wtorek, 25 maja 2010

knıga cz 6

No wıec - lecımy dalej...

A dlaczego z Bodrum? bo tu wlasnıe obecnıe jestem :) - Marcın kuruje sıe :( a ja pracuje ı jak na razıe jest calkıem sympatycznıe...


CD

Wracamy na zielona wyspę

Sytuacja jest taka – nie mamy żadnej pieczątki wjazdowej Wielkiej Brytanii i jeśli nie dostaniemy wyjazdowej, z naszych paszportów będzie wynikać, że jesteśmy prawie rok w Irlandii, oczywście bez wizy. Bardzo zła sytuacja, z takim paszportem nie dostaniemy PPS, a bez niego pracy. Jeśli zdobędziemy jakąkolwiek pieczątkę dokumentującą opuszczenie Irlandii, zaczynamy wszystko od nowa. Próbujemy zdobyć jakąkolwiek pieczątkę. Idziemy na policje. – Nie mamy pieczątki wjazdowej i wizy – meldujemy. – No to, co? – pyta znudzony policjant. – Jak to co? Jesteśmy nielegalnie… - No to, co? - powtarza funkcjonariusz. - Możemy dostać cokolwiek? Może pójdziemy do Urzędu Imigracyjnego? – głośno myślimy -Po co? – przerwya nam policjant. - Wiecie ile tu, w Wielkiej Brytanii jest nielegalnych? Niektórzy nawet paszportów nie mają i się nie przejmują, pracują latami. Poza tym wy nie jesteście nielegalnie, was tu wcale nie ma. Jak chcecie pieczątkę, wybijcie szybę w kiosku, aresztuję was i dostaniecie deport. Będzie mieć pieczątkę.

Mamy nadzieję, że sprawdzą nas na promie do Belfastu, a może będzie wyrywkowa kontrola, która czasem ponoć zdarza się na granicy między Republiką a Irlandia Północną? Nic z tego…

Nie włamaliśmy się, nie było pieczątki, nikt nas nie sprawdził, nie dostaliśmy PPS. Kilka dni w Irlandii, starszy znajomi. Mieszkamy znowu na Maeth Street, gnieciemy się w kilka osób w małym pokoiku. Śpimy na śledzia, na podłodze, jedni wychodzą do pracy, inni wracają. W Irlandii drogo, nikt nie ma pieniędzy. Pracy mało, nawet ci, co, którzy mają pozwolenie na pracę, jak dwaj Polacy, ktorzy zaświadczenie że chodzą tu do szkoły podrobili, ma marne połówki etatu i minie dobrych parę tygodni zanim uda im się znaleźć pracę w fabryce.

W pobliskim sklepie monopolowym chłopaki odkrywają koniak do pieczenia ciast, nie zraża nikogo ani słono-pieprzowy smak, ani naklejka „For cooking only”. Jest tani i mocny. Kiedyś sprzedawca pyta. – Co wy tyle gotujecie? Innym razem chłopaki biorą oprócz koniaku piwo. – Aaaa piwo kupujecie, cóż za urozmaicenie – mówi sprzedawca. – To dla kobiet – wyjaśniają.

Po co się męczyć, drogo, nie ma pracy, a jak jest byle jaka. Wracamy do Szkocji.

My name is Grant, Mr Grant

Chcieliśmy zamieszkać w Glasgow. Wszyscy twierdzą, że to paskudny, przemysłowy moloch, a Glasgow okazuje się przyjemnym, czystym i pełnym zieleni miastem. Podoba nam się. Mało przyjezdnych, dużo ogłoszeń o pracę. Poznajemy Polaka, który zarabia na bilet do Australii, niedługo się zwalnia, jeśli chcemy jedno z nas może wziąć po nim pracę. Ale ten niedosyt, niespełnione marzenia o Północy, o szkockich Highlans… Idziemy do JobCenter. Teoretycznie bezprawnie, przecież nie możemy legalnie pracować, więc nie możemy też prosić o oferty pracy. Ale pracownik puszcza oko – Studenci? Pyta, co chcemy – Coś na Pólnocy. Jest praca koło jeziora Loch Ness. To nam wystarczy. Radość – to farma z ziemniakami, farmer zatrudni nas, mamy doświedczenie. Załamanie - znowu ziemniaki, a miało być nigdy więcej. Bierzemy ogłoszenie, umawiamy się z farmerem, jutro będziemy na miejscu. Jedziemy na Północ.

Farma jest za zachodnim wybrzeży Szkocji, w maleńkiej wiosce na Black Isle – wyspie połączone z lądem długim mostem. Gy przejedzie się most wjeżdża się do Inverness, nazywanego stolicą szkockich Highlands, starego miasta nad Morzem Północnym, kilkanaście wieków temu słynnej twierdzy Piktów. W nieistniejącym już zamku szekspirowski Makebth według legendy miał zabić Duncana. Do Inverness raz w tygodniu będziemy jeździć na zakupy.

Właściciel olbrzymiej farmy, jest z Grantów, jednego z najsławniejszych północnoszkockich klanów, o którym pierwsze historyczne wzmianki pojawiaja się już w początkach XIV wieku, a na pewno istniał dużo wcześniej. Klan zasłużony walkach o szkocką niepodległość, Grantowie ginęli u boku Williama Wallesa, walczyli we wszyykich wielkich bitwach i powstanich, do dziś niedaleko od miejscowości Granttown stoi zamek, siedziba dawanych wodzów klanu. To ci Grantowie, którzy produkują słynna szkocką whisky.

Klany tu, na północy to rzecz święta. Każdy ma swój tartan, herb, swoje tradycje i legendy. Każdy ma historię, często krwawą. Klany zdradzały się, jednały, aby znowy zdradzić. Mordowano całe rodziny, lała się krew, do dziś zyje pamięć maskar i sojuszy. Są więc klany darzące się przyjaźnią, mające coś w rodzaju „sztamy”, są takie które nienawidza się od pokoleń. I choć w Edynburgu czy Glasgow, wielkich kosmopolitycznych miastach tradycje klanowe to już barwna, ale coraz dalsza przeszłość, szokuje nas, że tu, w małych górskich wioskach północnej Szkocji, wciąż żyją.

Kiedyś stara Szkotka pyta, dlaczego nie bierzemy ślubu. Coś tam tłumaczymy. Szkota przerywa – Wiem! Nie musicie tłumaczyć. Jesteście z wrogich klanów… - dopowiada sobie resztę historii, zadowolona ze odkryła naszą „tajemnicę”. – A! I dlatego uciekliście z Polski.

Ojciec naszego szefa miał w Afryce plantacje herbaty, w posiadaniu rodziny jeszcze od czasów kolonialnych. Odziedziczył ją brat Jamesa. On sam często odwiedza brata, razem zdobyli Kilimandżaro. Jamek dostał ziemie w Szkocji, olbrzymią plantacje ziemniaków, pół wyspy. Na 21e urodziny otrzymał wielki, kamieni dom, zamek prawie. Najstarszy i najokazalszy budynek na wyspie. Grant jest wykształcony, ma piękny londyński akcent, nienaganne maniery, chodzi w oficerkach, zawsze w marynarce. Arystokrata pełną gębą. Przedstawia się tak. – My name is Grant. Mister Grant.

Pracownicy mówią do niego Mr Grant. – Tak, Panie Grant, Nie, panie Grant. Grant mieszka sam z żona, dystyngowaną starsza panią, z która bardzo rzadko mamy jakikolwiek kontakt. Dzieci mieszkają w mieście, kończą studia. Bolączką Granta jest, że żadne z nich ani mysli o przejęciu farmy… najstarszy syn Granta pięknie gra na kobzie. Czasem, gdy przyjeżdża w odwiedziny, słyszymy wygrywane stare szkockie melodie.

