sobota, 18 lipca 2009

Wschodnia Jawa

Jawa niemozliwa....

Wulkanowo

Krajobrazy, jakie nawet nam sie nie snily, opary siarki, wedrowki do dna kraterow, ciezarowki z robotnikami z plantacji kawy, napakowane do granic mozliwosci - wschodnia Jawa rzucila nas na kolana - tak wspanialych miejsc nie ma chyba na swiecie wiele...


Jawa byla na naszej liscie miejsc-marzen. Wlasciwie nie wiem dlaczego - jakos tak magicznie slowo Jawa brzmi - i skojarzenia - przeczyste wzburzone morze, plujace ogniem wulkany... I marzenia trzeba spelniac - bo Jawa okazala sie niemozliwa... Czasem czlowiek nie wierzy w to co widzi, ze takie piekno, takie miejsce moze w ogole istniec, ze to prawda - i tak kilka razy "zrobilo nam" sie na Jawie. Gigantyczne, dymiace kratery, kilka, kilkanascie na raz, ksiezycowe krajobrazy, dzungle pelne drzewiastych paproci... Czego wiecej trzeba do szczescia? ;)


Merapi wbija sie w niebo, ciagle nad nim widac dym - ogladnelismy wulkan z bliska, pochodzilismy, podowiadywalsimy sie o mozliwosci wspinaczki - da sie, ale nie za wysoko, do samego krateru niezbyt, wulkan wybuchl zaledwie 3 lata temu... No dobra - poprzygladalismy sie wulkanowi i na razie zostawiamy go w spokoju. Jedziemy na Bromo - ponoc jedno z najpiekniejszych miejsc w Indonezji, ponoc pekajace od turystow. Udalo nam sie w miare sprawnie dotrzec do miejscowosci skad wyrusza sie na Bromo, zastala nas noc, wiec postanowilismy udac sie na wulkan jutro - znalezlismy tani, lokalny hotel (ostatni wolny pokoj!), poszlismy sobie pospacerowac, jakos tak zanioslo nas w okolice dworca autobusowego, gdzie siedza sobie wieczorem kierowcy rozmaitych busow saczac tajemniczy trunek. Oczywiscie od razu poczetsunek - lyk, na sprobowanie - cos w rodzaju wina, mocno korzenny smak, tanie (odkrycie! bo w Indoenzji piwo i wszelkie inne alkohole kosztuja fortune!), nazywa sie Orang Tua - czyli czlowiek z broda i taki czlowieczek narysyowany jest na butli - siedzimy z kilkoma Indonezyjczykami, rozmawiamy, probuja uczyc nas bahasy, rozmawiamy - buletka za butelka... i OSTRZEZENIE - uwazajecie na Oragn Tua! Jest to trunek niebywale niebezpieczny.... Naprawde.

Rano (czyli wczesnym popoludniem) budzimy sie z lekkim bolem glowy - udajemy sie w poszukiwaniu busa do Bromo. Jest - wszyscy nas poznaja, wyglada jakby caly dworzec wiedzial, ze jestesmy dwoma Polakami, ktorzy pili wczoraj Orang Tua z kierowcami... Taka nasza slawa... Niestety..

Jedziemy na Bromo, wczorajsza przyjazn z kierowcami na niewiele sie zdala - musimy zapalacic turystyczna, ale ciagle przystpne cene. Przez dwoe godziny bus pnie sie w gore - z pozimou morza wjezdzamy na wysokosc okolo 2,5 tys m. Zamiast dusznego upalu - orzezwiajacy, mily chlod, wieczorem zmieniajacy sie w przerazliwe zimno... I widok. Wysiadamo i patrzmy - przed nami gigantyczny krater, w nim male kratery, dym... szczeki opadaja - nie tylko nam, ale kazdemu turyscie, ktory widzi Bromo pierwsz raz. Kierowca busika musi budzi nas i innych turystow ze stanu zachwytu - money - przypomina o zaplaceniu za przejazd...

