piątek, 31 lipca 2009

Lombok

W krystalicznej toni atoli Gili

W poszukiwania zolwia

Trudno wyobrazic sobie wode czystsza, piasek bardziej bialy, widoki wspanialsze niz na malenkich wysepkach Gili. I choc te wyspy sa co najmnej bardzo drogie, w dodatku trwa sam szczyt sezonu, "urzadzilismy" sie tam calkiem tanio. I zasiedzielismy sie tam kilka dni... W ten sposob wykorztsyalismy caly czas, ktory przeznaczyl;ismy sobie na Lombok :)

Lombok jest blisko Bali, wiec i tu turystow cale masy - prosto z promu wzielismy busik do Singgitti - miasteczka-kurartu z dlugimi, pieknymi plazami.
Jestesmy na miejscu, sciemnia sie, razem z Pedro z Francji probujemy znalezc miejsce do spania. Pedro jest przesympatycznym podroznikiem, zwiedzil pol swiata - ale tym razem to wyjatkowa podroz - miesiac poslubny. Chodzimy po miasteczku, od miejsca do miejsca, wszedzie "full". Przy naszym budzecie sprawa wyglada beznadziejnie - spotykamy rodzine z malymi dziecmi, wielkimi walizkami, przemierzaja miasteczko - moga wydac na nocleg kilkakrotnie wiecej niz my - i od dwoch godzin nic... Jakims cudownym cudem znajdujemy jeden tani pokoj, mowimy Pedro, zeby go bral - w koncu to jego podroz poslubna, jest tu na wakacjach, jego zona, przefajna Chinka jest zmeczona - a my cos znajdziemy, zawsze moznemy spac na plazy, od czego taszczymy namiot... Francuz nie za bardzo chce zostawiac nas na ulicy, niemal sila zmuszamy go, aby bral pokoj...
Chwile pozniej - niemozliwe! - spotykamy pare Austraikow, ktorych spotkalismy kilka miesiecy temu w Laosie! Tez, z duzo grupa ludzi, szukaja pokoju - w sumie wiecej to smieszne niz starszne - tlumy ludzi, tlumy naganiaczy i totalny balagan. Miejscowi zarzekaja sie, ze takiego tlumu turystow jeszcze nie widzieli, ze zaczelo sie kilka dni temu i sami nie wiedzo o co chodzi... Po zamachu w Jakarcie wielu turystow uznalo, ze Lombok jest bezpieczniejszy niz Jawa a tym bardziej Bali, poza tym jest szczyt szczytu sezonu...
Zaczepia nas Indonezyjczyk, z zona, malym dzieckiem. Zaprasza nas do domu, zarzeka sie, ze nic za to nie chce, po prostu nam pomoc - Indonezyjczycy sa wspanialymi ludzi, i nic w tym niezwyklego, ale jakos malo ufamy mezczyznie - wyglasza stanowczo za dlugie przemowienie na temat wlasnej dobroci, pracuje w "przemysle" turystycznym - wiec pewnie bedzie nas to kosztowac - ale, raz kozie smierc, przynjamniej przespimy sie w wiosce. Jedziemy wiec do wioski, kilkanascie domow, niemal wszyscy ze soba spokrewnieni, ludzie mowia tu w jezyku sasak, uzywanytm tylko na Lomboku i jak niemal wszyscy mieszkancy yspy sa Muzulmaniami. Maly domek, zbudowny ze zrobionych z palnowych lisci mat, mowimy, ze z przyjemnoscia rozbijemy sie w ogrodzie, mezczyzna jednak nie chce o tym slyszec - mamy spac w sypialni, a on z zona bedzie spal na matach razem z dziecmi. Rozmawimy do poznej nocy - mezczyzna sprzedaja nam bilety na autobus do portu, skad dpoplyniemy na Gili (na szczescie za bardzo nie zdziera). No, niech chlopina sobie zarobi...
Wczesnie rano jedziemy w kierunku Gili - to trzy malenskie wyspeki, nie ma na nich zadnych pojazdow, nawet motorow, slyna ze wspanialej rafy koralowej. Lodka na Gili Air kosztuje grosze - i po kilkunastu minutach z raczej nieciekawego malego portu, brudnawego, chaotycznego, trafiamy do raju...Krajobraz tu jest zupelnie niemozliwy - turskusowa woda, w daleko w tle, potezne gory, gigantyczne wulkany. Po raz kolejny nie mozemy nadziwic sie, jaka piekna jest Indonezja....