Mr Grant nie ma dla nas zakwaterowania. Nie pomyślał, nigdy jeszcze nie zatrudniał cudzoziemnców. Pierwszą noc śpimy w baraku, gdzie robotnicy jedzą lunch. Żona menadżera przynosi nam herbatę, cukier. Grant szuka nam miejsca do mieszkania, nie idzie mu łatwo. W końcu jest! Kilkanaście kilometrów od farmy, w innej wiosce, ale lepsze to niż nic. Mieszkamy na farmie u Mojrak, w wielkiej przyczepie kempingowej. Idzie zima. Jest tak zimno, że czasem woda zamarznie w kranie. Mamy elektyczmy grzejnik, ale żeby działał trzeba do specjalnego urządzenia wrzucać pieniądze. Funt wystarcza na godzinę. Obok nas, w karawanie mieszka cała rodzina z małymi dziećmi. Uszczelniają przyczepę foliami.

I znowu przebieranie kartofli… Choć wszystko lepiej zorganizowane. Przy taśmie siedzimy, nie stoimy, każdy ma koło nóg mały gazowy piecyk, bo w hali zimno. Jesteśmy jednymi cudzoziemcami, zarabiamy tyle samo, co Szkoci, gwarantowana minimalna pensję, dostajemy dodatkowe pieniądze za nadgodziny, pracę w weekendy. Nigdy dowiemy się, jakim cudem właściciel farmy przez cały czas płacił za nas podatki i składki ubezpieczeniowe, mimo, ze nie mielismy pozwolenia na pracę.

Ale Grant może wiele. Jest przecież najbogatszym człowiekiem w okolicy. Chcemy otworzyć konto, nie da się, jesteśmy nielegalnie, nie mamy numeru podatkowego, zameldowania. A Grant chce płacić przelewem. Nie ma mowy o gotówce, to nielegalne. Więc mówimy, że konta nie da się otworzyć. Grant mówi, że wszystko załatwi. Kilka dni później przychodzi w czasie przerwy i melduje, że jedziemy do banku. Cali w pyle, ziemniaczanym kurzu, brudni, w roboczych ciuchach jedziemy do Inverness. Idziemy do gabinetu dyrektora, siadamy w wielkich fotelach. Rozmawiamy o Szkocji, o górach, opowiadamy o Polsce. Konto to żaden problem, w końcu pracujemy dla samego Mr. Granta. Brudnymi od ziemniaków rękami podpisujemy dokumenty. Mamy konto, kartę.

Highlanderzy

Pracujemy. Po kilku dniach znamy już wszystkie plotki we wsi, kto, z kim,kto jak i dlaczego, kto ma ile dzieci, ile pieniędzy, czyj ojciec to, a czyja babka tamto. Szkoci szczęśliwi, maja wreszcie słuchaczy. Bo komu innemu opowiadać? Wioska maleńka, nikt nowy tu przyjeżdża, tylko młodzi wyjeżdżają – za lepsza pracą, łatwiejszym życiem. Bo tu nie żyje się łatwo, paskudna pogoda, wszędzie daleko, a i zarobki jak zawsze marne. A praca ciężka. Kamienista ziemia Highlandów nie daje łatwo wydrzeć sobie plonów.

Na farmie jest dwóch menażerów, nazywamy ich Wodnik i Leśniczy. Leśniczy zawsze wyglada, jakby właśnie wybierał się na polowanie. Ma wielkiego rotwailera, Sabrinę. Pies jest z nami cały dzień. Gdy nadchodzi szef, Sabina zaczyna szczekać, znudzony miny zmieniają się w pełne uwagi i dbałości o jakość kartofli.

Wodnik natomiast, wiecznie roześmiany, lub wypić i cała farma pilotuje, że czasem jest w pracy po kielichu. Wodnik chodzi zawsze w gumowcach – swój chłop, nigdy się nie czepia, często chwali, puszcza oko. Jest jedynym człowiekiem, oprócz nas, z zewnątrz, spoza wioski. Pracę znalazł gazecie, potrzebowali menedżera, dawali mieszkanie…. Czego nie?

U Granta menadżer zawsze ma mieszkanie w murowanym domu stojących obok hal, gdzie przebiera się i pakuje ziemniaki. Traci je razem z pracą. Mąż Margeret był menadżerem. Zmarł, Grant postanowił kobiecie zostać. Bo gdzie by miała iść? Margeret mimo, że po 70., mimo, że o lasce, musi jednak pracować. Ma problemy z biodrem, czeka ja poważna operacja. Nie narzeka – takie życie, człowiek póki może, musi pracować. Ciepła starsza pani, poważna, z cierpliwością tłumaczy ziemniaczane tajemnice. Radzi, aby do jedzenie brać te jeszcze nie przebrane, zanim zostaną wykąpane w chemicznym roztworze. Bo ziemnaki nie idę do sklepów ale na siew. Przyjeżdżają po nie TIR-y z całej Europy, Grant ma także odbiorców nawet na Bliskim Wschodzie.

Will, starszy, przygrabiony mężczyzna jest po operacji serca. Sprzedał lata temu Grantowo ziemię i dom. Z tym, że może mieszkać w domu do śmierci nic nie płacąc, a w zamian musi pracować, póki sił mu starsczy. Więc choć czasem łapie się z pierś, pracuje i to ciężko.

Jest pełna energii Joann. Ma prawie 70 lat. Od wczesnej młodości przebiera ziemniaki, zaczynała jeszcze dla ojca Jamesa. – Ja też jestem z klanu Grantów – podkreśla z dumą. Sztukę segregacji opanowała do perfekcji. Nie raz zasypia na stojącą, jej ręce nadal przebierają. – A byliście w Londynie? – pyta. Ona nigdy nie była. Tylko raz na lotnisku, kiedy leciała do Afryki. Na Czarnym Kontynencie spędziła kilka lat, jej mąż służył w brytyjskim wojsku, tam urodziła córkę. - Teraz mąż na rencie, chory, nie może pracować, a ja mam jeszcze mnóstwo siły – chwali się. – Bez mojej pensji byłoby nam bardzo ciężko. A tak mamy na życie i dzieciom coś pomożemy. Joanna i mąż mieszkają w wynajmowanym domu, nigdy nie było ich stać na własny. – A wy macie dom? Mieszkanie? – To Polska musi być bardzo bogatym krajem… - zamyśla się. Joann dziwi się, na wiesć, że w Polsce nie mówi się po angielsku. – Ale telewizje po angielsku macie? – nie mieści jej się głowie, że może być inaczej. – A w szkołach też po polsku się uczycie? – opowiada, jak w czasach jej dzieciństwa dzieci za mówienie po gaelicku były bite.

– Musicie mieć w Polsce bardzo złe szkoły – mówi pewnego dnia. – Dlaczego? – Oglądałam program w telewizji o Polakach. Mówili, że Polacy po studiach pracują w Wielkiej Brytanii w sklepach, na farmach, w fabrykach…. To co wy za studia macie?

- Tanio żyjecie? – Joann śmieje się, gdy zapewniamy, że kupujemy najtaniej jak się da. – Ja bym takiego drogiego sera w życiu nie kupiła – ogląda nasze śniadanie. – Chyba, żeby przecena była. Joann nauczyła nas, że pół godziny przed zamknięciem przeceniają w supermarketach chleb, gdzie szukać najlepszych przecen, w którym markecie jest tańszy tuńczyk, a w którym ser. – Mówią, że Szkoci są skąpi – śmieje się. – Nie, Szkoci są biedni...

Czasem, przy taśmie Joan śpiewa stare szkockie piosenki.

