środa, 30 czerwca 2010

knıa cz 10

Jak zostaliśmy romantycznymi Cyganami

Mieszkamy na polu, codziennie cos się dzieje. Poznajemy lepiej Mika, właściciela. Siwiejące długawe włosy, okrągła twarz, iście angielskie poczucie humoru. Poglądy wolnomyśliciela, buntownika przeciw całemu światu, wolnego, niezależnego ducha. Mike jest magistrem literatury angielskiej, człowiekiem wielkiej wiedzy i o wielkim sercu, choć niestety, zwykle Mike jest pijany. Ma wielki kamienny dom, wielkie pole. Na tym polu otworzył pole namiotowe. Nie takie zwyczajne, praktycznie nie trafiają tu turyści. Na polu mieszkając ludzie, którz mówia o sobie „Roman gypsieis”. Nie są Cydanieami, ale Cygan w Anglii oznacza też buntowania, człowieka, wiecznego włóczęgę, który z własnej woli porzucił pozorny spokój i bezpieczeństwo stałej pracy, mieszkania całe życie w jednym miejscu. Roman znaczy romantyczny.

Jest więc Jack, który z rodziną mieszka w autobusie. Nieźle zarabia, złota rączka, nie pije, mógły wynająć mieskanie, kiedys kupić, ale ceni sobie niezależność. Jego żona zajmuje się gromadką dzieci, podpisuje się obiema rękami pod poglądami męża. Są tacy co uciekli, bo chcieli, są tacy bo nie potrafią znaleźć sobie miejsca. Jak Dawid, Anglik, który jako młody chłopak wyjechał szczukać szczęścia w Australii. Osiedlił się w Perth, ożenił. Ma 50 lat i problem z alkoholem. Dlatego porzuciła go żona. Wrócił, ale nie umie życ w Anglii, brakuje mu wielkich australijskich przestrzeni, palącego słońca, wolności. Każdy znajdzie miejsce u Mika. Wielu z nich za mieszkanie płaci opieka społeczna. Tak jak za Lucy. Mike zbiera czeki, które dosteje. – Jak urodzi dzicko, dam jej, będzie potrzebować – mówi. – Ale na razie ci… Tajemnica. To będzie niespodzianka. Prezent dla malucha.
Gdy odjeżdżamy Mike nie bierze pieniędzy za ostatni tydzień. Dziękujemy. On dziękuje za 6 miesięcy regularnego płacenia. – Bo to rzadkość – śmieje się.

Mike ogląda program o Afryce. RPA, zwierzęta. Jadę – pijany kupuje bilet, wsiada w taksówke, w autobus do Londynu. Za kilka dni dzwni. – Jestem w Kenii. – Jak to? – Nie pamiętam wiele, kupiłem bilet, idę na samolot, jeszcze pijany. Zaczepia mnie policjant, bierze za pijaka. Mówię, niech się odczepi, lecę do RPA. Każe mi pokazać bilet. – Ale Nairobi jest w Kenii – No to do Kenii lecę, moja sprawa gdzie lecę!
Amanda, kobieta Mike ma wiecznie tłuste włosy, brakuje jej przednich zebów, chodzi tygodniami w tej samej kwiecistej sukience. Wiecznie pijana, ale Amanda to dobra kobieta, płacze gdy inni cierpią, pomoże, doradzi. Ma dwoje nastoletnich dzieci, mieszka z Mikiem w jego wielkim domu. Robi pranie za dwa funty. Stara się, wszystko czyściutke, pechnące. Ale czasem, jak Amanda zacznie dzień od wina, trzeba jej przypilnować. Wtedy pranie może leżeć cały dzień w pralce…
Mike jest po rozwodzie i bardzo nie chciałby, aby kiedys jego majątek trafił w ręce byłej żony. Dlatego zamierza przepisać dom Amandzie i jej dzieciom.
Mike znalazł Amandę w ubikacji.
- Mąż pił, bił mnie i dzieci – opowiada kobieta. – Pewnego dnia zabrałam dzieci i uciekłam. Tułałam się, spałam byle gdzie, głodowaliśmy. Jak zrobiło się zimno, zamieszkałam w toalecie. Takiej dla matki z dzieckiem, duża, czysta, nikt tu nie zagląda, można zamknąc się od środka. Poszłam do opieki społecznej, powiedziałam, co i jak. Powiedzieli, że zabierają dzieci. – Dzieci nie oddam. Urzędniczka na to – Powinniśmy zabrać ci dzieci, dla twojego dobra, nie odnotuję wizyty i zapomnijmy że tu kiedykolwiek byłaś. Poszłam do Armii Zbawienie, dali mi namiot. Wróciłam do toalety. Mike uratował nas.

