W Bodrum ochlodzılo sıe - zamıast 50 stopnı - skromne 30 - brrr a zımno... praca, praca, praca... :)
no - ı cd... teraz trıoche weselej :)
KORNAWALIA
Mamy po 100 funtow i najtańszy bilet do Londynu. Anglia nie jest celem, chcemy zarobić na bilet do Nowej Zelandii. Nasze marzenie od dawna, marzenie, którym zarazili nas Czesi. Po drodze chcemy zatzymac się w Azji. Najlepiej ogóle pojechać do Azji, a potem, lądem, ile sie da, do Nowej Zelandii. Znajomy poleca nam Kornwalię. Małe miasteczko, z wielka fabryką żywności, gdzie ma innego znajomego i może coś pomóc. Dlaczego nie? Nie robimy żadnych planów związanych z praca w fabryce, ale miejsce… Kornwalia słynie z pięknych nadmorskich krajobrazów, wrzosowisk, to kraina mitycznego Króla Artura…
W Kornwalii mieszkają Celtowie spokrewnienie z Walijczykami, niestety ich język niemal zupełnie zanikł (posługuje się nim płynnie zalewndo 300 osób), ale każdy pozna Karnisza po charatterysztycznym akcencie. Powiedzieć w Kornwalii, że jest się w Anglii to wielka zbrodnia.
Pod rządami Egona
Egona (ksywa od bohatera filmu, nadana ze względu na uderzające podobieństwo i róznie niski wzrost) boi się cała fabryka mięsa. Swoją pozycję zdobył znajomością kilku angielskich słów i tym, że jak twierdzi był tu pierwszy, choć jak wszyscy inni przyjechał tu przez agencję. Egon ma ochronę, dwóch mięśniaków sprowadzonych z Polski, przez niego opłacanych i utrzymywanych. Każdy w fabryce płaci Egonowi miesięczny haracz. Za ochronę i „utrzymanie pracy”. Każdy, kto stara się o pracę, musi zapłacić Egonowi, choć Egon nie ma zupełnie nic wspólnego z kierownictwem fabryki i jest ostatnia osobą, od której może zależeć zatrudnienie. Kilka razy Egon miał dostarczyć paczkę do Polski. Paczki zaginęły. Nikt nigdy nie upomniał się. Nic z tego nie rozumiemy i chyba nie dane nam będzie zrozumieć.
Dlaczego? Przecież jesteście tu legalnie, macie mnóstwo prawa, jest policja, związki zawodowe, co on wam może zrobić? – Nigdy nie wiadomo… A dogada się człowiek? A wie, gdzie ma pójść? A pomoże mu kto? A inny Polak to nie pomoże, zaszkodzi tylko. Jak zna cwniak jakiś angielski, mógłby rodakom pomóc, to nigdy nie pomoże. Lepiej swoje zapłacić i mieć spokój.
Polacy robia grila przy domu, w którym mieszkają. Wynajmują od Pakistańczyka maleńki pokoik, gniotą się w nim z kilku. Pogralibyśmy na gitarze, pożyczamy od mieszkającego po sąsiedztwie Egona. Nie tyle zależy nam na gitarze, co zobaczeniu, jak wygląda postrach polskich robotników.
Kończa nam się papierosy. Polacy sprzedaja nam paczkę, po wysokiej, angielskiej cenie. Potem palą z nami. Chcą, żebyśmy wzięli pracę, mówimy po angielsku, możemy im pomóc, wyjaśnić co trzeba, pokazać Egonowi. A czego nie uczycie się języka? – A tam, człowiek stary, głowy nie ma, czasu…
Marcin oddaje Egopnowi gitarę. Przy bramce, ochrona, kto i po co go Egona. Egon zezwala na wejście - To, co, do fabryki przyjechałeś? - pyta. - Wiesz, że to załatwia się przeze mnie? - Marcin z „cwaniacka” miną. - Do żadnej fabryki, kpisz sobie? A co ja miałbym w fabryce robić? - A po co? Co robisz w tej okolicy? – Marcin robi jeszcze bardziej cwaniacką, a przy tym tajemniczą minę. - Mam tu parę interesów. Egon na krótka chwilę traci pewność siebie. Szybko odyskuje. – Jak być cos w sprawie fabryki, wiesz, że musisz ze mna gadać – powtarze. - Fabryki? Chyba żartujesz, ja mam tu grubsze interesy… Dzięki za gitarę. Egon daje znak „ochronie”. Mięśniach odsuwaja się do bramki, przepuszczają bez słowa. Marcin ledwo powstrzymuje atak śmiechu.
Nastepnego dnia wiemy że to nie miejsce dla nas, nie chcemy mieszac się w polsko-polskie układy, kombinacje, nie podba nam się cale „towarzystwo”. Idziemy do JobCentre i bierzemy pierwsze ogłoszenie o pracy na farmie w okolicy. Praca jest od zaraz, w pobliskim Penzacne, mają być kwiaty, farmer każe przyjeżdżać natychmiast. Nie ma zakwaterowania, ale zawiezie nas na tanie pole namiotowe.
Wszyscy nasi pośrednicy
Pole jest w małej wiosece tuż obok Penzance, malowniczego kornwalijskiego miasteczka nad lazurowym tu Atlantykiem. Jest tu jeden z najstarszych na całych Wyspach Brytyjskich pub, jest jaskinia przemytników, gdzie wieki temu korsarze ukrywali ponoć skarby. Z miasta widać wyspę zwanę St. Michale`s Mount, uważana za kopię słynnego francuskiego opactwa. Na szczycie skalistej wysepki góruje XV-wieczna kaplica. Gdy jest odpływ, na wyspę można dojść kamienistą drogą po morskim dnie. Kilkanaście kilometrów dalej znajduje się Lands End – najbardziej na zachód wysunięty skrawek Wysp Brytyjskich. Tu kończy się Wielka Brytania, tu kiedyś kończył się świat.
Na polu pełno dłuoswłosych, ktoś słucha głośno Marleya. Ludzie mieszkają w autobusach, przyczepach kempingowych, jest kilka namiotów. Zielono, mnóstwo kwiatów, dziś świeci słońce, ludzie siedzą na trawie, rozmawiają, gotują, ktoś wiesza pranie. Witają nas serdecznie. Rozbijamy nasz namiot obok Aleksandro. Włoch mieszka w przyczepie kempingowej z Lucy, Angielką, która niedawno dowiedziała się, że jest w ciąży. Spędzimy razem najbliższe pół roku.
Aleksando ma długie, kręcone włosy, ciało pokryte tatuażami, w tym najważniejszy – wielki herb włoskiego miasta, z którego pochodzi.
Aleksandro przyjechał do Londynu wiele lat temu, kiedy Włosi masowo wyjeżdżali do Anglii, mieszkał kilka lat w squocie (budynki zajmowane przez dzikich lokatorów), był w Azji, mieszkał na Kubie. Lucy poznał na Wyspach Kanaryjskich. Na plażach sprzedali przyrządzane przez siebie posiłki. Potem już razem przyjechali do Korwalii. Aleksandro marzy, aby zamieszkać w Meksyku, ma jeszcze jedno marzenie o którym nigdy nie powie Lucy – chce mieć troje dzieci, jedno z biała kobieta, jedno z żółtą, a jedno z czarną.
Uwielbia gotować. Czasem na włoskie potrwy sprasza pół pola. Wyśmienite, pachnąć lazanie, spaghetti… . Wszystko z produktów najwyższej jakości, z najwyższych półek. – Sponsorem by Tesco – śmieje się Włoch i mówi, że kraść w supermarkecie to żaden grzech, przeciwnie, to godna pochwały walka z globalizacją. Tak jak kradzież w ekskluzywnych sklepach – to walka z burżuazją.
Kiedyś Marcin idzie z Włochem do takiego właśnie „burżuazyjnego” sklepu. Drogi butik, na wystawie pięknie wyeksponowane, skórzane Japonki, drogie zresztą jak diabli. Chwile później w tym samym miejscu leżą znoszone plastikowe klapki Aleksandro...
Dziad mówi, że na razie nie ma kwiatów, sezon zacznie się za kilka tygodni. - Ale robota, tak jak obiecałem, jest - zapewnia. - Będziecie zbierać pokrzywy. Myślimy, że żartuje, może źle zrozumieliśmy słówko. Pytamy Aleksandro. – pokazuje nam pokrzywy na skraju pola, tłumaczy jak je zbierać – Spoko praca, pozbieram sobie pare godzin dziennie, kiedy mi się chce, a pieniądze całkiem niezłe.
Na drugi dzień Dziad wiezie nas w miejsce, gdzie rośnie dużo pokrzyw, pokazuje, które liście się nie nadają, które są idealne, których nie przyjmie. Płaci sześć funtów za kilo. W liście pokrzyw pakowane są sery. Widzimy wielką farmę, pytamy, czy możemy wejść, pozbierać pokrzywy. Farmerzy pozwalają, śmieją się, pytaja - A po cóż wam pokrzywy? Tłumaczy, opowiadamy o serach, których prawdę mówiąc nie widzieliśmy na oczy – Zbierającie ile chcecie..
Pokrzywy są wyzbierane w całej okolicy, w miejskich parkach, na farmach. Znaleźć dobre poktrzywizko to cud. Trzeba by mieć własny samochód, jeździć daleko… Coraz częściej pada, a mokre pokrzywy nie nadają się no nieczego. Z tego nie wyżyjemy… Próbujemy szczęścia u innego pośrednika, na truskawkach. Wstajemy o 5 rano. Praca ciężka, ciągle schyleni. Ale idzie mi nieźle. Na każdy zebrany koszyk naklejamy kod kreskowy, każda osoba ma swój niepowtarzalny numer. Potem szef przejedzie czytnikiem nasze kody i wie, ile kto zebrał. Idealny system. Oprócz nas wielu Ukraińców, studenci, czasem Akademii Rolniczych, którzy są tu na rozmaitych stażach i praktykach zawodowych, co pozwala im pracować legalnie. Choć stawka marna i trzeba zebrać wiele żeby zarobić parę funtów, są wolniejsi od nas. Na przerwie sprawdzamy, ile zabraliśmy. Choć dokładnie wiemy, każdy liczy swoje koszyki. Okazuje się, że połowę mniej, niż nam się wydawało. Awantura, szef rozkłada ręce – tak pokazała maszyna, ona nie kłamie. Obserwujemy system – Ukainki zbierają, ich koledzy są od noszenia, układania, pakowania. Oddzierają nasze naklejki, na ich miejsce naklejają swoich dziewczyn. Dziękujemy za pracę.
Razem za nami rezygnuja Jasio i Dorota. Przyjechali do Penacne kilka dno temu. Mieszkają w małej wsi, sąsiedzi. Jasiowie prace polecił brat, który był tu rok temu. Dorota ma córkę, którą wyhowuje były mąż. Chciałaby popracować z 3 miesiące, zarobić na to, aby choć raz zabrać małą na wczasy. Na pokrzywach marne pieniądze, z truskawek nici, Dorota nie zna angielskiego, postanawia wracać do Polski. Rezerwuje bilet z Londynu. Odprowadzamy ja na stację. Ma świetnie połączenia z Penzacne, nie będzie długo czekała. Marcin mówi kierowcy, że dziewczyna nie zna angielskiego, prosi o „opiekę”. Kupujemy bilety. Kierowca nie chce przyjąć 50 funtowego banknotu, mimo, ze bilety kosztuje 35. – Zmienię w sklepie obok, będę za trzy minuty – Marcin prosi kierowcę. - Odjeżdżam za minutę – zapowiada. Marcin biegnie. Gdy wraca widzie odjeżdżający autobus. Dorota z walizką na ziemi, wyrzuconą przed chwilą z bagażnika, płacze.
Jasio mieszka w namiocie obok nas. Nie ma najmniejszego zamiaru wracac do domu, wierzy, że coś znajdzie. Ostatnie lata spędził w Grecji. – Przyjeżdżały Polki, cała autobusy, czekaliśmy parę dni, aż skończy się im pieniądze. Każdy wiedział, że mało która znajdzie robotę. Potem, jak nie miały już na jedzenie, proponowaliśmy im mieszkanie, pomoc…Oczywiście nie za darmo – Jaś znacząco puszcza oko. – Jak nie ma co jeść, człowiek wszystko zrobi. Jasio nie myśli wiele – mało co go interesuje, byle by mieć co zjeść, dach nad głową i pieniądze. Czasami mamy wrażenie, że rozmawiamy z dzieckiem.
Udaje mu się dostać prace na farmie. Podstępem. Para Litwinów, z którymi zbieraliśmy pokrzywy prosi Jasia o przekazanie nam informacji – Jest praca, bądźcie jutro w mieście. Jasio nic nam nie mówi, na umówione miejsce przychodzi sam i twierdzi, że nie byliśmy zainteresowani praca, ale on może ją przyjąć. Po kilka dniach Litwini przyjeżdżają z pretensjami. – Szukaliśmy dla was pracy, poleciliśmy was, a wy nam taki numer robici…
Tułając się po pośrednikach poznajemy Zbycha. Wysoki, bez górnej jedynki. Ma w Polsce 3 (czasem 2) knajpy, hektary pola, wielki dom, mieszkanie, i seki tysięcy na koncie. Uwielbia opowiadać o swoich „majątkach”. Przyjechał do Anglii, bo uwielbia podróżować. Kocha przygody. Pracuje za grosze (nie jestem tu przecież dla pieniędzy) bo przecież by się nudził. Opowiada o swoich miłosnych podbojach – Wszystkie Angielki na mnie lecą, jak wejde na dyskotekę nie mogę się opędzić. Zbycho w każdą niedziele jedzie na pchli targ. Za bezcen kupuje stary sprzęt audio, telewizory, rowery. Wysyła do Polski. – Zrobię interes życia, otworzę z tym komis – chwali się.
Ma kochankę, młodziutką Ukrainę. Dziewczyna przyjechała na praktyki z uczelni, postanowiła zostać. Jest nielegalnie, pracuje za grosze po farmach. Zbycho, który jak twierdzi ma mnóstwo układów i wszystko może, obiecuje znaleźć jej pracę. Kiedyś dziewczyna odwiedza mnie. - Pomóż mi znaleźć pracę – prosi. – Nie chce już mieszkać u niego, prosić do o chleb…Chodzimy po kajpach, sklepach, nitk nie chce zatrudnić dziewczyny. Za słabo zna język. Po co zatrudniać Ukrainę, bez pozwolenie na pracę, gdy tylko legalnych Polaków?
Mam szczeście. Widzę jak kobieta wywiesza karteczkę – potrzebujemy pracownika. Jeszcze nie skończyła przyklejać, jestem w środku. Mam pracę! Maleńki bar – ryby, kurczaki, frytki, zimne napoje. .. Tego samego dnia Marcin znajduje robotę w pubie.
Pracuję u Turka, złoty człowiek. Oprócz mnie zatrudnia swojego dalekiego krewnego z Turcji, z którym pracuję i dwie miejscowe dziwaczny. Roksi, cała wykolczykowana z wysokich glanach, ubrana na czarno, urodziła się i prawie całe zycie mieszkała w Londynie. Ma dość miasta – molochu. Cieszy ją spokojne życie w małej miejscowości. – Tu nie ważne ile, kto zarabia, gdzie pracuje, w co jest ubrany – mówi. – Tu człowiek ma prawdziwych przyjaciół. Chodzę z Roksy na koncerty, do clubów, poznaję jej przyjaciół – wielu jak ona, przyjechało z wielkich miast, szukają w Kornwalii ucieczki przed „wycigiem szczurów”.
Mój szef sam kiedyś nielegalny, wie, jakie jest życie. Gdy ktoś pyta o pracę, wydzownia do innyc tureckich barów, zawsze próbuje pomóc. Ma żonę Angielkę. Anna ma anielską twarz, wielkie błękitne oczy, przeszywający wzrok. Gdy na nocnej zmienie jakiś pijany klient się awanturuje, Anna wychodzi i wystarczy, że spojrzy. Turek nigdy mnie nie oszukał, nie raz odwoził po pracy do domu. W ostatni dzień nie było go. Lało jak z cebra, żegnam się, od Anny dostaję prezent, zestaw drogich kosmetyków. Nie mogę już czekać na szefa, jest bardzo późno, późno jutro o świcie wyjeżdżamy. Idę do domu. Turek szuka mnie, jeździ w tej i z powrotem ulica, którą idę do domu – chce się pożegnać. Dziękuje za pracę dla niego, życzy powodzenia.