Jest młoda Mary. Młoda, to tu koło 50, jako dzwonek w komórce ma ustawioną melodię z „Bravehearta”. Ma czterech synów i zaraz dowiedujemy się, że każdy ma innego ojca. Jeden z jej synów ma ostrą alergie na orzechy. Kiedyś na dyskotece całował się z dziewczyną. Zanim skończyli czułości chłopak padł nieprzytomny. Ledwo go uratowano. Okazało się, że dziewczyna chwilę przedtem jadł orzechy. Gazety napisały o tym zdarzeniu tytułując artykuł „Śmiertelny pocałunek”. Mary lubi robić dowcipy. Kiedyś nawrzucała Wodnikowi żab do samochodu. Mężczyzna wsiadł do samochodu, ruszył i z wszystkich stron wyskoczyły płazy. Mało się nie zabił.

Jest 15-letnie traktorzystka, Liza. Grant nie może znaleźć traktorzysty i choć dziewczyna nie ma jeszcze uprawnień, gdy jest więcej pracy jeździi. Uczy się w pobliskiej szkole rolniczej, zna się na traktorze jak stary.

Jest 19-letni traktorzysta, Scott. Cichy, nieśmiały. Z podziwem patrzymy, jak prowadząc traktor, drugą ręką skręca tytoń. Szef kazał mu wozić nas do i z pracy. Scott musi rano wstać, nadrobić kilka kilometrów. Czasem, gdy skończy wcześniej, czeka, rzadziej my czekamy na niego. Chcemy dorzucić się na paliwo, Scott odmawia, mówi, że nawet jakby mu Grant nie kazał i tak będzie nas wozić. Kupuejmy mu na święta wielka butelkę porządnej whisky.

Chłopak ma małe dziecko. Na farmie śmieją się, że nie ożenił się, bo nie ma pieniędzy na wesele. Bo i skąd ma mieć. Stawka traktorzysty wcale nie jest większa niż nasza, minimalna pensje. Scott ledwo wiąże koniec z końcem. Inna farma? - Wszędzie tu tyle samo zarobię. Musiałbym wyjechać z Highlandów. A tego nigdy nie zrobię. Jestem przecież Highlanderem…

Jack, też traktorzysta zabrał nas do pubu we wsi, stary szkocki pub, wszyscy się znają. Czujemy się bardzo wyróżnieni, byle kogo nie bierze się do pubu. Teraz już jesteśmy swoi. Co prawda killu kompanów Jacka dziś z nim nie wypije bo nioe maja zamiaru pić z piep… katolikami, ale kilka piw łamie wszelkie baariery. Kiedyś w innym pubie, gdy Szkocje spytali skad jesteśmy usłyszeliśmy wyzwiska. – Fucking bloody, catolicks – Szkoci to zagorzali protestanci. Po chwili jednka na naszym stole wylądował kilka piw. – Przepraszamy, my tak tylko… Witajcie w Szkocji, znajcie szkocką gościnność.

Siedzimy więc z Jackiem, pijemy piwo. Nagle niemiłosierny smród. Sprawdzamy dyskretnie podeszwy butów. W nic nie wdepnęliśmy, a smród niepokojąco się nasila. Jack siedzi spokojnie, jakby nigdy nic. W końcu pytamy, gdy smród staje się nie do wytrzymania, co to? – Wieczór panieński – mówi ze stoickim spokojem nasz przyjaciel. – Wiosna, ludzie się żenią.

Stary, przedchrześcijański zwyczaj. Noc przed ślubem przyszła panna młoda, razem z koleżankami, tarza się w oborniku. W przewodniku wyczytaliśmy, że symbolizuje to nietykalność przyszłej żony, ale nie mieliśmy pojęcie, ze gdzieś jeszcze tradycja to jest żywa. Szkot żartuje, że symbolizuje to małżeństwo. Dziewczyny wyglądają jak z Bravehearta. Białe, proste sukienki, wianki na włosach, długie rozpuszczone włosy. Tylko od stóp do głów umazane. Proszą do tańca wszystkich mężczyzn w pubie. Nie wypada odmówić…

Rozmawiamy o starych szkockich zwyczajach. Jack tłumaczy jak powinien wyglądać tradycyjny kilt – Zawsze za kolano. Ładne, nie ładne, drogie jak diabli. Oprócz kiltu trzeba mieć sporran – skórzaną, a najlepiej futrzaną torebkę, skarpety z welny, buty, do tego broszka z godłem klanu, lniana koszula... Na każda wielką galę człowiek musi stawić się w kilkcie, inaczej absolutnie nie wypada. Jak nie ma pieniędzy za zakup – wypożycza. – Też za grubie pieniądze.