W lokalnej gazecie ukazał się artykuł o „naszym” polu. Tytuł: sąsiedzi z piekła rodem. Dziennikarz nawet nie zajrzał do nas, z nikim nie rozmawiał, ani z Mikiem, ani z mieszkającymi tu ludźmi. Artykuł zaczyna się od wypowiedzi sąsiadki - Mam dwa wielkie marzenia. Wygrać w totolotka. I ważniejsze – żeby zamknęli to pole. Jest o libacjach alkoholowych, o obnażających się zboczeńcach (to pewnie Aleksandro, który rano, gdy nie chce mu się iść do ubikacji, sika w krzaki, pech chciał że za krzakmi jest ulica, ulica chodzą sąsiedzi), o nielegalnych imigrantach (to chyba my). O wiecznych hałasach hałasach tułających się po okolicy podejrzanych typach.
Jest w tym trochę racji. Bywa głośno. – Mike, miłośnik starych pogańskich zwyczajów, świetuje letnie przesilenie. Przez kilka dni wszyscy mężczyźni zwożą i ustawiają potężne głazy - wierna replika Stonehage. Mike nakupił za kilaka tysięcy funtów fajerwerków. Ma być wielki pokaz. Kilka dni wcześniej Mike nad ranem przeprowadza próbę generalną. Nieba nad wioską rozjaśniają sztuczne ognie, huk wyrywa wszystkich z namiotów, namiotów sasaidów zapewne z łóżek. Na drugi dzień przychodzi policja – nikt nic nie słyszał… Jakie fajerwerki? Na naszym polu? Przecież coś byśmy słyszeli….
Innym razem, Mike robi wielke ognisko – Macie być tak abusive (to abusive znaczy nadużywać) jak się da. Macie pić, wrzeszczeć, skakać, co wam się tylko podoba. Mike wyznał wtedy, że nienawidzi sąsiadów. – Zasnąłem pijany i zaplił się dom. Syn sąsiada wyniósł mnie z płomieni. Na drugi dzień idę mu podziękować i starym indiańskim zwyczajem mówię. – Chłopak uratował mi życie, więc teraz moje życie należy do niego. Wyrzucili mnie za drzwi.

Na pole czasem przychodzą pracownicy socjalni. Z wydziału zajmującego się podróżnikami i „cyganami”. Pytają, czy mamy wodę, czy mamy co jeść, czy mamy śpiwory. Wyjaśniają jak załatwić zasiłek. Kiedyś wybieram się do pracy. Znajomy Anglik mówi. – Po co idziesz do pracy? – Potrzebuje pieniędzy. – To po co od razu do pracy? Nie możesz sobie zasiłku załatwic?
Mamy problemy z otworzeniem konta w banku, zgodnie z przepisami jesteśmy bezdomnymi, urzędnik wymaga zameldowania, albo umowy o wynajem. Mieszkanie na polu namiotowym nie liczy się, a tym bardziej na polu Mika, którego znają wszyscy w okolicy. Mam status osoby bezdomnej. Kiedyś Marcin idzie z Lucy ulicą. Podchodzi kobieta prowadząca kwestę na rzecz bezdomnych, prosi o pare funtów. – We are f.. homeless – oburza się dziewczyna.

Na polu pije się Caidera. To rodzaj wina jabłkowego, niezwykle na Wyspach Brytyjskich popularny. Oczywiście ten drogi, porządny caider. Na polu pije się te najtańsze, które z jabłkiem zapewne nie mają nic wspólnego. Nazywamy je „brainkillers”. Są mocno gazowane i mają tajemniczy chemiczny smak. Ale cena wynagradza wszystko – funt za półtalotrowa butle o procentażu piwa.
Filip, niski, krępy Szkot, chlipie, wygląda jak człowiek, którego spotkało wielkie nieszczęście. Siedzi załamany pod swoja przyczepą. – Marcin, co ja teraz zrobie, co zrobię! – szlocha. – Co się stało? – pytamy. Filip wstaje i z grozą mówi. – Obrabowano mój karawan! – Jak? Kto? Co zginęło? Telewizor? DVD? Pieniądze? Dokumenty? – E… kiwa ręką Szkot. Gorzej! – Cała butla Caidera. Jeszcze nawet nie napoczęta – chlipie…