Oczywiscie spodziewamy sie powtorki z rozrywki - wszystko full, choc na wyspie jest malo bungalowow, wiec choc wszytsko pelne, jest malo zatloczona. Zreszta, nawet jakby byly miejsca - ceny zaczynaja sie do 30 dol za nocleg... Planujemy spac na plazy - choc wyspa jest strasznie mala, wiec zapewne wzbudzimy sensacje, poza tym przydaloby sie miec jakies miejsce na schowanie dokumentow, gdy bedziemy nurkowac... Postanawiamy popytac wlasiciceli bungalowo, czy nie moglibysmy sie rozbic w terenie ich osrodkow. Pierwszych dwoch zada od nas starszlwiych pieniedzy - i pewnie spalibysmy na plazy, gdyby nie Mr Nina, wlasicicel bunglowow "Nina", ktory pozwala nam sie u siebie rozbic - nie chce wiele, daje nam do dyspozycji cos w rodzaju zadaszonego gazeba, mozemy korzystac z ubikacji, zostawic cenne rzeczy - Nina poakze nam, gdzie mozna tanio zjesc (knajpka dla miejscowych), poradzi, gdzie jest najlepszy snorkeling, poopowaida o wyspie, o podwodnych stworzeniach (sam duzo nurkuje)... Rozmumie, ze nie jestesmy bogatymni turystami - wiec chce pomoc nam zyc na wyspie jak najtaniej :) Nina i jego zona to przemili ludzie, nie proibuja nas na nic namawiac, na zadne wycieczki, drogie lodzie - rzadkosc w tak turystycznych miejscach. - Jak spotkacie jakis turystow z namiotem, ktorzy wybieraja sie na Gili, powiedzcie, ze moga przyjechac do mnie - mowi. Planujemy dwie noce - zostajemy 5.... Jak tu nie zostac....Pozbnajmy innych mieszkancow wyspy - Eco, ktory jest czyms w rodzaju naganiacza, pomaga turystom znalezc nocleg, czasem cos sprzeda - biedak pewnego dnia kuleje - Dostalem nozem w udo - oswiadcza. Niemozliwe! Ale jednak - na szczescie, nie byl to zaden atak, ani nawet bojka - kolega Eco zartowal sobie, rzucil w niego wielkim nozem, ktory otworzyl sie i ugopdzin biedaka w udo...
Wyspy Gili slyna z zolwi - wiec nie wyjedzomy jesli nie ich nie zobaczymy! W pierwszy dzien nie mamy szczescia - choc ogladamy wiele wspanialych ryb, przepiekna rafe - nie ma zolwia. Postanawiamy zaplacic za lodz - kilka dolarow za caly dzien plywania lodz ze szklanym dniem, zwiedzanie innych wysp kilka "snorkelingow", sprzet do snorkielingowania - to calkiem przyzwoita cena - chyba jednyna tania rzecz na Gili. Plyniemy daleko od brzegu, glebiej, wieksze ryby, ogladamy zatopiony statek - jest i zolw! Ale gleboko - biedak ucieka przed cala grupa turystow...
Na drugi dzien, za rada Niny, postanwiamy wstac wczesnie i sami szukac zolwia. Oplynelismy prawie cala wyspe - kilka kilometrow - wspanialk rafa, niemozliie kolorowe rybki, dziwaczne morskie stworzenia - Marcin widzial nawet morskiego weza - wcale nie agresywnego, ale niezwykle niebezpiecznego - jego ugryzieni jest smiertelne - a zolwia zobaczylismy niemal na przeciwko naszych bunglowow :) Piekny, zuplenie nie zwracal na nas uywagi, spokojnie jadl rafe, wynurzyl sie zaczerpnac powietrza, potem poplywal - i po kilkunastu minutach odplynal w glebie... Widzielismy go tez nastepnego, i nastepnego dnia :) Misje poszukiwania zolwia uznajemy za zakonczona pelnym powodzeniem :)
Moze i dobrze, ze na wyspach nie ma bankomatu - bo pewnie nigdy stad bysmy sie nie ruszyli ;) W ostani dzien, zanim odplyniemy, odwiedzamy jeszcze zolwia :) (wlasciwie to nie mamy pewnosci czy to ten sam ;) I powrot do szarej rzeczywistosci....
Jedziemy do stolicy wyspy, Mataramu - srednio ciekawe, typowe dla Indonezji miasteczko, choc ludzie niezwykle mili, nie ma tu zbyt wielu turystow, ale i nie ma tu za bardzo co robic. Spedzislimy wiecej czusy niz planuwalismy na Gili, nie mozemy juz wiec wiecej zatrzymywac sie na Lomboku (Indoinezja jest tak wielka i pelna wspanalyc rzeczy, a wiza tak krotka, ze ciagle trzeba wybierac...) - choc ani troche nie zalujemy czasu na Gili. Publicznym, niemozliwe rozklekotanym autobusem, w kilka godzin, przemierzamy cala, niezywkle zreszta piekna wyspe - i bierzemy prom na Sumbawe...Po drodze znowu delfiny - i Sumbawa - zupelnie inny swiat....

Brak komentarzy: