niedziela, 13 czerwca 2010

knıga cz 7

hej hej - znowu zalegloscı... praca praca praca...
ale.. cd

LEGALNI

Polska wchodzi do Unii. Tego dnia zdobywamy Ben Nevisa, najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii. Wstaliśmy o świcie, po ciężkiej nocy „na dziko”, poranna kawa w McDonaldzie, jedynym czynnym tak wcześnie. Na pierwszych stronach gazet infromacja o nowych członkach Unii. Witamy w Europie! Od dziś jesteśmy tu legalnie, pracujemy legalnie, możemy otwierać konta, skarżyć się w urzędach, gdy pracodawca okaże się nieuczciwy, możemy wszystko... Wchodzimy na górę, tu kręcono wiele scen z Bravehearta. Gdy ginie ukochana Wallesa, szuka go wzrokiem, właśnie po stokach Ben Nevisa. Na Ben Nevisie cokolwiek tylko kilka dni w roku, gdy nie ma zachmurzenia. I dziś jest ten dzień. Ze szczytu zobaczymu nawet odległe Hebrydy…

Mnóstwo turystów. Pytają skąd jesteśmy. Gratulacje, gratulacje, gratulacje. To wasz wielki dzień. Na pewno zapamiętacie go na całe życie. Ucieka nam autobus, wracamy stopem do naszej wioski. Zatrzymuje nam się eksluzluzywne auto. Menedżerowie brytyjskiego odpowiednika naszej Telekomuniakcji. Trwa bieg wzdłuż jeziora Loch Ness, a oni jako sponsor oglądają, sprawdzają, robią zdjecia. Podwożą nas do samego Inverness. Też gratulują Unii.

Kończy się sezon, jeździmy, wędrujemy po Szkocji. Przed wyjazdem MrGrant pyta o Polaków, mówi, że Szkotów nie ma, że chyba zacznie zatrudniać cudzoziemców, pyta jak ich znaleźć, gdzie dać ogłoszenie, czego będą potrzebować, czy będą mówić po angielsku, a jak nie – to jak się z nimi dogada. Mówimy, że powinien zapewnić im jakies zakwaterowanie. Grant myśli o zakupieniu kilku przeczep kempingowych.

Żegnamy się, Grat jak zawsze szarmancki, uprzejmy. Ściska nam mocno dłonie, dziękuje za pracę, zaprasza, jeśli kiedyś jeszcze chcielibyśmy u niego popracować. Za kilka dni na naszym koncie ma być wypłata za 2 ostatnie tygodnie. Przemierzamy pieszo Szkocję ze wschodu na zachód. W pierszym miasteczku na zachodnim wybrzeżu sprawdzamy stan konta. Nie ma pieniędzy. Grant nigdy nie spóźniał się…. Dzwonimy. Odbiera żona, coś tam kręci, niby jakiś problem z przelewem, ale pieniądze jutro będą na pewno. Nie ma jutro pieniędzy, czekamu jeszcze jeden dzień. Na koncie dalej brakuje kilkuset funtów. Dzwonimy. Pierwsze pytanie Mr. Granta – A to wy jesteście jeszcze w Szkocji? - Wielkie zdzoiwnie, że tak. - Ile jeszcze będziecie? Bardzo długo i jak jest jakiś problem podskoczymy do pana, mr Grant i osobiście odbierzemy pieniądze. Nie, nie wybieramy się jeszcze do Polski. Naprawdę myślał Mr Gratn, że pojechaliśmy już do Polski? Przeciez mówiliśmy, że będziemy jeszcze kilka tygodni zwiedzać Szkocję… Pieniądze są na drugi dzień.

Tradycji stało się zadość. Bulhar nie może dostać ostatniej wypłaty. A jeśli już to nie od razu.

O hippisie ludożercy

Przeszliśmy cudnym szlakiem Szkocję od jeziora Loch Ness po wyspę Skye. Potem wyspa Lewis, jedyne miejsce, gdzie na co dzień ludzie wciąż mówią po gaelicku. Angielski jest tu drugim językiem, a starsi ludzie nie znają go wcale, co z dumą podkreślają. Na Lewis nie wypada pytać o drogę, o godzinę po angielsku. Lepiej nauczyc się kilku gaelickich zwrotów. Słysząc jak je przekręcamy straszliwie trudna dla nas słówka, rozmówca na pewno odpowie po angielsku, ale jego sympatia jest już po naszej stronie.

Jednocześnie wyspa zamieszkana przez konsereatywanych protestantów, w niedzielę zamyka się tu place zabaw dla dzieci, aby nie naruszać powagi świętego dnia. Jeździmy autostopem. Poza małymi wyjątkami zabieraja nas turyści, miejscowi nie lubią włóczęgów. Po co się włóczą? Dlaczego nie zajmą się uczciwą praca? Co ich po świecie gna? Bierze nas szwedzkie małżeństwo. – W młodości przemierzyłem Szkocję autostopem, zabrałem żona tą samą trasą – opowiada kierowca. – A Lewis to moje ulubione miejsce. Taka egzotyka w Europie – takich miejsc na naszym kontynacie jest coraz mniej…

Na wyspie są kamienne kręgi, kamiennie domy. W tych domach, budowanych z samego kamienia, bez żadnej zaprawy, z grubymi na metr murami, jeszcze do lat 70-ych. mieszkali ludzie. Przy wielkich sprzeciwach mieszkańców wysiedlono ich, dano domy zastepcze, a kamienne przemieniono w muzea lub hotele. Są obronne wieże, olbrzymie budynki – twierdze, wysokie na kilkanaście metrów, z podwójnymi murami, w środku których znajdowaly się mieszkania dla ludzi. Mają tyle lat, co rzymska cywilizacja.

Ale największa sensacja wyspy to kręgi w Callanish, starsze o Stonehage, odkopane całkiem niedawno. Pewnego dnia farmer zahaczył pługiem o wielki kamień. Głazu nie dało się ruszyć. Przyjechali archeolodzy, usunięto ziemię, świat zobaczył olbrzymie głazy ułożone w kręgi, wzory, najwyższe mają po pięć metrów wysokości. Budowano je prawdopodobnie wtedy, gdy Egipcjanie piramidy – szacuje się, że mogą mieć nawet pięć tysięcy lat. Do końca nie wiadomo, do czego służyły. Znaleziono obok ludzie szczątki – może były miejscem składania ofiar? Może cmentarzem.. Na pewno było rodzajem księżycowego kalendarza, ich układ wyznacza dokladnie strony świata. Kamienie są tak ułożone, że z lotu ptaka tworzą celtycki krzyż. To oczywiście przypadek, bo ich tajemniczy, neolitycznie twórcy nie mieli z Celtami nic wspólnego.

Zwiedzamy kręgi, żadnych turystów, zachodzi słońce, Mgła, wrzosowiska, bagna. Zaczepia nas stary hippis. W dradlockach do pasa, kolorowych, znoszonych ciuchach, koralikach na szyi. Mieszka w opuszczonym domu niedaleko stąd. Sadzi sobie jakieś warzywa, zioła, codziennie przychodzi w kręgi. Ma tu, jak mówi, mistyczne przeżycia, spotęgowane zapewni przez palony haszysz. Hippis ma psa, wielki, łaciaty liże Marcina jak najęty, jakby Marcin był zbudowany z najlepszej psiej karmy. Hippis radzi rozbić się przy innym, mniejszym kręgu, na małym wzniesieniu, gdzie nie ma bagniska. – Bo tu wszędzie podmokło, to jedyne suche miejsce pod namiot w tej okolicy… Częstuje nas, czym ma, życzy dobrej, spokojnej nocy.

Zachodzi słońce, gdy stawiamy namiot. Siada mgła, wkoło nic, ponure, sine morze, chmurne niebo i ciągnące się kilometrami wrzosowiska. Kręgi. I Marcin już wie. – Ta atmosfera, kręgi – tłumaczy na drugi dzien. - To pustkowie…. Nagle zrozumiałem. Hippis jest ludożercą. Daje psu resztki ludzkiego mięsa, dlatego mnie tak lizał. W namiocie jesteśmy bezbronni. Wie, gdzie biwakujemy. Resztki po nas wyrzuci gdzieś w torfowisko. Nikt nas nigdy nie znajdzie. Nawet nas tu szukać nie będą. Nawet nikt nie wie, że tu jesteśmy..

Śmialiśmy się z tej historii wiele lat. Kilka lat później w angielskiej gazecie czytam o wyspie Lewis. Policja zatrzymała kilkadziesiąt osób, członków sekty. Są oskarżeni o odprawianie satanistycznych rytuałów, na pewno zabijali zwierząta, podejrzewani są też o zabójstwa ludzi, a nawet kanibalizm. Prawdopodnie mają wiele wspólnego z zaginięciami turystów, które od wielu lat notowano na wyspie, a których ciał nigdy nie odnaleziono...

Wyjeżdżamy, dworce, autobusy, pociągi pełne Polaków. W przeciwną stronę. Jada na podbój Wielkiej Brytanii. My wracamy.

IRLANDIA – DO TRZECH RAZY SZTUKA

Nie dojechaliśmy do Polski. Byliśmy w Glasgow, już kupowaliśmy bilet do Londynu, skąd chcieliśmy złapać coć do Polski, gdy rozdzwonił się telefon. Kumple z Irlandii. Jest super, mnóstwo pracy, jesteśmy legalnie! Na pewno coś znajdziecie. Przyjeżdżajcie! Euforia pierwszych dni, gdy Polacy mogli wejść do urzędu pracy, gdy nieuczciwy szef nie miał już starego argumentu – Jesteś tu nielegalnie i co mi zrobisz? Kilku naszych znajomych, od miesięcy, nawet lat mycia garów, sprzątania znalazło pracę w zawodzie. Wielu Polaków ściąga żony, dzieci.

