Jak przezyc w indonezyjskim autobusie i nie zwariowac
Droga przez meke
Nie dajemy sie - wychodzi drozej, meka to niezmierna, zabawa czasochlonna nieslychanie - ale uparcie jedziemy ladem - zadnych samolotow, tak, jak ludzie podrozowali dawno, dawno temu... Ale w Indnezji nie jest latwo...
Ile moze zajac przejechanie 200 km? Zla, gorska droga, rozklekotany, dozywajac swoich dni autobus... Ale czy mozliwe, ze az 24 godz.? Tak - w Indonezji to bardzo mozliwe, a nawet pewne.
Jest ciasno (gdy jedna osoba siedzi tylkiem calym, druga musi troche zwisac z siedzenia i co godzine zmiana), brudno, ale widoki wynagradzaja wszystko. Pikna, dzika, gorzysta Sumatra.... Zatrzymujemy sie co 2,3 godz. - za kazdym razme postoj trwa co najmniej godzine - dlatego tyle sie jedzie. Niby mielismy byc w Bengkulu na wieczor - ale wieczorem nie jestesmy nawet w polowie drogi - czas podawany przy kupnie biletu trzeba tu mnozyc przez dwa. Myslimy sobie, ze jak zrobi sie noc, jak ludzie, dzieciaki, ktorych w autobusie mnostwo zaczna zasypiac - scisza chocby muzyke. Nic, z tego - caly dzien, cala noc, z gigantycznych glosnikow dudni na caly regulatur paskudne indonezyjskie disco. (Marcin ma mordercze mysl zniszczenia poteznych kolmn :) Basy tak mocne, ze az drzy powietrze. Lup, lup, lup... Nawet fani techno mieliby dosc... A co dopiero my...To chyba najwieksza, nigdy nieustajaca tortura indonezyjskich autobusow.
Cos sie nasz grat psuje, nie moze wjezdzac pod gorke, co jakis czas zatrzymuje sie. Nie wrozy tp dobrze. Stalo sie - silnik juz wiecej nie zapali - srodek nocy, w srodku niczego - wysiadka. Czekamy na nastepny autobus - kiedy przyjedzie, tego nie wie nikt. Ale fajnie sie siedzi ze wspolpasazerami, kazdy zna jakies slowko, dwa po angielsku, wiec gadamy, czestuja nas mocno pachnacymi gozdzikiem indnezyjskimi papierosami - mijaja godzina, dwie, nawef fajnie - nie jest ciasno, nie dudni muzyka... Nasi wspolpasazerowie nie niecierplwia sie, nie denerwuja, wiedza ze podroz to rzecz, ktora zajmuje czas i meczy, a autbusy psuja sie bez przewry, wiec zadnej to pech - szczesciem byloby dojechac bez awarii - tylko przy nas, obcokrajowcach - troche im wstyd - pytaja, czy u nas tez sie moze popsuc autobus. Pewnie - mowimy, tak samo. Wiec juz mnej wstyd chlopakom - autobusy psuja sie przeciez wszedzie.
Jest i drugi autobus. Pelen ludzi, bagazy, a maja zmiescic sie jeszcze pasazerowie naszego autobusu i ich bagaze. Niemozliwe? Wszystko jest mozliwe. Jedziemy upchani (zwisamy na poldupkach z siedzen), nasze plecakim znikely gdzies w chaosie torb, workow, pudel. Nie tylko ludzie i bagaze sie zmiescil - na srodku leza jeszcze dwa samochodowe silniki, cale w smarze i gdy autobus skacze po serpentynach, ciagnac za soba badaze przewalaja sie po calym autbusie... Nowy autobus, nowe przeboje - tak samo glosno.
I tak kilka godzin, az rano przyjezdzamy na Bengkulu. Wytaczamy sie z autobusu. Calkiem przyjemne miasteczko, nad oceanem - mamy plan - idziemy do hostelu, myjemy sie, pospimy, potem spacer, plaza, zwiedzanie, a rano jedziemy dalej - do Jakarty. Nic z tego - za dobrze by nam bylo. W trzech czynnych w miescie hostelach nie ma miejsc. Robi sie coraz gorecej - resztka sil wleczemy sie zobaczyc ocean indyjski i - chyba musimy jechac dalej. Wiec szukamy biletu do Jakarty - najpierw najtanszego, a potem (za bardzo wybrzydzamy i nagle okazuje sie, ze wiekszosc autobusow odjechala) - jakiegkolwiek... Nawet spogladamy w strone biura linii lotniczych - bilety lotnicze kosztuja w Idonezji niewiele wiecej niz autobusowe, a jak kupic wczesniej - bywa, ze mniej. Wiec jest taniej - i szybciej. Ale nie po to jedziemy tyle tysiecy kilometrow ladem - zeby teraz wsiasc w samolot :) Jeszcze nie....
Znalezlismy tani bilet, ostatnie miejsca, super autobus, wygodne siedzenia (wyspimy sie) - i.... Nasze miejsca sa w autousowej... palarni. Mala klitka, siedzenia juz nie takie wygdne, duszno i wszyscy beda przychodzic tu pali. Kpina jakas, nie za tyle pieniedzy - wiec oddajemy bilety i idziemy szukac dalej....
Znajdujemy jakis bilet "ekonomi", w Jakarcie bedziemy za 30 godzin.... Taaa..
Jedziemy - caly dzien, cala noc, rano myslimy - juz niedlugo. Oczywiscie ze nie - jeszcze kilka godzin, potem znowu 4 godz promem i jeszcze 2,3 godz i Jakarta. Dobrze, jak bedziemy na wieczor. Chcemy ladem to mamy :) Muzyka nie ustaje nawet na chwile....
Na promie jest jeszcze lepiej - muzyka live :) A co? Jeszcze glosniej i z tancami :)
Plyniemy z Sumatry na Jawe - widac z promu "resztki" poteznego niegdys wulkanu Krakatau - ktorego eksplozja byla najwieksza w czasach wspolczesnych. Gigantyczny krater zapadl sie - ale wciaz unosi sie nad nim dym, ciagle w nocy widac ogien. Po drodze mijamy male wyspek, wyrastajace z morza wulkany - jestesmy na ziemi ognia - czesci Ring of Fire - w Indonezji sredno co rok wybucha wulkan, a z tych "spokojnych" bezustannie dymy, wyplywa lawa, ziemia drzy non stop - gdy bylismy w Bukkitingi drzala, kolysala. Nasz Niemiec powiedzial - tu ciagle tak jest, ale jak bede krzyczal, to uciekajcie, znaczy ze sprawa jest powazna.... Indonezja to jeden z najbardziej akttywnych sejsmijcznie regionow swiata - i mocno zaludniony. Wiec wybuchy wulkanow, trzesienia ziemi, bywaja tu wielkimi nieszczesciami. A jednoczesnie niemal kazy wulkan jest tu swiety, czczony jako bostwo.
I kazdy jest niesamowicie piekny...
No - i poznym wieczorem, niedlugo przed polnoca, po 3 dniach i 2 nocach w autobusach jestesmy w Dzakarcie... Jednym z najwiekszych i najgoretszych azjatckich molochow. Stolica Jawy, stolica Inonezji, dla milionow ludzi stolica swiata...
1 komentarz:
Tylko czytając o tej jeździe autobusem można się zmęczyć..
Prześlij komentarz