polnocy, ale nie jestesmy sami - grupka miejscowych zaprasza nas na degustacje palmowego, mocnego wina - "Flores vodka" -nazywaja calkiem mocny trunek. Druga butelke zamierzamy juz kupic, ale nie chca od nas ani grosza. Rozmawiamy - i - takie przypadki sie naprawde zdarzaja - oakzuje sie, ze jeden z mezczyzn od kilku lat pracuj w Holandii, przyjechal tylko odwiezic rodzine - i mieszka w tym samym miasteczku, na tej samej nawet ulicy co Frank! Oczywiscie trzeba to uczicic palmowym winem. Indnezyjczyc sa niezywkle mili, Flores jest ultrakatolicka, wiec kazdy pyta o religie, a Polakiem byc dobrze, bo od razu kojarzy sie z papiezem. Sa tu tez muzulmanie, i wszyscy wspolnie racza sie winem, katolicy zartuja ze swoich sasiadow - terrorysci! Ale sa to tylko zarty - i widoac ze w tym maisteczku religia, choc podkreslana na kazdym kroku, tak naprawde nie dzieli ludzi...
Siedzimy prawie do rana.
To byl bardzo dlugi i bardzo dobry dzien...
Nie ma Ucziego, nie ma komentarzy, licznik nam zdechl, czy ktos nas jeszcze czyta? ;) Pozdrawiamy!!!
W krainie smokow
Zobaczylismy warany z Komodo! :) Snorkelingowalismy w rafie, najpiekniejszej jaka dotychczas widzielismy, wedrowalismy przez sawanne, plynelismy wsrod wysp i wyspek, a morze mialo kolory, ktorych nawet sobie wczesniej nie wyobrazalismy - na pustej plazy, pod palmami palilismy ognisko, pilismy z tubylcami palmowe wino... A to wszystko w jeden, choc bardzo dlugi dzien.
Siedzimy nasza "promowa" dziesiatka w knajpie w Labuanbajo na Flores (po znalezionu noclegu, co wcale nie bylo latwe - wszytsko zajete) i planujemy jak dostac sie do waranow. My juz ustalislimy, ze zobaczyc je musimy, choc planowalismy nie zatrzymywac sie po drodze, a pozostali przyjechali tu specjalnie dla nich.
Wiemy juz jedno - Komodo jest za daleko i za drogo, ale warany zyja tez na wsypie Rinca. Nie mniej ich niz na slynnym Komodo - a wyspa jest od brzegow Flores o wiele blizej. Wycieczki sa ciut za drogie, postanwiamy wstac bardzo wczesnie rano i wynajac lodz - mamy nadzieje ze chetnych nie braknie - razem jestesmy w stanie zaplacic kilkadziesiat dolarow, a to przeciez calkiem niezla kasa..
I mamy racje - rano blyskawicznie znajdujemy lodzi - targujemy sie na 85 dol, za caly dzien plywania - na Rince i z powrotem, po drodze chcemy tez ponurkowac. Obies strony - my i wlasiciciel lodzi zadowolone - wiec wyruszamy. Morze jest tu niezwykle czyste - woda ciagle zmienia kolor, wszystkie odcienie blekitu, turkusu az do seledynowej zieleni. Mijamy male, bezludne wysepki z bialymi, porosnietymi palmami plazami - pomieszkac na takiej wyspie... Wlasciwie nie byloby tu trudne, mozna przeciez wynajac lodz, aby nas tam zawiozla i przyplynela za kilka dni... Moze nastepnym razem :)
I, po 3 godzinach - jest i Rinca - juz na nadbrzezu, pod wielkim znakiem witajacym nas w parku narodowym Komodo, lezy sobie waran... A my zastanawialismy sie, czy dane nam bedzie choc jednego zobaczyc... Cale mnostwo waranow spaceruje sobie w poblizu biur parku, leza pod domami na palach... WYgladaja na niezwykle powolne i leniwe stworzenia - ale pozory myla - warany sa bardzo agresywne (zdarzaly sie nawet wypadki smiertlene), potrafia biec o wiele szybciej niz czlowiek i rzut oka na ich potezne pazury kaze wierzyc, ze moga byc niebezpieczne. Obserwuja katem oka jak robimy im zdjecia. Ciagle gdzies obok jest pracownik parku z kijem, czuwajacy, gdyby waran zdenerwowal sie.... choc bardziej niz waranow straznicy pilnuja turystow, ktorzy czesto zblizaja sie zbyt blisko - Marcin uczynil krok za daleko - i leniwy waran zerwal sie, groznie prychajac - jakby mowil - krok blizje i zobaczysz :) Kilka lat temu tragicznie zginal turysta w Francji, a nie tak dawno kilku podroznikow zostalo pogryzionych. A zeby maja spore....