Kupujemy bilet do Belfastu, potem udajemy się do Dublina. Po raz trzeci spróbujemy szczęście nad Liffey. Po drodze jeszcze zastanawiamy się, czy by nie pomieszkać w Belfaście, mieście, które zawsze się nam podobało, telefon jednak nie milknie. Odzywają dublińskie wspomnienia. To miasto ma w sobie coś niezywklego, sprawia, że tęskni się za nim. Niby nic niezwykłego, ani najpiękniejsze, ani najciekawsze, brudne, zatłoczone, ale atmosfery Dublina się nie zapomina.

W Dublinie pełno Polaków, pełno ich w Fasie, w pośrednikach. To masowe ruszenie. Są świetnie znający język absolwenci uczelni, marzący o pracy w zawodzie, są tacy co nigdy jeszcze za granicą nie byli, ani słowa po angielsku, tylko w gazecie wyczytali że w Irlandii jest praca i zarabia się kilka eura na godzinę. Tylko nie doczytali, ile kosztuje chleb, ile bilet na autobus. Zdziwieni, że nikt ich nie rozumie, gdy po polsku pytają, ile kosztuja papierosy. Wsiedli w autobus, w samolot tanich linii lotniczych i przyjechali. Bez pomysłu, gdzie zamieszkają, jak znajdę pracę. Nie wiedzieli, że za najtańszy nocle trzeba zapłacić kilaknascie euro, że pracy nie dostaje się z dnia na dzień, że nikt nie powita ich na lotnisku. Nie znają naszej starej bulharskiej zasady – Nikt cię tu nie zapraszał, nikt cie tu nie chce i nikt cie tu nie potrzebuje… Jak już tu jesteś nie czekaj na niczyją ponoc, radź sobie sam.

- Ci Polacy nas zaleją – lamentuje starsza pani w autobusie. – Ja tam do nich nic nie mam. Ale idę dziś do sklepu, od tylu lat tam chodzę, proszę o zapałki, a sprzedawczyni mnie nie rozumie…

Umawiam się na spotkanie w sprawie pracy, maleńki restauracyjka na płw. Howth, kilka kilometrów do Dublina. Praca – żadna rewelacja, żadne pieniądze, tyle, że miejsce przecudne. Ale na to nikt nie patrzy. Pod knajpką tłum, sami Polacy, ledwo mieszczą się, gdy szef zaprasza do środka. W ręku każdego cv, z którego wynika, że całe dotychczasowe życie spędzili w restauracjach, barach i na kursach angielskiego. Są dwa miejsca. Szef, długowłosy, w lenonkach, z wykształcenia prawnik, mówi, że ci, bez pozwolenia na pracę proszeni są o wyjście. Wychodzi dwóch Azjatów. Prosi też o wyjście nieznających angielskiego, nie wychodzi nikt. – Wymagam biegłej znajomości – zaznacza. Wychodzi jeden chłopak. Pyta, czy jest jakiś Irlandczyk. Zgłasza się kobieta. – Dostaje pracę – mówi. – Rozumiecie, ja uważam, że Irlandczycy muszą mieć pierwszeństwo. Mam jeszcze jedna miejsce… Pyta, kto jest z Polski. Wszyscy podnoszą ręce… - Zatrudnia dwie osoby, po pół etatu. Praca na przerwanie. Ale kolega, które dostał pracę razem ze mną, chce tylko przetrwać. Absolwent chemii liczy, że znajdzie pracę w zawodzie, szuka już od wielu tygodni, na razie nikt nawet nie zaprosił go na rozmowę. Ale nie poddaje się, nie ma pieniędzy, ale popracuje w knajpie, coś odłoży i dalej będzie szukał.

Marcin w tym czasie próbuje sił na budowach. Agencje upychaja na budowach jak najwięcej osób się da, praca jeden dzień jest, drugi nie ma. Czasem człowiek przyjdzie rano do pracy i słyszy, że dziś dla niego nie ma zajęcia, niech dzwoni jutro. Czasem agenci kłamią właścicieli, że ich pracownicy to specjaliści. Więc nie mający pojęcia ludzie budują stacje kolejki podmiejskiej, domy. Stawki za godzinę, dotychczas na budowach legendarnie wysokie, spadają z dnia na dzień.

W marketach sami Polacy – klienci i obsługa. W autobusach pojawiają się rewizorzy, w sklepach bramki. Irandczycy najpierw po cichu, potem coraz głośniej zaczynaja narzekać. W knajpianych ubikacjach pojawiają się napisy „Pols go home” – to te najdelikatniejsze. Dochodzi do pierwszych bójek między miejscowymi a Polakami.


1 komentarz:

uczi pisze...

Pomyśleć że w Unii zjedliby Marcina z psiej karmy..