Na początku - od razu w twarz. Dosłownie - wiatrem i deszczem.... Pierwszy - najciężczy dzień. Z Drogą nie ma żartów. Nie będzie lekko... Ale jest i na osłodzenie - ludzie na Drodze - wieczorery w "aubergach" - niespodziewane, co najmniej dziwne wydarzenia....
El Camino - pierwsze dni..
Jest ból i radość, masz dość, a potem uważasz, że to wspaniałe - po co mi to było? a potem - to był strzał w dziesiątkę - Droga... Pierwszy tydzień - już wiemy, jak to jest.. Nie, nie wiemy, Droga ciągle zaskakuje...
(nie jest to jakiś dokładny pamiętnik, ani poradnik - nie co dzień piszemy, nie zawsze mamy dostęp do neta - bardziej luźne wspomnienia, dlatego mogę być jakieś błędy w nazwach miejscowości itp. - i lekki chaos ;)
Jedziemy z Hastings do St Pierre du Port aotustopem, przez wioski, miasteczka - jest piękny dzień, wiozą nas Baskowie, uczą słówek (żadnego nie zapamiętałyśmy) patrzymy jak pięknie, zielone wzgórza, w dali ośnieżone szczyty, krajobraz jak z bajki. - Baskonia jest najpiękniejsza na świecie - mówią nasi kierowcy. Młoda dziewczyna, starszy Bask, a na końcu Francuz, który w Baskonii pracuje, mówi świetnie po angielski i jemu na Camino nie chciałoby się za nic w świecie iść. - Powodzenia - wysadza nas w St. Pierre. Po drodze mijamy pielgrzma -Latem na tej trasie byłoby ich kilkudziesięciu- mówi kierowca. JUż chcemy iść, już chcemy być na El Camino... Ale Droga każe czekać i czekać...
St Pierre du Port - małe, kamiennie miasteczko, w tle Pireneje, wielce urokliwe. Zaczynamy tu, bo tu, po francuskiej stronie Pirenejów zaczyna większość pilegrzymów. DO Santiagao można dotreć na wiele, wiele sposóbów, a my nie jesteśmy oryginane, i wybieramy najpopularnieszy, najsławniejszy "szlak francuski" - 740 km do Camino. I tak nam się chce już nic - na razie widzimy to jako wspaniały, może ciut długi spacer przez Hiszpanię.... Denerwuej nas, że stary szlak pielgrzymkowy, którym tysiące pątkników (miliony?) wędrują już od kilkuset lat do grubu św. Jakuba większość ludzi (niekoniecznie pielgrzymów, bardziej tych co o Camino coś tam słyszeli) kojarzy z ksiązką Coehlo... No trudno... Ale już chcemy iść...
Przy wąskiej uliczne jest biuro EL Camino - tam przemiły, rozgadany Francu - poliglota, wypisuje nam "paszporty" - które świadczą, że idziemy Drogą, że jesteśmy PIlegrzymami, mamy prawo spać w "alberguach" dla pielgrzymów i w które będziemy dostawać pieczątki, tłumaczy, co i jak, zaprasza, do zabrania muszli (dźwięczą nam przy plecakach - znak Szlaku św. Jakuba - dlaczego? wersji jest co najmniej kilka... ale ma ją ze sobą każdy pielgrzym) - pokazuje mapy... Jest jeszcze wcześnie - więc myślimy - załatwić co trzeba i ruszać. Ale Francuz cierpliwie tłumaczy, że pierwszy dzień jest najciężczy, że idziemy wysoko w góry, że po drodze nic nie ma, że utkniemy, że pogoda niepewna - lepiej dziś nabrać sił i wyruszyć na jutro rano. A obok jest "aubergue" dla pilegrzymów... Tak nam się spieszy, tak chcemy... Ale może racja... Udajemy się do "oberży" - dostajemy łóżko, jesteśmy pierwsze, ale nie musimy długo czekać - zaraz pojawią się kolejni pilegrzymi, którzy tak jak i my zaczynają Camino. Uśmiechamy się, obserwujemy - są Koreańczycy, NIemcy, FRancuzi, Amerykanie... Na razie obcy, za kilka dni będziemy jak rodzina, będziemy czekać na siebie, witać się, razem będziemy przeżywać ból i radość, bić brawo każdemy kto wejdzie do "oberży", dzielić sie jedzeniem, plastarami, przeżyciami... Każdy inny, każdy jest tu gdzie być powinien, dany nam przez Drogę...