Hostele w znajdujacej sie tuz nad brzegiem krateru wiosce sporo kosztuja, ale wystarczy cofnac sie kilkanascie metrow w tyl, aby znalezc tansze "homestaye" - i w jednym z nich, placimy przesympatycznemu wlasicicielowi od razu za trzy noce - w takim pieknym miejscu musimy troche posiedziec :) Moze to za dlugo, bo wiekszosc turystow przyjezdza tu na jeden dzien, jada dzipami na wschod slonca i wyjezdzaja... My chcemy pochodzic - i okazuje sie, ze jesli tylko ominac wschody slonca (wystarczajaca piekne z wioski), jestesmy wszedzie supelnie sami. Sami ogladamy zachod slonca z krateru Bromo, z ktorego wydobywaja sie kleby siarczanego dymu (szczypi i smierdzi), sami zdobywamy starszliwie stromy szczyt sasiedniego wulkanu, sami wdrapujemy sie na punk widokowy... I tak leca 3 dni...Codziennie wracamy upaprani od stop do glow wulkanicznym popiolem, ktory pokrywa dno olbrzymiego krateru-doliny. Choc Bromo to miejsce bardzo turystyczne, mozna tu tanio i dobrze zjesc, zobaczyc tradycyjnie ubranych ludzi z wiosek, pracujacych w polu - i nawet ci, co pracuja z turystami mili, zyczliwi. Gdy mowimy ze nie chcemy jeepa, bo pojdziemy na piechote, nie nalegaja, pokaza droge.
Jednego dnia spotkalismy trojke przemilych Slowencow, ktorzy wybierali sie go Ijen Kawah - maja nowszy przewodnik, w ktorym zamieszczono zdjecie krateru wypelnionego turkusowym jeziorem - decyzja zajela nam kilka sekund, oczywiscie, ze tam jedziemy!
I znowu - transport przebiega gladko, milo. Nie ma bezposredniego transportu lokalnego, ale jedziemy jednym za drugim busem, taniutko, w dodtaku pan, ktory sprzedal nam bilety jest po drodze sprawdzany, za ile sprzedal, czy nas nie oszukal... Ale kazdy kraj ma swoje "czarne dziury" i Indonezja, przy wszytskich swoich zaletach takowa tez posiada - utykamy w malej wiosce, za skrzyzowniu glownej drogi i mniejszej, ktora prowadzi prostu do wulkanu. I kapa - pierwsza propozycja od kierowcy busa - 30 dol za osobe! Za 30 kilometrow. Ciekawe w jakim kraju tyle placi sie za miejsce busie? Nie mamy pomyslu...
Podjezdza inny bus, cena normalna, niecaly dolar za osobe, ale zaraz zjawia sie kierowca, ktory chcial 30 dol, rozmawia z innymi kierowcami i cena rosnie do 5 dol. Nigdy w zyciu. Nie to nie, bedziemy sobie siedziec w wiosce, calkiem przyjemna, Busy odjezdzaja a my sobie siedzimy - mamy "wspaniale" propozycje zawiezienia nas do wioski - od 20 do 200!!! dol za osobe od lokalnych "ludzi biznesu" i dalej sobie siedzimy. Maja dobre, tanie jedzenie, okolica calkiem ladna, ludzie (poza "biznesmenami") mili.... I wysiedzielismy. Zatrzymujemy ciezarowke. Kierowca tez chce pieniedzy - ale cena normalna, tylko ciut wyzsza niz normalna za autobus, ale wolimy dac zarobic sympatycznemu kierowcy niz naciagaczom, tym bardzie, ze nie oszukuje nas, tu ciezarowki pelnia role transportu i nie zada od nas wiecej niz od miejscowych. Marcin na pace, z lokalnymi, ja w kabinie - jedziemy dlugo, bo droga bardzo zla, dziurawa, ostro pod