Steve płacze i płacze. Zachodzi się i nie ma go jak pocieszyć. Kilka dni temu kupił sobie nowy, piękny karawan. Była parapetówa, zachwyty, gratulacje. – Wreszcie masz chłopie dach nad głową. Tylko sąsiada biedak źle wybrał. Ian mieszka w karawanie, ma obok pod namiotem wielka siłownię, ma grządkę w warzywami, pedantyczny porządek. Ma piękny samochód, codziennie go poleruje. I na drugi dzień po wprowadzeniu się Stera, Ian odkrył na aucie rysę. Woła całe pole na świadków, krzyczy. – Wiem! To on! Na pewno on! Zrobił to złośliwe! I zanim ktokolwiek zdąży zareagować Ian bierze młot i rozbija karawan Steva, łamie się plastik, pękają szyby. – Jestem pewien że to ta szuja! – Wrzeszczy Ion.
Mike wraca kilka godzin później, zastaje ruinę, nie da się nic zrobić. Siada na ziemi i płacze.

Simon jest z RPA. Nie może od miesięcy znaleźć pracy, za dużo pije. Odrastający irokez, chodzi w powyciąganych dresach i rażąco żółtym polarze, którego nie ściga nawet gdy jest upał. Ma jedne buty i nie raz mówi, że życie człowieka, co ma jedne buty jest bardzo ciężkie. W namiocie hoduje kurę, która jednak coś nie chce znosic jajek. Pwnego dnia hałas, wrzask. Simon przybiega do nas, pada na ziemię, płacze, wyje. – Marcin ratuj! Zostałem zastrzelony! Umieram! W plecach ma faktycznie kilka śrutów. Pokłócił się z kolegą, a ten wyciągnął myśliwską flintę i zapowiedział, że go zastrzeli. – I zastrzelił mnie! Umieram… – lamentuje wniebogłosy południowoafrykańczyk.

Karol ma dwadzieścia kilka lat, jest Anglikiem, tuła się po kraju. Przystojny, niegłupi chłopak, w dżinsach, kraciastej koszuli. Jest hazardzistą. Nieuleczalnym. Każda praca kończy się wraz z otrzymaniem pierwszej wypłaty. Karol wpada w hazardowy wir, siedzi w salonach gier, póki nie przegra wszystkiego. Przestaje wtedy płynąć czas, przestaje się cokolwiek liczyć. Potem znowu pożyczki, choc Karolowi nikt już pożyczać nie chce…Nawet Mike, które zapowiada, że pożyczając chłopakowi pieniędze, krzywdzimy go.
Karol prosi. – Marcin, kończę z hazardem, na zawsze. Chce się wziąć do uczciwej pracy. Nie spytałbyś u ciebie? Marcin pyta, poleca kolegę. – To mój przyjaciel, pracowity, uczciwy. I Anglik. Wasz. Karol idzie na pierwszą zmianę, wyprana koszula, uczesany. Wraca po kilku godzinach. – Wiesz, to jednak nie dla mnie… Przepraszam za kłopot.
Na drugi dzień szef Marcina wpada w furię. - Odbije ci to od wypłaty! Kogoś ty mi przyprowadził! Po 15 minutach dałem mu 10 funtów, żeby kupił jajka. I już więcej się sku… nie pojawił.
Karol przyznał się, że poszedł obstawiać wyścigi hartów.