Ale na razie jeszcze się nie znamy. Dobrze jednak, że zostałyśmy, bo kilka dni autostopu zmęczyło nas, bo trzeba sobie poprać rzeczy, poukładać, podłądować baterie - dosłowienie i w przenośni... Chodziymy wieczorem po miasteczku, w kościele jest specjalne błogosłowieństwo na Drogę, wieczorem z widokiem na Pireneje, na średniowiecznych murach twierdzy pijemy wino... Wreszcie...
1.
Rano wszyscy wcześnie wstają, wspólne śniadanie. Każdy mówi o dniu, że pierwszy, a najcięższy, że z wysokości 200 metrów schodzi się na 1400 - to sporo, nawet dla ludzi dużo chodzących po górach, że złą prognoza, że 27 kilomatrów po górach. Można iść, drogą, ale chcemy w góry - chcemy już iść. Troszkę kropi, ale nie ma wielkiego deszczu, widzimy w dole miasteczko, nad górami przewalają się chmury - właściwie bardziej malownicze niż groźne, odsłaniają postrzępione szczyty, soczysto zielone łąski... Wymarzone Pireneje...
Idziemy mocno pod górę. Ciężko. Ale nie jest źle... Cudne widoki... Niesamowicie.
Te widoki będą dodawać nam sił.
Gdy zacznie się piekło.
Idziemy przez chmury. Pędzą przez niebo. Raz jesteśmy w chmurze, raz nad nią. Raz słońce, raz deszcz. Zmienia się szybciej niż zdązymy się ubrać, a ptem rozebrać, zapakować wszytsko w wododporne worki. Jak leje to tak, jakby woda lałą się wiadrami z nieba. WIeje tak, że czasam nie da się oddychać. Wiatr niemal nas wywraca. Deszcz przemaka do suchej nitki. Jest stromo i ciężko. Ale nie da się zatrzymać - jest tak zimno, wietrznie, mokro, nie ma się gdzie schować. - Nie da się siąść i płakać, że dalej nie dam rady - mówi DziFisz. Jest tak źle, że nie da się zatrzmać ani na chwilę, trzeba iść. Stromą ścieżką pod górę. COraz wyżej, coraz zimniej, coraz więcej wiatru. Coraz bardziej niemożliwe, że ciągle idziemy. Żadnych przystanków. Mam dziś urodziny. Wspaniały prezent, Droga.
Ludzie, w kolorowych płaszczach przeciwdeszczowych, ponczach wyglądają na stokach jak wielobarwne kropki, czasem układają się we wzory. Nie walczymy z wiatrem same. Dwie drobniutki KOreanki niemal przewraca wiatr. Ale idą. My też idziemy.
- Na dzień dobry w mordę - komentuje DziFisz. Bo wiatr wieje nam prosto w twarz. Żebyśmy nie myślały sobie, że będzie łatwo. Że to spacerek. Ale to, że jest tak ciężko mobilizuje. A może, gdyby byłą piękna pogoda, gdbyśmy mogły zatrzymywać się, odpoczywać, siedzieć w słońcu, w ogóle byśmy nie doszły? Może dzięki tej paskudnej pogodzie udało nam się przejść te 27 kilometrów? Niemal bez odpoczynku? A może to nasza pierwsza lekacja - trudności moblizują. Może jest tak - że jak jest bardzo źle nie da się usiąść i płakać, trzeba iść.... I czasem tylko dlatego się idzie...
Za szczytem, najwyższym dziś punktem wieje mniej, choć ostatie metry są niemal niemożliwe do przejścia. A potem leje i leje. Strugami, mamy mokre nawet majtki. Idziemy w dół. Choć w pewnym momencie przez łąkę pełną żółtych kwiatów, i wtedy wychodzi słońce i czuję ze to moje kwieaty na urodziny. Od Drogi.