gore. Kierowca mily, opowiada o przyjacielu taksowkarzu - ktory dzieli turystow na bogatych - Anglikow, Australijczykow i Amerykanow, co placa duzo i biednych - Czechow, co placa malo ;) Widzimy i nasz wulkan - nagle znad lasu wylania sie oswietlanych zachodzacym sloncem kilka gigantycznych, dymiacych kraterow - znowu niemozliwy widok...Jedzemy przez olbrzymie plantacje kawy, mijamy ciezarowki z robotnikami, wypchane do granic mozliwosci - jjak ci ludzie sie tam mieszcza? Wszyscy machaja nam,pozdrawiaja. Choc kierowca jedzie tylko do Semolu, ostatniego miasteczka przed szlakiem na wulkany, podwozi nas kilkanascie kilometrow (juz za darmo), najdalej jak moze dojechac. WYsiadmy, robi sie juz ciemno - do stacji sejsmologicznej, skad zaczyna sie treking mamy jeszcze kilka kilometrow pod gore... Myslimy - isc, czy zostac w wiosce, gdy zatrzymuje sie ciezarowka wiozaca robotnikow z plantacji. Kierowca zaprasza do srodka. Zanim zdazymy zastanwic sie, jak zmiescimy sie na przyczepie, na ktorej jest juz ciasno stloczonycn kilnadzisiat osob, juz ludzie wciagaja nasze plecaki i nas... Jakos calkiem przyzwoicie sie miescimy :) A ludzie niezywkle mili...
Wysiadamy w punckie, gdzie zaczyna sie szlak do krateru, jest juz ciemno - mozmey rozbnic namiot w budce straznika - bedzie cieplo i sucho - bo jestesmy wysoko, w wilgotnej chmurze. Jestesmy sami,pracownicy stacji siedza przy ogniu, trzesa sie z zimna, zapraszaja nas, czestuja kukurydza. A rano - szok. Wychodzimy z namiotu o swicie, zeby zobaczyc, ze parking pelen jest busow, terenowek, taksowek! Istne oblezenie - samochodwo jest kilkadzisiat, w gore idzie wycieczka za wycieczka... Na szczescie wszyscy ida na wschod slonca, kiedy niebo jest bezchmurne - postanawiamy przeczekac i wychodzimy troche pozniej. I tez mamy bezchmurnie, w dodatku unikamy tlumow, jestesmy prawie sami :)
Krater to wystrzepione, czarne skaly - w srodku zolto (siarka), turkusowo (jezioro) i bialo (dym) - po stromej sciezce schodizmy do dna krateru, im nizej tym mocnej czuc siarke, gdy zmieni sie kierunek i dym idzie w naszym kierunku, nie da sie oddychac. Schodzimy do samego dna, moczymy reke w gorocym jeziorze o niezwyklym kolorze (pelnym trucizn) - i wspinamy sie z powrotem ostro pod gore. Na dnie krateru mnostwo siarki - jest tu cos w rodzaju kopalni, ludzie zbieraja siarke, w koszach niosa po niezwyklej stromiznie w gore, a potem na dol, do miejsca, gdzie zaczyna sie szlak - ostra wspinaczka, potem ladnych pare kilometrow w dol, z kilkudzisiacioma kilo siarki na plecach. Patrzymy jak zbieraja siarke, w ostrym, trujacym dymie, bez zadnych zabezpieczen - choc nawet niekorzy turysci, ktorzy przebywaja tu tylko kilka minut zakladaja maski gazowe! Zbieracze siarki to niezwykle mili, przyjazni ludzie - choc chca pare drobinakow za zdjecie, sprzedaja samorodki (piekne i tanie), prosza o papierosy - widzac, jak ciezko pracuja i jak malo chca za siarkowe pamiatki - kupujemy kilka, czestujemy ich, czym mamy. Gdy kolejni zbieracze chca nam sprzeawac pamiatki, odmawiamy, daja nam kawalki siarki, mowia "no money", na pamiatke. Jeden z mezczyzn pyta, czy nie mamy jakiegos t-shirta - mamy zbedny polar, wiec obiecujemy zostwic mu w wiosce. Jeszcze go spotkamy - mezczyzna naprawde cieszy sie, mierzy - Cieply - mowi zadowolony.
Nie mamy pojecia, dlaczego do tej pracy nie sa wykorzystywane samochody, konie - skoro moga wozic turystow, dlaczego nie moglyby wozic siarki? Ale nie znajdujemy odpowiedzi na to pytanie.
Wyspinalismy sie z krateru, obchodzimy do dookola, mamy szczescie, nie przyszly jeszcze chmury - podziwiamy wspaniale widoki. Spotykamy pare rowerzystow - przyjechali tu na rowerach z Anglii!! Jada juz rok!
Czas wracac - wymyslilismy sobie, ze nie chcemy sie wracac, pojdziemy w druga strone, prosto na Bali - drogi nie ma na mapie, nawet w gps-ie, ale jest - widzielismy ja na wlasne oczy, wiec moze cos zlapiemy :)
Stajemy na drodze, ponoc nic tu nie jezdzi (faktyznie od dwoch godzin nie przejechal ani jeden samochod) - odmawiamy propzycja zawiezienia nas za jakies zawrotne sumy. Jest! Jedzie jakis busik - ale za zabranie nas zada sumy co najmniej kilkakrotnie wiekszej niz mozemy zaplacic... Mamy pecha, bo codziennie pod wieczor jedzie ciezarowka odwozaca sierke, ale dzis jest dzien wolny (choc mimo to zbieracze pracuja) i ciezarpowka nie jezdzi... Ale na szczescie pojawia sie znajoma, zatloczona straszliwie ciezarowka wiozaca ludzi z plantacji kawy :) Jedziemy. Przez pelen paproci drzewiastych las, kreta, nieutwradza droga.... Ludzie ciekawi nas, kazdy zna jakeis slowko, dwa po angielsku, wiec jakos sie dogadyjemy. Opowiadaja o zbieraniu kawy, pokazuja czarne od pracy rece, zartuja, smieja sie. To tylko kilkansascie kilometrwo, ale jedziemy z godzine. Do pierwszej wioski, skad moze pojedzie cos do miasteczka, skad plynie sie na Bali. Nic z tego, nasi robotnicy odjezdzaja do innych wiosek, a wokol nas zbiera sie "komitet powitalny" - niemal cala wioska przekonuje nas, ze nie ma zdengo publicznego transportu, w ogole nie ma nic, musimy jechac motorem albo wynajac samochod (cena raczej kosmiczna) - ciezko nam uwolnic sie od doradcow, przekonujemy, ze moze cos zatrzymamy, a jak nie pojdziemy na piechote (to tylko gora 20 km)...
Zatrzymujemy samochod, ale cena - co najmniej za wysoka... Idziemy. Robi sie ciemno - i - mamy szczesce - zatrzymuje sie terenowka (ile zechca?) - z turystami :) Oczywiscie, nie chca nic - para Francozow, od pol roku mieszkajaca na Bali - nie tylko biora nas do miastaczeka, ale i wioza pod hotel - wyglada bardzo ekskluziv, a okazuje sie calkiem tani - za 6 dol. mamy pokoj z telewizorem, kawe, snaidanie... Zyc nie umierac :)
A potem udalismy sie na Bali. Ale to juz inna historia.... :)

2 komentarze:

uczi pisze...

Hmm.. Tak myślę o tych tanich knajpkach.. Może dałoby się załatwić jakiś catering dla Mirka?

uczi pisze...

Dobra.Jadę w Bieszczady.Będziecie musieli parę dni beze mnie wytrzymać.