środa, 3 grudnia 2014

Ludzie Drogi
15.
W drodze do Leon spotykamy Australijczyka i Koreańczyka, od kilku dni idących razem. Spędziemy razem wiele, wiele dni, będziemy się spotykać, pozdrawiać, przybijać "piątki". Kris jest z Melbeurne - podróżuje po Europie - i chwali się - spędzę święta w Polsce! (brzmi to bardzo egzotycznie, czeka na podziw i trochę zbijamy go z tropu - Jesteśmy z Polski - ale zaraz się ożywia - Będzie śnieg? Pewnie, że będzie, już jest - i Kris na nowo jest dumny - Pierwsze w życiu białe święta...) Kris przyjechał do Europy na zimę, bo lubi zimno. - Mam w domu wystarczająco upału...
Kris jest radosny, nigdy nie wygląda na zmęczonego. To ten, który, gdy nie masz siły powie - Dasz radę! To ten, który przywita cię - Dałeś! Wiedziałem! To ten, który zawsze widzi, czy wszyscy mają pełne talerze.
Koreańczyków jest cała masa, mylą nam się imiona, śmieją się, nie przeszkadza im to. WIększość to chrześcijanie, mówią - że dla nich Droga to pół na pół - wiara i przygoda... - A ja mam dość Koreańczykó, są na każdym kroku - śmieje się "Krisowy" przyjaciel. Nie pójdziemy razem długo, bo potem przyspieszy. Chce skończyć Camino, bo spieszy się do Barcelony na mecz...
I jest George z USA - Ja idę powoli, podziwam każdy kościół, fotografuję każdy widok... - I tak w czwaoro wchodzimy do Zakony Benedyktynów na nocleg. I nagle, dopiero co poznani stanowimy "brygadę". I mówimy rejestrującej nas zakonnuicy, gdy pyta. - Jesteśmy razem! - co za pytanie, na Drodze wszyscy są razem...
Przychodzi na nas czas, że jest trocę łątwiej - mniej boli, albo przyzwyczajamy się do bólu (nie ma bólu, nie ma Drogi - napisał ktoś) - jest i tyle. Jak kogoś coś boli poważnie - każdy martwi się ogląda. Ale o "Zwyczajnych" bólach - teraz się nie rozmawia. Zaczynamy odkrywać Ludzi. Ludzi Drogi. Zaczynamy się nimi stawać - bo wyadaje nam się, że idziemy i idziemy. I będziemy szły i szły... Cały nasz świat to Droga. Dzień za dniem, kilometr za kilometrem.... Tylko to się liczy - aby iść. Ale odkrywamy coraz mocniej, że nie jesteśmy na Drodze same. I że jej nie przechodzi się samemu.
Siostry wiedzą jak zadbać i pielgrzymów, bo nagrzane, tak, że aż za gorąco. Jest przecież listopad, bywa zimnawo. Można spobie poprać i od razu schnie. Jest kuchnia, aby pogotować, po raz pierwszy osobne sale dla kobiet i mężczyzn. Dobrze na Drodze być razem cały czas (naeet toalety są prawie zawsze koedukacyjne) - ale czasme fajnie mieć trochę "babskiej" przestrzeni dla siebie. I w męskiej części głośni - chłopy rozważają, kto ile przeszedł, skąd idzie, ile ma kilo w plecaku. A u nas, w kobiet - cicho, tylko się do siebie uśmiechamy., Włoszka po 59-tce, widać cierpi - Zatrucie tłumaczy, ledwo idę, chyba odpocznę tu dzień, może dwa... - wiele już razy przeszła Camino, wieloma szlakami.
Chodzimy po mięście, piękne, wielka katedra, wieczorem światła. Pijemy wieczorem wszyscy wino, planujemy następne dni. Uświadamiamy sobie, że Santiago jest coraz bliżej. Jak zareagujemy jak wejdziemy o katedry? Co poczujemy? Czy zrozumiemy Drogę? Czy odkryjemy, dlaczego na niej jesteśmy?
16.