Przez wieki o wielkich smokach zyjacych na dalekich wyspach krazyly w Europie legendy, w ktore niewielu wierzylo. Dopiero na poczatku XX wieku do Holoandii dotarla skora jaszczura - i wtedy swiat przekonal sie - istnieje naprawde. Najwieksze na swiecie jaszczury zyja tylko tu -na Komodo i Rinca, wiec mimo ze wstep do parku kosztuje az 17 dol - nie zalujemy. Idziemy na spacer po wsypie - oczywiscie, musimy wynajac przeowdnika (co na 10 osob nie wychodzi drogo - czasem warto podrozowac w grupie), samemu nie mozna poruszac sie po krainie waranow. Nasz przewodnik pracuje od niedawna, jest mlody, sympatyczny, o waranch wie wszystko, choc troche zawstydza sie, kiedy jeden z Holendrow pyta z naukowa dociekliwoscia, jak warany robia dzieci. A propos dzieci, warany to niezwykle paskudni rodzice, gdy tylko male wykluja sie z jaj, gotowi sa je pozrec. Male warany musza blyskawicznie uciekac na drzewa, gdzie spedzaj kilka pierwszym miesiecy zycia, chronic sie w ten sposob przed doroslymi jaszczurami. Jaszczury maja tez inne paskune obyczaje - gdy jakis waran zdechnie, nawet z przyczyn naturalnych, jego koledzy natychmiast pozeraja go.
Idziemy przez przepiekna sawanne, co chwila wspanialy widok na morze - udalo nam sie zobaczyc kilka waranow w naturalnym srodowisku, jednego malego, ktory szybko uciekal na nasz widok ( nie boj sie, nie zjemy cie - choc miesa waranow jest podobno wyjatkowo obrzydliwe w smaku, czemu zawdzieczaja swoje przetrwanie, ludzie nigdy na nie nie polowanli), jest tez mnostwo malp (warany lubia czekac pod drzewem az ktoras niestrozna spadnie) i wodne bawoly - glowne pozywnienie waranow. Zabijaja je w ciekawy sposob - najpier grupa waranow rani bawola - dawniej uwazana ze zwierze zdycha z powodu infekcji - w brudnawej wodzie, gdzie plowia sie bawoly o zakazenie przeciez nietrudno - dopiero niedawno odkryto, ze warany sa jadowite. Wiec - po kilku, kilkunastu dniach, gdy zwierze zechnie, warany pojwiaja sie na wielka uczte.
Poogladalismy warany, nasza lodz czeka - jedziemy na snorkeling. Plyniemy spory kawal - i za chwile prosto z lodzi wskakujemy do turkusowej toni. Takich wspanialych korali jeszcze nie widzielismy - moze mniej tu kolorowych rybek, ale nie mozemy oderwac oczu od miekkich korali, ktorych tu niezwykle duzo - kolorowe, o niezwyklych ksztaltach - rafa jest za kazdym razem inna, chyba nigdy nie moze sie znudzic.
Wracamy o zachodzie slonca - mocno czerowym, pieknym. Co robic z tak pieknie rozpoczatym wieczorem? ;) Postanwiamy zakupic kilka piw i posiedizec nad morzem. Nie wydaje sie, aby w Lauanbajo byla jakas plaza - ale pytamy miejscowych, ktorzy kieruja nas na plaze - idziemy spory kawal, mijamy wzgorze - oplacilo sie, za chwile jestesmy na pustej, pieknej plazy - przed nami czyste i bardzo cieple morze, za nami palmy kokosowe (niestety ktos uprzedzi nas - nie ma kokosow :( - siedzimy, czegos brakuje... Ogniska! I za chwile jest - sporo tu galezi, a na rozpalke nie ma nic lepszego nic wysuszone liscie palmowe. Siedzimy, gadamy, nawet spiweamy troche (przyznamy sie, ze Jacksona hehe), nad nami wyrazny Krzyz Poludnia - super.
Czas wracac, wszyscy rozdchodza sie do hosteli, zostalismy z Frankiem z Holandii - i jakos tak nie chce nam sie spac - postanwiamy posiedziec chwile jeszcze przed hostelem. Jest juz grubo po polnocy, ale nie jestesmy sami - grupka miejscowych zaprasza nas na degustacje palmowego, mocnego wina - "Flores vodka" -nazywaja calkiem mocny trunek. Druga butelke zamierzamy juz kupic, ale nie chca od nas ani grosza. Rozmawiamy - i - takie przypadki sie naprawde zdarzaja - oakzuje sie, ze jeden z mezczyzn od kilku lat pracuj w Holandii, przyjechal tylko odwiezic rodzine - i mieszka w tym samym miasteczku, na tej samej nawet ulicy co Frank! Oczywiscie trzeba to uczicic palmowym winem. Indnezyjczyc sa niezywkle mili, Flores jest ultrakatolicka, wiec kazdy pyta o religie, a Polakiem byc dobrze, bo od razu kojarzy sie z papiezem. Sa tu tez muzulmanie, i wszyscy wspolnie racza sie winem, katolicy zartuja ze swoich sasiadow - terrorysci! Ale sa to tylko zarty - i widoac ze w tym maisteczku religia, choc podkreslana na kazdym kroku, tak naprawde nie dzieli ludzi...
Siedzimy prawie do rana.
To byl bardzo dlugi i bardzo dobry dzien...
Nie ma Ucziego, nie ma komentarzy, licznik nam zdechl, czy ktos nas jeszcze czyta? ;) Pozdrawiamy!!!
Sumbawa
Zniknela zielen dzungli, zamisat tego spalony sloncem busz
Lekcja z Mr. Marcinem
Jakbysmy byli w innym swiecie - Sumbawa zaskoczyla nas krajobrazami, brakiem alkoholu - tu zyja u bardzo ortodoksyjni Muzulmanie i ustawicznym brakiem miejsc w hotelach. A w malenskim Sape Marcin zostal nauczycielem :)
Goni nas czas - leca dni, nasza wiza niedlugo skonczy sie, wiec szybko planujemy przejechac Sumbawe - przed nam jeszcze wielka Flores (marzy nam sie tez Komodo) i odlegly o kilkaset kilometrow morzem Timor. Ale po Sumbawie nie da sie szybko podrozowac - niezykle powolne, sypiace sie autobusy, czesto psujace sie po drodze, w dodatku jezdzace rzadko, wiec jedziemy od miasteczka do miasteczka, zatrzymujemy sie na noc w stolicy wyspy - zatloczonym Sumbawa Besar. Nie ma tu zbyt wielu turystow, wiec wzbudzamy sensacje. Ludzie sa tu uprzejmi, uczciwi. Niestety, nie mozna tego powiedziec o kierowcach autobusow - ktorzy chyba umarliby, gdyby sprzedali nam bilet po natmalnej cenie... Jedziemy autobusami - ciezarowkami - zajmuje to wieki - nasza osttania ciezarowka wlecze sie 30 kilomatrow na godzine, wiec pokonanie 200 kilometrow zajmuje nam caly dzien.
Sumabwa to zupelnie inny swiat - az ciezko uwierzyc, ze wyspy znajdujace sie tak blisko od siebie moga sie tak roznic - zniknela soczysta zielne, dzungla, zamiast tego wysuszone, gory, z nieba leje sie skwar. Piekna jest Sumbawa, ogladamy z okien samochodow wspaniale gory, wsypokie wulkany, morze - zatoczki, polwyspy. Po Sumbawie podrozuje sie ciezko, w wiele zakatkow nie dociera publiczny transport - wiec to ciagle wyspa malo odkryta przez turystow.
W malenkim Sape, w hosteliku, gdzie spimy, jest tez szkolka angielskiego - slychac dzieciaki powtarzajace slowka. Nauczyciel zaprasza nas na lekcje, ja spie (hehe), wiec Marcin, teraz Mr Marcin idzie sam. Przez godzine dzieci wypytuja go o Polske, o podroz. Niektore mowia, ze jeszcze nigdy nie rozmawialy z cudzoziemcem... Chce wspolne zdjecia, Marcin obiecuje, ze wyslemy odbitki, bo dzieci do najblizszego miejsca z interenetm maja kilkadzisiat kilometrwo, wiec nie wchodzi w gre wyslanie fotek mailem. Wieczorem jeden z dzieciakow, 12-latek, przychodzi nas odwiedzic - narzeka na trudna ksiazke do angieslkiego - Ale lubie sie uczyc - zapewnia. Choc jego pasja, to jak przyznaje, nie angielski, ale historia. Dzieciak wie o swiecie bardzo duzo - caly czas zaskakuje nas... Uczy nas indonezyjskich slowek, powtarza polskie :) marzy, zeby zobaczyc Jakarte, moze nawet tam studiowac - na razie najdlaej byl na Bali. - Widzialem tam strasznie duzo bialych turystow - chwali sie.
Z Sape polyniemy na Flores. Jeszcze kilkanascie lat temu prom zatrzymywal sie na Komodo, niestety, teraz trzeba by wynajc prywatna lodzi. Z Flores jest blizej - sprobujemy tam - byc tak blisko slynnych waranow i ich nie zobaczyc - byloby grzechem smiertlenym :) I tak mysla turysci, ktoprych spotykamy na promie - jest nas dziesiecioro - Holendrzy, Belgowie, Francuzi i jedna Indonezyjka podrozujac z Europejczykiem. Wszyscy marzymy o waranach, zwanych tu smokami z Komodo. Moze sie uda...
A na razie ogladamy z promu delfiny i latajace ryby... Plyniemy obok Komodo, wyspa wyglada pustynnie, sucho. Potem Rinca - i po kilku godzinach na promie - Flores. Ponoc niezwykle piekna i bardzo katolicka.
Lekcja z Mr. Marcinem
Jakbysmy byli w innym swiecie - Sumbawa zaskoczyla nas krajobrazami, brakiem alkoholu - tu zyja u bardzo ortodoksyjni Muzulmanie i ustawicznym brakiem miejsc w hotelach. A w malenskim Sape Marcin zostal nauczycielem :)
Goni nas czas - leca dni, nasza wiza niedlugo skonczy sie, wiec szybko planujemy przejechac Sumbawe - przed nam jeszcze wielka Flores (marzy nam sie tez Komodo) i odlegly o kilkaset kilometrow morzem Timor. Ale po Sumbawie nie da sie szybko podrozowac - niezykle powolne, sypiace sie autobusy, czesto psujace sie po drodze, w dodatku jezdzace rzadko, wiec jedziemy od miasteczka do miasteczka, zatrzymujemy sie na noc w stolicy wyspy - zatloczonym Sumbawa Besar. Nie ma tu zbyt wielu turystow, wiec wzbudzamy sensacje. Ludzie sa tu uprzejmi, uczciwi. Niestety, nie mozna tego powiedziec o kierowcach autobusow - ktorzy chyba umarliby, gdyby sprzedali nam bilet po natmalnej cenie... Jedziemy autobusami - ciezarowkami - zajmuje to wieki - nasza osttania ciezarowka wlecze sie 30 kilomatrow na godzine, wiec pokonanie 200 kilometrow zajmuje nam caly dzien.
Sumabwa to zupelnie inny swiat - az ciezko uwierzyc, ze wyspy znajdujace sie tak blisko od siebie moga sie tak roznic - zniknela soczysta zielne, dzungla, zamiast tego wysuszone, gory, z nieba leje sie skwar. Piekna jest Sumbawa, ogladamy z okien samochodow wspaniale gory, wsypokie wulkany, morze - zatoczki, polwyspy. Po Sumbawie podrozuje sie ciezko, w wiele zakatkow nie dociera publiczny transport - wiec to ciagle wyspa malo odkryta przez turystow.
W malenkim Sape, w hosteliku, gdzie spimy, jest tez szkolka angielskiego - slychac dzieciaki powtarzajace slowka. Nauczyciel zaprasza nas na lekcje, ja spie (hehe), wiec Marcin, teraz Mr Marcin idzie sam. Przez godzine dzieci wypytuja go o Polske, o podroz. Niektore mowia, ze jeszcze nigdy nie rozmawialy z cudzoziemcem... Chce wspolne zdjecia, Marcin obiecuje, ze wyslemy odbitki, bo dzieci do najblizszego miejsca z interenetm maja kilkadzisiat kilometrwo, wiec nie wchodzi w gre wyslanie fotek mailem. Wieczorem jeden z dzieciakow, 12-latek, przychodzi nas odwiedzic - narzeka na trudna ksiazke do angieslkiego - Ale lubie sie uczyc - zapewnia. Choc jego pasja, to jak przyznaje, nie angielski, ale historia. Dzieciak wie o swiecie bardzo duzo - caly czas zaskakuje nas... Uczy nas indonezyjskich slowek, powtarza polskie :) marzy, zeby zobaczyc Jakarte, moze nawet tam studiowac - na razie najdlaej byl na Bali. - Widzialem tam strasznie duzo bialych turystow - chwali sie.
Z Sape polyniemy na Flores. Jeszcze kilkanascie lat temu prom zatrzymywal sie na Komodo, niestety, teraz trzeba by wynajc prywatna lodzi. Z Flores jest blizej - sprobujemy tam - byc tak blisko slynnych waranow i ich nie zobaczyc - byloby grzechem smiertlenym :) I tak mysla turysci, ktoprych spotykamy na promie - jest nas dziesiecioro - Holendrzy, Belgowie, Francuzi i jedna Indonezyjka podrozujac z Europejczykiem. Wszyscy marzymy o waranach, zwanych tu smokami z Komodo. Moze sie uda...
A na razie ogladamy z promu delfiny i latajace ryby... Plyniemy obok Komodo, wyspa wyglada pustynnie, sucho. Potem Rinca - i po kilku godzinach na promie - Flores. Ponoc niezwykle piekna i bardzo katolicka.
Subskrybuj:
Posty (Atom)