Mieszkamy w namiocie, który powoli zaczyna się rozlatywać, idzie deszczowa korwalijska jesień. Oglądamy pokój w „Big Brotherze”, wielkim domu wynajmowanym przez grupę Polaków. Ściany całe w grzybie, podgniły dywanik. Wrzaski, bijatyki, wszyscy pijani, choć jeszcze nie ma południa. Wszędzie walają się puste butelki, na podłodze pety. Chyba zostaniemy w namiocie. I wtedy pada propozycja…
- Nie zaopiekowalibyście się moim karawanem? – Shonn, z zawodu stolarz, jest kornwalijczykiem, jego rodzina mieszka niedaleko, ale on wybrał pole Mike. Ma tu przyjaciół, ma niezależność. Spokojny, pomocny, jego przyczepa lśni czystośćią. Shonn został już któryś raz złapany za posiadanie marihuany. Tym razem nie skończyło się na upomnieniu. Ma spędzić 3 miesiące w więzieniu. Będzie to jego druga odsiadka i wcale nie cieszy go ta perspektywa. Opowiada, jak ciężko żyje się w więzieniu, opowiada o fermentowaniu pomarańczy, aby otrzymać obrzydliwy i wcale nie mocny trunek. – Trzy miesiące tam to wieczność – zapewnia.
Prosi o małą pożyczkę. Na maszynkę do golenia, tytoń, skarpetki. Kumplowi, co idzie do więzienia każdy pożyczy… Za kila dni Shonn odwiedza nas. Przychodzi po zmroku, skrada się ciuchu do karawanu, rozgląda, czy nikt go nie poznał. Kapelusz na głowie, ciemne okulary. Prosi o zasłonięcie okien. – Nie stawiłem się, szuka mnie policja – wyjaśnia nerwowo. Ale jutro zgłoszę się na pewno. Shonn przychodził jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem mocniej zamaskowany. W końcu zgłosił się. Na 3 miesiące dostaliśmy maleńki, ale czyściutki, przytulny karawan. Jest nawet dvd. Nasz status społeczny wzrósł.

Oglądam film. Jest grubo po północy. Nagle znika obraz. Pewnie coś z anteną. Antenę mamy cyfrową, olbrzymią. Shonn lubie telewizje, więc i antenę musi mieć porządną. Niezbyt spisywała się na dachu karawanu, więc postawiliśmy ja na wyskokm palu, z czterech stron idą liny, trzymające konstrukcje w pionie. Shonn ucieszy się, gdy wróci i zobaczy jak świetnie odbiera. I właśnie widzę, jak ktoś odwiżauje odciągi. – Marcin! Antenę kradnę! – szarpie śpiącego Marcina. - Daj spokój, jaka antenę, wydaje ci się, daj mi spać. - Patrzę znowu. Antena już leży na ziemi. – No kradną, wstawaj! – krzyczę. Marcin wychodzi przed karawan. Dwie zakapturzone postaci (oczywiście od razy rozpoznajemy naszych irlandzkich sąsiadów) majstruje przy naszej wymyślnej konstrukcji. – Co robicie? – Staramy się polepszyc ci obraz! – wyjaśniają pospiesznie. Marcin: - Lepiej postawcie to na miejsce, bo inaczej będę musiał ulepszyć wam twarze!