Jesteśmy tak zmęczone, że ledwo stoimy. Ale trzeba iść, nie ma tu gdzie schować się przed zimnem, znowu zaczyna lać. Ale nie możemy się zatrzymywać. "Keep walking" brzmi nam napis na jednej ze strzałek. Potem wejdziemy w las, który zdaje się nigdy nie kończyć. Robi się ciemno, stromo w dół, ścieżki czasem zmieniają się w strumyki. Powinna być już wioska - hiszpańskie już Roncesvalles - a nic jej nie zapowiada. Może zgubiłyśmy szlak? Może nie zauważyłyśmy strzałki? To niemożliwe, żebyśmy jeszcze nie doszly. W panice świecimy po drzewach, szukamy żółtego znaku. W razie tragedii możemy rozbić się w lesie, ale jak tu spać będąc mokrym do suchej nitki? Przed nami szedł młody mężczyzna z osiołkiem i psem. Cichy, o pięknym uśmiechu pozdrawiający nas, raz mijany przez nas, raz nas mijający. Od kilku lat tak podróżuje szlakami Camino... Nie ma go, nie ma śladów osiołka. Musiałyśmy przgapić skręt.. Ale to niemożliwe. I nagle - JEST! Muszla i żółta strzałka do wioski.
Kończy się las - i zaczyna wioska. Włąściwie samo, średniowieczne opactwo. Już są "nasi" KOreańczyć, uśmiechają się, witają, pokazują drogę do "obreży" - jak cudownie zobaczyć znajome, czekające na na twarze. Lewnie powiedzieliśmy sobie cześć wczoraj, a już dziś na siebie czekamy, liczymy kto wyzedł, kogo nie ma. Młodzi Francuzi częstują nas herbatą, ściągamy przemoczoen rzeczy. Anna z Niemiec idzie od czerwca, wyszuszyła z rodzinnego miasteczka koło Lipska - i zwykle śpi pod gołym niebem, ale jeszcze tak nie przemokła... Nie da dziś rady... Wszyscy mokrzy. Gazety w butach, ciuchy na grzejnikach. Wspólne suszenie, oglądanie plecaków, co zamokło, jak zamokło. Każdemy było dziś ciężko. I każdu jest szczęśliwy.
Małą, klasztorna "oberża", w grubych średniowiecznych murach nie ma zasięgu. Idziemy razem na msze do starego kościoła, potem błogosławieństwo, długa modlitwa po hiszpańsku, stary ksiądz wyciąga ręce, błogosławi, przenosimy się w czasie. I Salve Regina. A potem zwiedzamy klasztor, idziemy schodami długo w dół, do krypt...
Śpimy, przez sen bolą nogi. - Dziś najcieższy dzień, gorzej już nie będzie... - pocieszmay się nawzajem. Będą mówić po drodze o piątku, z najgorszą możliwą pogodą, o tych, co tego dnia przekraczali góry... A to nam się udało na początek :)
2.
Rano jest chmurno, na pewno będzie lało - trudno. Mamy rzeczy pochowane w nieprzemakalne worki, na szczęście część nam wyschła - planujemy spać w namiocie, ale czasem, jak będzie mokro - trzeba i w "oberżach" - ceny to maksymalnie kilka euro - mogą spać tu tylko pielgrzymi - czasem, w dzień taki jak ten, warti skorzystać.
Szybkie śniadanie, jeszcze ciemno - i w drogę. Średniowieczne miasteczko, właściewie klasztor tylko, nie ma sklepu - najbliższy za kilka kilometrów i przed sklepem są wszyscy - Jeff z Nebraski, później dowiemy się że stolarz, o dobrych oczach, pyta się, jak to możliwe, że w Europie nie je się obowiązkowo! mięsa na śniadanie? - Ciągle się czegoś dowieaduję.... - mówi. Anne w pięknym płaszczu, czarnym z haftowanymi kwiatami ma nadzieję, że nie będzie padać. - Nie cierpię spać pod dachem... - mówi. Koreańczycy jedzą coś na szybko. Każdy idzie w swoim tempie, mijamy się. My najczęściej na końcu ;)
Idziemy przez las, piękny, cudne góry - czasem stromo, ale nie ma co porównywać w wczoraj. Nietetsy leje, i to nas najbardziej denerwuje - ale nikt nie mówił, że będzie łatwo... Poza tym jest listopad. Upały nam raczej nie grożą. Ale jest ładanie. Tu drzewa ledwie tknięte przez jesień, złote, rude, czerwone wzgórza, ściażka przez gęsty las. Mamy się dziś w nim nadzieję rozbić.