Ivor o starych szkockich tradycjach wie wszystko, godzinami może opowiadać o ukochanych Highlands. Nie pracuje na farmie na stałe, zatrudnił się na kilka tygodni, może miesięcy, dorobić parę gorszy. Siwa broda, dumna twarz, surowe spojrzenia, potężne ręce. Mówi po gaelicku. Uczy nas siarczystych szkockich przekleństw. Uwielbia opowiadać o potędze Szkocji, o szkockich powstaniach, wielkich bitwach. Ivor twierdzi, że Polscy to też Celtowie i za nic nie daje się przekonac, że mogłoby być inaczej. – Nas Celtów od zarania czasów prześladują – mówi. Kto? Oczywiście Anglicy. Opowiada dowcipy o Anglikach. Jeden jest taki – Szkot łapie złotą rybkę? Wypowiada swoje trzy życzenia. Pierwsze – Zatopić Anglię. Drugie – wyciągnąć ja z powrotem na powierzchnię. Trzecie – znowu zatopić. Złota rybka dziwi się – bez sensu te twoje życzenia, nie wystarczy ich raz zatopić? Szkot tłumaczy – Pierwsz raz zatopię, zginą. Jak wyciągnę na wierzch, Anglicy z całego świata przyjadą na ich pogrzeb. I wtedy znowu zanurzyć.

Paul jest inspektorem, przyjechał kontrolować ziemniaki. Kręci się koło nas, szuka okazji rozmowy sam na sam. Zaastanawiamy się, o co chodzi. Może ma coś wspólnego z urzędem imigracyjnym? Nie, bzdura? A może chce nas wypytać o pracę, jakość kartofli? Też bzdura…W końcu udaje się. – Sprawa zostanie między nam – zaznacza. – Posadziłem choinki. Nie pomoglibyście w weekend poprzycinać? Płaci do ręki, przywiezie nas i odwiezie. Przycinamy choinki, jesteśmy wysoko, mamy super widok na całą okolicę. Paul pracuje razem z nami, bolą plecy, razem odpoczywamy. W południe bierze nas do domu na lunch, herbatę. Przy wypłacie Paul nie odliczy odpoczynków, zapłaci za wszystkie godziny. Daje nam do ręki pieniądze. I niespodzianka. W pobliskim potoku ziębi się piwo. – Zająłem wam sobote, pewnie zakupów nie zrobiliście – wiezie nas do sklepu. Zaprasza w zimie – pracy będzie masa, przy wycince, przygotowaniu do sprzedaży, jakbyście nie mieli co robić, zapraszam.

Paul jest Anglikiem. Wie, jak bardzo są tu nienawidzeni – A ja mam jeszcze gorzej, nie dość, że Anglik, to katolik – śmieje się. Przyjechał tu to za żoną. Rozwiedli się po kilku latach, ale Paul pokochał Highlands. Został, ma dobrą pracę, posadził choinki, choć na ten interes trochę narzeka. Szkoci? – Jak by ich posłuchać – śmieje się. – Zabiliby każdego Anglika, katolika, w ogóle wszystkich... Ale to dobrzy, bardzo dobrzy ludzie, serce by oddali – mówi. – Inaczej bym tu nie mieszkał.

Mr Grat i jego wrogowie

Grant wozi jakieś wielkie skrzynie. Wystają z niedomkniętego bagazniak jego terenówki. Co to? Snujemy najdziwaczniejsze domysły. – Jak to, co? – śmieją się nasi współpracownicy. – Klatki-pułapki na ptaki! Twierdzi, że zjadają mu ziemniaki. – I co z nimi robi? Z ptakami? – Szkoci ubawieni – Spytajcie! Na pewno z przyjemnością wam opowie.