Turek ma taka zasadę – nie wolno nigdy wyrzucać jedzenia. Jeśli zmiana dobiega końca, a zostało dużo kurczaków, trzeba dawać klientow podwójne porcje. Resztki bierzemy do domu – czasem jest tego tyle, że naje się pół pola.
Za pierwsze wypłaty kupujemy bilet do Bangkoku. Trzyma go Turek w swoim sejfie, w namiocie mógłby przemóc. Potem, co tydzień kupuejmy czeki podróżne, w antykwariacie przewodnik „South East Asia”. Turek kibicuje, podoba mu się nasz pomysł podróży.
Leje, zimno, niedługo koniec zmiany. Wchodzi zmarznięta grupa, dukają ledwo po angielsku, gdzie tu telefon. Polacy. Mówię, że nie ma telefonu, czekają na pośrednika, który miał ich odebrać. Chcieli zadzwonić, bo się spóźnia. Mogą poczekać u mnie.
Każdy w okolicy zna pośrednika, do którego jadą. Największy przekręciarz w okolicy, jego farma to obóz pracy, nikt, kto ma jakikolwiek wybór ani myśli o pracy dla niego. Marcin pracował u niego jeden dzień. Ciężka praca, na kolanach zbiera się z pola cebulki kwiatów, nie ma mowy o żadnej przerwie. Pośrednik obiecuje zapłacić od razu po skończonej pracy. Nie płaci, mówi, żeby zgłosić się po pieniędze za kilka tygodni. Choć wychodza grosze, Marcin i kilku znajomych, domagaja się sotro wypłaty. Dochodzi do awantury, przyjeżdżają „asystenci” pośrednika, wielcy, łysi „mięśniach” z Ukrainy. – Maci jakiś problem? – pytają. Marcin nigdy nie wrócił do tej pracy, ale poznał tych, co pracuja dla pośrednika na stałe.
Dwie kobiety, matka i córka z małej podkarpackiej wioski zapożyczyły się, żeby przyjechać do Wielkiej Brytanii. – U nas we wsi bieda, pracy nie ma – mówią. – Chciałyśmy popracowac kilka miesięcy, zarobić na remony domu, na życie, pomóc rodzinie. W telewizji mówili, że w Anglii jest mnóstwo pracy, że można zarobić. W lokalnej gazecie znalazły ogłoszeni – praca na farmie, wysokie zarobki, zapewnione zakwaterowanie, nie potrzebna znajomość języka. – Coś dla nas, a my całe życie w polu, nie boimy się ciężkiej pracy – zapewniają. Zapłaciły pośrednikowi kilkaset złotych. Pośrednictwo polegało na tym, że dał kobietok telefon do innego pośrednika, już w Anglii.
Kupiły bilet, wzięły po 500 funtów. Zapożyczyły się u krewnych, sąsiadów. Na miejscu wszystkie pieniądze, które miały ze sobą tafiły do kieszenie pośrednika. – Opłata za pracę, z góry za mieszkania…. Jakie mieszkanie… Gnieciemy się w nieogrzewanych barakach, po kilka osób w jednym pomieszczeniu – za pieniądze, które płąca za te „luksusy” miałyby przyzwoity pokój w mieście. Pośrednik zabrał im paszporty, niby wyrabia pozwolenie na pracę, choć Polacy pozwolanie nie potrzebują. Pierwsze dwa tygodnie głodowały, nie miały nawet na chleb, pomogli inni pracownicy, pożyczyli. I dziś właśnie pierwsza wypłata. Za dwa 7-dniowe, kilkunastogodzinne tygodnie dostają po 200 funtów. Płaczą. Teoretycznie zarobiły o wiele wiecej, ale pośrednik odbił podatek (fikcyjny), opłatę za dowożeni ich dop pracy (za te piniędze mogłyby codziennie jeździć taksówką), jakieś koszty manipulacyjne…. Te 200 funtów starczy im na opłaceni zakwaterowania i podłe jedzenie. Wracac do domu? Z czym? Z długami? Szukac innej pracy? Gdzie? Jak? Jak się dogadać? A jak jeszcze gorzej trafimy? Żeby choć na długi odrobić…
Za worek zebranych cebulek farmer płaci 80 pensów. Pracownik dostaje 30, czasem 40. Zarabia na wynajmie mieszkań, na dowozie do pracy, na zwykłym wyłudzaniu pieniędzy. To złoty interes.
Pytam więc chłopaków, czy znaja angielski, jeden mówi, że kilka słów. Pytam, czy wiedzą, jaka jest brytyjska płaca minimalna, ile płaci się podatków. Mówię, że jak by cos nie szło, niech idą do Job Center, jest praca w fabrykach, niech popytają w knajpach. Mówią, że w fabryce za grosze nie będą robić, a garów tym bardziej myć. Mówię, żeby uważali, nie ufali pośrednikom, nie oddawali paszportu. Śmieją się – praca super, zarobki kilkaset funtów, zani tu przyjechali dzwonili dzwonili wszystko wieszą. Pytaja ile zarabiam. - Pięć funtów na godzinę – Wybuchają śmiechem - oni maja obiecane na początek dziesięć. Wychodzi szef, mówi, żeby dać im cos ciepłego do picia, spakowac kurczaki, które chyba dziś już się nie sprzedadzą, a jak trzeba niech dzwonia z jego komórki. Polacy patrza pogardliwie. – I jeszcze jeszcze dla czarnego robisz…
Marcin znajduje prace w fabryce krabów. Zwalnia się z knajpy, gdzie mył gary. Szef smieje się – za parę dni będziesz powrotem. Tam nikt nie wytrzyma.
Kiedyś w fabryce pracowali miejscowi. Praca mordercza, ale bardzo dobre pieniądze. Gdy jednak do UE weszli nowi członkowie, właściciele nie widzieli sensu płacić, wiedząc że znajdą się Polacy za najniższą stawkę. Znaźli się, pensje spadły, Kornwalijczycy zwolnili się, klnąc pod nosem na przyjezdnych.
Na początek Marcin zabija kraby. Żal mu pieknych, olbrzmich morskich stworów. Krabowi wkłada się śrubokręt do głowy, trzask i już. Krabu walczą, bronią się. Maja potężne kleszcze. Gdy taki złapie, trzeba natychmiast złamać. Mógłby nawet odgryźć palec. Z olbrzymiego kłębowiska krabów ciężko czasem wyciągać kolejne ofiary, czasm krab spadni i ucieka, jakby przeczuwał co go czeka. Marcin prosi o zmianę stanowiska. Trafia na gotowanie. Dluga na wiele metrów metalowa rynna z wrzątkiem. W pomiesczaniu biało od pary, każdy w ochronnym, grubym ubraniu. Osoba z przodu wrzuca kraby, na końcu nastepny robotnik je wyławia specjalna metalową kratka. Trzeba wsadzać ręce do wrzątku, przed oparzeniem chronią grube metalowe rękawice, choć, gdy dostanie się pod nie choć parę kropli gorącej wody, boli niemiłosiernie. Rękawice straszliwie obcierają. Oparzenia, rany nie chcą się goić. Pracownicy maja na rękach strupy, blizny.. Po tych rękach, w szramach od czubków palców aż po łokcie rozpoznaje się tych, „co robią w krabach”.
Marcin, zgodnie z przepowiednią szefa, wraca do knajpy. Potem znajduje kolejną pracę, zajazd, sami Anglicy, tylko do pracy kilkanaście kilometrów. W sklepie ze złomem wynajdujemy tandem. Cudo. Trzeba tylko naprawić hamulce, dokonac kilka drobnych poprawek. Jedzimy nim po Kornwalii. Marcin jeździ do pracy.
CDN
1 komentarz:
Pomysleć tylko że ja narzekam na moją robotę..Jutro pojdę do pracy z taaakim bananem na pycholu..
Prześlij komentarz