Mijamy się co jakiś czas z Anne, z Hiszpanem w średnim wieku. Jest z Malagi, a Anna chce po Camino wybrać się do Malagi i uważa, że to znak. Oczywiście na piechotę. Jest pięknie, świeci słońce, ale potem zaczyna padać....
Gdyby tylko nie lało... Zmierzcha, gdy schodzimy z lasu do miasteczka, bolą nas nogi i cieszy nas cywilizacja, dalej już dziś nie chce nam się iść. Znowu jesteśmy przemoczone, więc decydujemy się na noc pod dachem. Jeszcze się w namiocie naśpimy... Niestety w miasteczku, do którego zeszłyśmy nie ma "aubergue" - więc przed nami jeszcze 3 km - nic, ale po wielu godzinach marszu, z ciężkimi plecakami to potrafi być bardzo, bardzo dużo.... Na Camino zmienia się ocena odległości - rano 3 km to nic, pod koniec dnia, to dystans czasem nie do przebycia. Z bolącymi stopami, plecami, krótki 3-kilometrowy spacerk to jak wyprawa w gwiazdy...
Jest już ciemno, gdy docieramy do Larrasoani - miałyśmy plan spać pod namiotem, ale znowu jesteśmy całkiem przemoczone - więc idziemy do "oberży" - jest dość późno, przybywamy - i... czekają na nas ostatnie dwa łóżka! Witają nas nasi współtowarzysze Drogi, cieszą się, że jesteśmy, martwili się co znami, rozmawiamy, suszymy się - rozmawiemy o Drodze... Mamy pierwsze pęcherze, starsi Hiszpanie dają nam plasty, które polecają jako najlepsze. DziFisz ma obdarte pięty. Poza tym jak na razie nie mamy, poza bólem nóg większych problemów. Oby jutro nie padało.
3.
Trzecie dzień jest krótki - tylko do Pampeluny - a tam szkoda by się było nie zatrzymać. Tym bardziej, że jest niedziela, nie chcemy się przemęczać. Zaczynamy marsz z Jeffem, którego nie da się nie lubić, jemy razem drugie śniadanie. Potem Jeff przyspiesza, każemy mu się nami nie przejmować, i tak wszyscy spotkamy się w Pampelunie. O tej porze roku, gdy Camino tak naprawdę jest pustawe większość miejsc noclegowych dla pielgrzmów jest nieczynna, latego więcej niż pewne, że będziemy spać w ym samym miejscu. Idziemy przez przepiękny las, zaczynają nas boleć nogi - no tak, prędzej czy później każdemy robią się pęcherze, ale potem nogi nam się przyzwyczają... Na początek musi boleć. Ostatnie kiloemtry - boli, boli. Idziemy razem z dwoma chłopakami, Niemcem i FRancuzem - mało to pociesza, ale ich też bolą nogi... Droga boli., No pain no gain - powiedzą Koreańczycy. A każdy przestaje się użalać nad sobą, kiedy zobaczy odparzenia, pęcherze, bóle innych. Na Drodze przychodzi moment, gdy bardziej przejmujesz się innymi niż sobą. Gdy pierwsze pytasz o pęcherze współpielgrzymów, zanim spojrzysz na swoje. Może po to jest Droga...
Pampeluna jest piękna, stara, kamienna, z wąskimi uliczkami. "Oberża" duża, świetnie zorganizowana, z darmowymi pralkami (natychmiast korzystamy), super wyposażoną kuchnią. Trochę kropi, ale chodzimy po starówce zachywcamy się, DziFisz ma infekcję, więc na zmainę turekca kolonia i Tribiotyk. Boli. To dzień, w którym odkrywamy, że będzie boleć. Dzień pokory. Ale i dzień uczenia się, że innych też boli. Młodzi FRancuzi wyrzucają namiot, za ciężkio, nie dadzą rady. Każdy opartruje pęcherze - wymiana doświadczeń, rad.... Jeff chciałby wybrać się na mszę do katedry (zupełnie zapomniałem, że dziś niedziela!) - ale ma takie pęcherze, że ledwo chodzi.
4.
Z Pampeluny idziemy do Puenta La Reina, gdzie wiele osób zaczyna Camino. Idziemy mocno pod górę. Wszyscy współpielgrzmi sa już jak dobrze znajomi. Pozdrawiamy się pod drodze, zawsze nieśmiertelne pytanie, czy wszystko ok, czy nic nie potrzebujesz? Jest mniej stromo - powoli ustala nam się dzień - pobudka ok. 7-ej. Śniadanie, marsz, ok. 10ej przerwa, wietrzenie nóg, potem w południe dłuższa przerwa, gotowanie zupek, potem znowu marsz. Wieczorem - odpoczynek, opatrywanie stóp. - Ta jak praca - śmieje się młody Francuz. POstanawiamy nie iść na siłę, nie chodzić po nocach. DO zmierzchu. Jeszcze za dnia szukamy "oberży" albo miejscówki. Żeby też odpocząć, na spokojnie zjeść, coś porobić. Przecież to nie wyścig... Trzeba też się polenić, porelaksować.
Ale dziś nie leje. Więc pod namiotem. Fajnie się śpi ze współpilegrzymami, ale potrzebujemy trochę prywatności, czasu dla siebie, leżenia pod namiotem... Chcemy sobie pobyć same... Robić Drogę dla siebie. WIęc w miasteczku, a jest już dość późno, ciemno, planujemy znaleźć miejscówkę. Jest, nie doskonała, ale sie nada. I... Nie mamy paliczków. Niemożliwe. Nie ma. Szukamy, panikujemy, wkurzamy się, klniemy, płaczemy niemal. Gdzie mogłyśmy je zostawić? Nigdzie. Analiza, która nic nie daje. Paliczki i tak były stare i zużyte, ale bez nic nie da się rozbić namiotu! Nie dziś tylko, ale jutro, za tydzień, w ogóle... Jesteśmy bez namiotu!
Potem - Droga tak chce. Może mamy iść razem. Z ludźmi. Może nie żeby do nich brać, może żeby im dawać. Może mamy nie szukać własnej wygody, nie izolować się, co czasem lubimy - ale przeżyć El Camino razem. Może ludzie są nam potrzebni. Możemy my im.. Zmiana planów - nie ma wyjścia- będziemy spać w "Aubergach"... Bęziemy gotować, a chłopaki będą nam zaglądać w gary - dla wszytskich starczy, Koreańczycy będą jeść nasze sklecone byle jak posiłki z najtańszych marketowych puszek, i pytać o przepis na potrawę, będziemy dawać się częstować, pożyczać sobie plastrów, opowiadać....
Idziemy więc do klasztoru - niemożliwe - są dwa łóżka (bo docieramy późno) - nasi współtowarzysza martwili się, co z nami. Tłumaczymy. Pocieszają nas. Koreanka mówi, że zgubiła płaszcz przeciweszczowy. A to dopiero problem. (Jeff ofiaruje jej swój, a potem w innej oberży znajdą w rzeczach zostawianych przez ludzi świetne palta). Francuzi, żę wyrzucili namiot, było im za cięzko - Też nie mamy - śmieją się - A od połowy Camino idziemy górami....
Znajduje się jakieś jedzenie, wkoło wspierające, uśmiechnięte twarze - Jęsteśmy ciągle złe i nie chce nam się gotować.... Jeffa bolą nogi, Koreańczycy mają zdarte palce i Jeff powie, że już nie będzie narzekał, kiedy boli innych bardziej. Jeff jest wielbicielem św. Faustyny, Polki, więc uważa, że to łaska, że poznał Polki. Pijemy wino z Koreańczykami... WYdaje nam się, że nie potrzebujemy ich wszystkich - to nieprawda. A nawet jakby - oni potrzebuję może nas... Nawet, jak sobie nie zdajemy z tego sprawy. Jeff prosi, abyśmy odmówiły Koronkę do Miłosierdza BOżego po polsku. Płacze - W takim języku odmawiała ją Faustyna, zawsze chciałem to usłyszeć.... Koreańczycy, widząc jak mocujemy się z winem, dają nam korociąg - Wasz. Potrzebujecie. Jak będziemy coś potrzebować, dostaniemy. (mamy korkociąg do dziś). Może El Camino trzeba odbyć razem... Niekoniecznie z tym kogo soebie wybierasz... Może Camino daje towarzyszy.... A iebie czyni towarzyszem tych, którzy właśnie Ciebie potrzebują...
5.
Idziemy do Estelli. Znowu nas wszyscy wyprzedzieli - śmiejemy się, żeby zajęli nam miejsca. Mamy najcięższe plecaki, więc idziemy najwolniej, DziFiszowi goi się zakażenie, ja dorobiłam się pęcherzy na palcach u nóg, co boli... Gdyby nie bolało, byłoby tak cudnie.. Ale boli, boli. Nie tylko nas, każdy ma pęcherze, obtarcia... Każdy krok jest jak po ogniu.... Ale przynajmniej nie pada i jest tak pięknie... Niesamowity, jesienny, bajkowy krajobraz... Za Estellą jest "oberża" w Aujegui - ze słynną fontanną wina - od wczoraj trwają już o niej gorączkowe rozmowy. Jesteśmy już w La Rioja, słynnym regionie, skąd pochodzi najlepsze ponoć hiszpańskie wino - urocze wioski zmieniają się w małe robotnicze miasteczka, wytwórnie wina na obrzeżach, charakterystyczny zapach... PIreneje zmieniają się w łagodne wzgórze wszędie uprawy wina, jesienne, barwne, piękne.
Inny świat. I dziś wieczorem (albo jutro rano, jak przyjdziemy za późno) będzie fontanna z winem! Przy klasztorze - legenda głosi, że ze źródła z którego dawniej brali wodę pielgrzymi pewnego dnia wytrysnęło wino - i na pamiątkę tego wydarzenia - od rano do zmroku leje się wino - dobre, miejscowe, porzędne - na miejscu, albo można nabrać sobie w butelki.
Po drodze winiarnie, cały czas towarzyszy nam charakterystyczny zapach - przechodzimy przez Estellę, znów cudne kamienne miasteczko i zatrzymujemy się kilka kilometrów dalej. Znów ostatnie - wszyscy witają nas. Nawet nie gotujemy - dziś Włosi przygotowali dla wszystkich jedzenie, fontanna już zamknięta, ale Koreańczycy nabrali dla każdego wina... Śpimy w wielkiej,zbiorowej sali, jest i Jeff i Mojżesz... Wszyscy są... Jest dobrze.. Każdy opatruje stopy, wymienia doświadczenia, plany na jutro... Nie planuje się więcej niż jutro. Tego też uczy Droga...
Rano współna radość przy fontannie - wino leje się strumieniami - są Koreańczycy - pijemy z kubka, lejemy do butelki! Dopiero wschodzi słońce, jest pięknie, choć wiemy, że przed nami ciężki dzień..
6.
Znowu uprawy, wzgórza, raz pokropi, raz słońce. Coraz piękniej, coraz bardziej dokuczają nam nogi. Dzień rozjaśnia się, choryzont ozdabiają góry.