Grat rozstawia druciane klatki na polu. W klatce jest zamknięty kruk, drze się wniebogłosy. Przylatuje inny kruk, chce chyba mu pomóc, a może tylko sprawdzić, dlaczego jego kompan tak wrzeszczy. Siada na klatce, zapada się zapadka i kruk schwytany. - Nikt tego nie chce robić, więc muszę sam – tłumaczy Grant. – Ale ja to nawet lubię. Och, tak naprawdę to bardzo lubię.

Marcin ogląda z zainteresowaniem klatki. – Jak się złapie, pokażę, co robię – zapowiada Mr Grant. A teraz zaprezentuje na sucho. Otwiera kratkę. Ręce w skórzanych grubych rękawicach. – Walczy - dziobie, gryzie, rzuca się jak diabeł, nie raz nawet nawet przez rekawice do krwi mnie poharatał – mówi. – I tak wrzeszczy – Grant naśladuje odgłosy walczącego kruka. Pokazuje jak skręca ptakowi szyję. Duma rozpiera mu piersi. – Widzę, że inetersują cię ptaki, Marcin.

Na drugi dzień jesteśmy w pracy 2 minuty później. Pech. Mr Grat stoi, w kółku obok niego wszyscy pracownicy, jest też Wodnik i Leśniczy, wszyscy spoglądają na zagarki. Z ich min wyczytujemy, ze nie jest to zwykła odprawa przed pracą… – No jesteście, na was czekaliśmy – mówi farmer. – Szególnie na ciebie, Marcin, bo mam dla ciebie wielką niespodziankę, specjalnie dla ciebie, ale inni też na pewno posłuchają i popatrzą. Dołączamy do kręgu. Szkoci usiłuja utrzymac poważne, pełne zainteresowania miny. W środku leży kilka lśniących, czarnych kruków z poskręcanymi karkami. – Marcin interesowały cię kruki, patrz, co mam, wczoraj się złapały. – Grant jest zadowolony i dumny z siebie. Wyciąga stary wielki atlas ptaków. Pokazuje, tłumczy, czym różnią się od siebie kruki poszczególncyh odmian, których jest tu mnóstwo, a które to prawdziwa rzadkość. Pokazuje wielke dzioby. – Tymi obrzydliwymi dziabmi zjadły by najchętniej wszystkie moje ziemniaki...

Mr Gratn też samodzielnie musi wpuszczac trujące gazu do nór pasożytniczych zajęcy. Tym jednak staramy się nie interesować. Nie chcemy mieć prelekcji o rodzajach występujących w Szkocji, prowadzonej nad ich martwymi ciałami.

Będziemy zbierać kamienie. Nie, to nie żart. Od kiedy Mr Grant, od kiedy najstarsi mieszkańcy wsi pamiętają, co roku trzeba odkamienić pole. Taka szkocka ziemia. Co roku z pola zbiera się tony kamieni, czasem głazy, które musi podnosić kilka osób. – One nigdy się nie kończą – wzdychają Szkoci. Więc zbieramy. Praca na świeżym powietrzu, wreszcie poza budynkiem. Praca wydaje się ciężka, owszem ciężko zbierać kamienia, ale po pół godzinie przyczepa jest pełna i ktoś jedzie ją wywieźć. Zajmuje to pół godziny, w trakcie której leżymy na trawie, żartujemy. Kamienie Grat sprzedaj do budowy dróg.

Marcin dostaje fuchę. Ma siedzieć w ukryciu i liczyć wyjeżdżające ciężarówki. Czy odbiorca nie oszuka, czy nie weźmie więcej niż potem powie że wziął. Za 5 funtów na godzine, Marcin siedzi całymi dniami na wzgórzu z widokiem na cała okolica i oczywiście drogę. Jedyny dyskomfoer, to, że musi się ukrywać…

Jest tajemnica, o której dowiadujemy się pod koniec pracy od Szkotów. Mr Grant zabronił pracownikom informować nas o wydarzeniach, którymi w poprzednim sezonie żyła nie tylko cała farma, ale cała wieś i okolica. Do dziś nie mamy pojęcia, dlaczego miała być to tajemnica...