Ktoś dobija się do karawnu. Marcin otwiera. Sąsiedzi. – Gdzie Collin, twój piep.. kolega, gadaj natychmiast co zrobił z naszym samochodem! – wrzeszą. - Cisza panowie, to żaden mój pipe… kolega i nie wiem gdzie jst wasz pieop… samochód. I nie życzę sobie abyście walili mi w karawan piep… pięściami. Stanowcza i pełna fuck odpowiedź uspakaja i mężczyźni wyjaśniają, że niejaki Collin ukradł, więcej - uprowadził samochód. Razem z wszystkim co było w środku.
Collin jest z Belfastu, na na łydce wytatuowany wielki celtycki krzyż i embalemty IRA. Ciężko ustalić, co z jego opowieści jest prawdą, a co wymyslem. Czy naprawdę siedział w więzieniu, czy naprawde przegrał swój majątek stawiając na wyścigach konnych. Ma długie, ciemne włosy, lubi opowiadać, lubi filozofować. Mieszka w wielkim karawanie. Collin jest artystą. Kiedys roztoczył przed nami wizję. – Ile wy na ten bilet do Nowej Zelandii harowac musicie… I po co. Ja dam ci Marcin prace. W jeden dzień zarobisz na bilet do Nowej Zelandii. Co tam do Nowej Zelandii, co ja chrzanię. Do Nowej Zelandii i z powrotem. Dookoła świata! Będziesz moim asystentem.
Coliin jest aktorem, przygotowuje pulpet show, na razie będzie występował w Kornwalii, potem wyruszy na turnee po Wielkiej Brytanii, może po całej Europie. Oczywiście nie o pieniędze tu chodzi, choć ich zarobi sporo. – Najważniejsze, żeby dzieci się cieszyły – mówi. – I sztuka sama w sobie. Pokazuje pupeta – wielka lalka zrobiona z czarnego płaszcza i maski. – To teatr jednego aktora – wyjaśnia. Ale potrzebują asystenta. I już dawno myślałem Marcin o tobie.
Marcin ma pomagać Collinowi w przygotowaniach, zbierać pieniądze, uśmiechac się do ludzi i ładnie dziękować za wrzucane funty. Colin zatrudnia też Filipa, który ma nosić wielką długa walizę z pupetem. Jadą do St Ives, ekskluzywnego kornwalijskiego kurortu, brytyjskiej stolicy „windsurfingu”, miasta wciśniętego między klifem a lazurowym Atlantykiem. Filipowie szkoda na bilet, jedzie więc rowerem za autobusem. Przyjeżdżają na miejsce. Collin prosi Filipa o małą pożyczką za zakup piwa. – Odrobisz w nadmiarze - zapewnia. Idą na plażę. Colin wypija kolejne piwo. I kolejne. Siedzą na białym piasku, gapią się w ocean. Po godzinie Collin stwierdza. – Zmieniamy plażę. Widziano mnie jak piłem piwo. To nie jest dobre miejsce…
Nastepna plaża, Coliin po drodze kolejne piwo. Mnóstwo ludzi. Collin ubiera pupeta. Krzyczy – Ludzie! Ludzie! Chodźcie! Za chwilę rozpocznie się wielki pupet-show! Ludzie zaciekawieni podchodzą, dzieciom podoba się wielki śmieszny pupet, mniejsze boją się. Colin macha rękami, wydaje dziwne odgłosy, lecz zanim do kubka Marcin spadną pierwsze funty, Colin wrzeszczy spod maski. – Marcin, ściągnij natychmiast ze mnie to ku.. stwo. Maricn ściąga, ludzie patrza, spod maski wyłanie się przepocona i czerwona ze złości twarz Collina ciskająca wymyślne wyzwiska w stronę maski, słońca, całego świata. – Daj piwo i chodźmy stąd, nie wytrzymam tego gorąca, mam dość. –Wiesz, ta plaża to był głupi pomysł – mówi, gdy są już na deptaku. – Ludzie na plaży są przecież goli, bez portfeli, skąd mają mieć kasę. Idziemy do centrum miasta. Po kolejnym piwie strwierdza, że to też zły pomysł. – Chyba nie mam dzis natchnienia….
I ten to Collin ukradł samochód. – Tam od razu ukradł, pożyczyłem – opowie kiedyś. A było to tak: niedługo po nieudanym pupet show Mike wyrzucił Hollina z pola. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, dlaczego. Collin płakał, potem groził. Mike był nieugięty. Więc Collin zamieszkał u sąsiada. Jedynego fana naszego pola, podstarzałego hippisa, samotnie wychowującego kilkoro dzieci.
I właśnie jego samochód ukradł Collin. Złom, co prawda, ale warty kilkaset funtów. Collin postanowił uciec z samochodem do Londynu i tam sprzedać. I właśnie, kiedy uciekał, rozpoczęto poszukiwania. Najpierw Collina, potem samochodu. Ten pierwszy zapadł się jak kamień w wodę. Wiadomo tylko, że nie dojechał do Londyny, bo kilka dni później, w St Ives okradziony odnalazł swój samochód. Jest i gitara, i zabawki dzieci. Idzie właściciel. – Co robisz dupku w moim samochodzie? – To mój samochód, legalnie go kupiłem. – I powiesz jeszcze, że ta gitara też twoja – Oczywiście, kupiłem z gitara i wszystkim, co jest w samochodzie. – I z zabawkiam też? – Zabawki były gratis. Odczep się ode mnie, kupiłem mam. - Od kogo? Mężczyzna opisuje Collina. Idą na policję. Pokrzywdzony odzyskał samochód, ale z tej radości poszedł na piwo. I gdy, po kilku kuflach wracał, został zatrzymamy. Stracił prawo jazdy.

CDN

2 komentarze:

uczi pisze...

Tego by się wymyslić nie dało..Nawet jakby mieć wyobraźnie jak stąd na Księżyc i z powrotem.To musi być prawda..

Dorotka pisze...

wyraźnie musze zmienic interpretacje słowa "romantyczny"...... ;))