Idziemy końcowy odcinek z Mojżeszem z Moajorki. Idzie powoli. Nie bolą go stopy - Ale kolano - i to chyba gorzej... Idziemy, wleczemy się właściwie krok za krokiem z Mojżeszem - śmiejemy się, rozmawiamy. - Przedwczoraj byłem już pewnien, że wracam d domu - opowiada. - Że to jakaś durnota. Ale idę dalej... (I Mojżesz będzie szedł i szedł...) - resztką sił docieramy do wioski, gdzie okazuje się, że ma nic czynnego do spania. Następna za kilka kilometrów. Nie dojdziemy. Boli - DziFisza pięty, mnie palce. Podjedziemy te parę kilometrów stopem. Ale nic nie jedzie.. EL Camino prowadzi przez stare kamienie wioski, małe miesteczka,wyglądjające, jakby wymarłe... Ale nic nie jeździ. Probujemy bezskutecznie stopa - i zatrzymuje nam się.. taksówka. Jadą nią dwaj starsi Hiszpanie - też nie mają siły na te dodatkowo kilka kilometrów... Chcemy się dorzucić - nie ma mowy. Lądujemy w kolejnym cudnym starym miasteczku. Jest skromny sklep i "oberża". 4-osonowe pokoje i lądujemy z Jeffem i Nuriko z Japoni (jak ktoś uważa, że Japończycy tyko jeżdżą po Europie o robią bezmyślmie zdjęcia, grubo się mylą, na Camino spotykamy wielu przedstawicieli tej nacji - są wśród nich chrześcijanie, ale i tacy, którzy uważają, że to najlpeszy sposób poznania naprawdę Europy). Jemy, pijemy wino. Jest dobrze. Rozmwiamy. Pokazujemy sobie pęcherze, nie jest dobrze. Każdy coś ma, każdego boli....
7.
Kolejny dzień jest ciężko - bo pęcherze. Bo ból. Nie mamy problemów z kondycją, z mięśniami (żadnych zakwasów) - ale nieustające pęcherze... Boli. Rozmowa o bólu. Kogo, gdzie boli. Stopy. Plecy można znieść. Choć mamy stanowczo za ciężki plecaki....
I znów ciężki, bolesny dzień. Na pewno dnia pewnego stopy się przyzwyczają, ułożą, przestaną się robić pęcherze. Na pewno dnia pewnego ramiona przyzwyczają się do plecaka. Na pewno będzie lepiej. Nie jesteśmy same, nie tylko nas boli. Nie tylko my mamy kryzysy. Nie tylko o sobie trzeba myśleć...
Idziemy z Jeffem, czasem Koreańczykami, rozmawiamy. Dziś większe miasteczko. Logrono. Znowu jesteśmy wszyscy razem, młodzi Francuzi, Koreańczycy, Japonka, Francuzi.... Niemiec, który rozpoczął z Pampeluny, idzie szybko, ale robi sobie wiele przerw, młody Holener, którego pobolewa kolano i któremu Jeff pożycza stabilizator. Są wszyscy... Śpimy niedalko rzeki Ebro, miasto jest ładne, zwiedzamy. Rozmawiamy dużo o Drodze - czy to normalne - zamiast odpoczywać po sezonie - wleczemy się przez całą Hiszpanię, w deszczu, z bolącymi nogami... Właściwie po co? A może lepiej było siedzieć w domu (nie, nie lepiej!), a może pojechać, gdzieś gdzie ciepło? A może jesteśmy nienormalne? A może właśniemy jesteśmy normalne?
Każdy zadaje sobie na Drodze pytanie - i po co mi to? Skąd taki pomysł? Czy to normalne? Każdy ma wątpliwości. Nie każdy jest do końca pewnien po co idzie. Owszem, to pilegrzmka, i wiele osób idzie z intencją, traktuje to bardzo religijnie - ale nawet tacy czasem pytają - właściwie po co... Daleko jeszcze do Santiago. MOże tak się dowiemy, po co... Ale nieważne, nie żałujemy, że idziemy. Nawet jeśli Droga nie zmieni naszego życia (choć wcale tego nie chcemy ;) - po prostu idziemy... Pozdrawiamy się słowami "Buen Camino" - i spojrzeniem - wiemy o co chodzi, jesteśmy Tymi, co Idą. Tak też pozdrawiają nas miejscowi, gdy przechodzimy przez wioski, miasteczka - Buen Camino - i jest w tym wsparcie, podziw, ciepło - nawet jeśli to szaleństwo.
I takie są pierwsze dni Camino. Nie ważne, jakie będą następne. Mocno cieszymy się z naszgo pomysłu. Bardzo nam dobrze, że tu jesteśmy. Raz czujemy się, jak średniowiezni pielgrzymi, taz jak zwyczajni trekkingowcy, ale powoli zaczynamy czuć się "ludźmi Camino". A to wspaniałe uczucie - nawet jak bolą nogi (na pewno przestaną)...