Mr Grant postanowił posiać genetycznie modyfikowany rzepak. Zgodnie z wymogami miejscowego prawa poinformował o tym wieś, stosownym ogłoszeniem. O genetycznym rzepaku dowiedzieli się ekolodzy. Zjechali z całej Wielkiej Brytanii na farmę Granta.

Zaczęli do błędu. Farmer zasiał dwa pola – jedno genetyczne, drugie normalne. Ekolodzy na tym genetycznym postanowili wyciąć wielki krzyż. Tylko pomylili się. Krzyż zniszczył „normalny” rzepak.

Ta pomyłka, z której śmiała się cała farma, nie zniechęciła działaczy. Grant, konserwatysta, od początku nienawidził ekologów. Nie tylko za poglądy i zniszczenie upraw. Obrońcy przyrody na długie tygodnie całkowicie sparaliżowali pracę. Na środku farmy rozbili wielka mongolska jurtę i protestowali całe lato. Gdyby tylko krzyczeli… – Wchodzili na traktory, skakali po maszynach, nie wpuszczali nas do budynków – opowiadają pracownicy. – Nie byli dla nas mili, nie pomogły tłumczenia, że my tu tylko pracujemy, obrzucali nas obelgami i namawiali do porzucenia pracy dla „mordercy natury”. - Siedzi mi ich pięciu na dachu kabiny, co mam robić? Ruszałem. Inaczej nigdy by nie zeszli, a robota czekała… - opowiadają traktorzyści.

Do dziś Mr Grant i ekolodzy ciągają się po sądach. Ale genetycznie modyfikowanych roślin farmer już więcej nie zasiał.

Zrobiła się wiosna, możemy wreszcie mieszkać w namiocie. Mamy już dość zawilgoconego karawanu. Grant zgadza się – macie całą moja ziemię – zapewnia. – Gdzie tylko chcecie, macie pola, las, plaże nawet. Mamy już od dawna upatrzone miejsce. Na pagórku stoi opuszczony, kamienny dom. Widok na zatokę, do pracy tylko zejść. Pierwsze dni sielanka – śpimy w namiocie, ale mamy pół domu. Można posiedzieć, gdy pada, zjeść przy stole. Jest nawet woda. Druga domu połowa zamknięta. W sobotę wolne, chcemy dłużej pospać. O świcie budzą nas strzały. Wystawiamy głowy z namiotu – jak na froncie. Wkoło śmigają śruty. Szkoccy dżentelmenowi na szczęście nie strzelają do nas, ale do lotek, ćwicza przed polowaniem na kaczki. Ubrani w nieskazitelne stroje myśliwych, starsi dżentelmeni. Przebiegamy pod śrutami wpół zgięci, dukamy dzień dobry. Strzelali cały dzień, strzelali w niedziele. W poniedziałek Mr. Grant wzywa nas do siebie. – Czy to wasz namiot stoi na górce? – Znowu wpędziliśmy się w tarapaty. – Tak, nasz, Mr. Grant pozwolił. – Tak, ale nie tam!!! – Mr Grant jak przystało na gentelmena nie krzyczy, stara się zachowac spokój i dobre maniery. – Co oni sobie musieli pomyśleć! – wzdycha ciężko. – Rozbijcie się przy farmie – macha ręką. - Tam ma spotkanie Klub Strzelecki. Moi przyjaciele. Pytali, co to za namiot. Nie miałem pojęcia, że przyjdzie wam do głowy akurat tam zamieszkać…

Pewnie biedny Mr Grant stresował się tłmaczac, ze to mieszkają jego pracownicy. A my mieszkamy na farmie, średnio nam się to podoba, tyle że do pracy mamy blisko…


cdn

2 komentarze:

uczi pisze...

Genialne są te teksty..

Dagmara Fafińska pisze...

Świetnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.