Długo się z Leon wychodzi. Włoszka została kurować się, chłopaki daleko w przodzie. Nie lubimy większych miast, bo trzeba iść przez nudne przedmieścia, czasem przemysłowe części (musimy przyznać, że na wejściu do Leon pomięliśmy tą część, namawiając do tego naszych towarzyszy) - choć w Leon nie jest źle - bo idziemy się przez park, wielki klasztor, drogi całe zasłane jesiennymi liścmi. I pogoda całkiem dobra - udałą nam się, nie ma może bezchmurnego nieba, ale jest w same raz, nie za zimno, nie za gorąco.
Przy wyjściu z miasta spotykamy mężczyznę z koniem i psem. Pyta, jak dość do centrum. Pytamy dokąd idzie - Z Santiago do Norwegii, Nord Cap... Czasem ciężko trafić - śmieje się. - Buen Camino - mówimy sobie nawzajem...
W Leon można iść tradycyjnym szlakiem do Santiago - który biegnie wzdłuż głównej drogi, albo bokiem, przez wioski. Z lenistwa (kilka kilometrów mniej) wybieramy szlak stary - całkiem ładny, po drodze miasteczka, wioski, zaczyna być inaczej - inne domy, inne kościoły. Idąc zupełnie inaczej postrzega się świat, zmianę. Następuje ona powoli, naturalnie, tak jak powinno być. Tak, jak widzieli świat dawniej wędrowcy, nie mający do dyspozycji samolotu, samochodu. Trzeba choć raz tak świat zobaczyć.
Po Drodze spotykamy Walentinę - przepiękną Włoszkę, z irokezem, małym plecaczkiem (przecież nic nie potrzebuję - wysłałam wszytsko do domu!) i ... kotem. - Agape - przedstawi nam małego czarnego kociaka o starsznie wielkich i starsznie zielonych oczach. Walentina znalazła katka po Drodze - nad ranem (czasem wychodzę bardzo wcześnie, aby podziwiać wschód słońća) - było bardzo zimno, kotek był maleńki, nie umiał jeszcze jeść i najwidoczniejh porzucony (wyrzucony?) - Walentina szukała - może uciekł, zgubił się - ale kotek wyglądał na totalnie osamotnionego, w dodatku zaczął się do niej tulić i spokojnie zasnął. Włoszka wzięła kotka do weterynarza, podleczyłą mu oczy (okazało się, że kotek jest skrajnie wyczerpany), odrobaczyła, kupiłą witaminy, jedzenie. Szukała mu po Drodze domu. A potem podjęłą decyzję - zabiera kotkę do domu. Wtedy nadała jej imię - Agape - miłość. Ta doskonała. A jako, że nie ma jak kotka wysłać do domu - Walentina wyrobiła jej paszport, kupiła wszytsko, co potrzebne (waży więćej niż moje rzeczy), zrobiła specjalny plecaczek - który niesie naa brzuchu - i Agape stałą si e gwiazdą Camino - Zwykle w alubergacjh zgadzają się na kotka, pytają innych pielgrzymów, czy im nie przeszkadza, ale zdarzają się problemu, wtedy muszę iść do hotelu, płacić za jedynkę... Tak, kot wychodzi na Camino drogo - śmieje się. - Ale podjęłam decyzję, więc muszę ponosić jej konsekwencję... - Kotek nie nadaje się do chodzenia - śmieje się Walentina. - Po paru metrach zaczyna udawać się w przeciwnę stronę. To nie pies....
Walentina jest fotografem weselnym. Jednym z niewielu (a może jednym), który pielgrzymuje z kotem..
Dochadzimy do San Martin del Camino, wioska nad wyraz przyjemna, ale miejsce do spanie - mniej. Jaskinia właściwie - ciemno, zimno, w kuchnie nie ma nic, więc jemy na zimno i na sucho, Dobrze, że jest wino... Listopad ma tą wadę, że wiele municypalnych czy parafilanych miejsc do spania może być zamkniętych. A prywatne, albo koszmarnie drogie - albo takie jak ta... Szczękając zębami, jedząc zimne fasoli, ogrzewamy się winem.
17.
Marzymy, żeby jak naszybciej opuścić zimne miejsce, bo okazuje się, że na zewnątrze jest cieplej. Idziemy dziś do Astorgi - sporego miastecke, gdzie jest wielkie municypalne "alubergue" - i przedstawiamy sobie to miejsce niemal jak raj na ziemi - Dziś będzie ciepło.... - marzymy....
Idziemy razem, ale każdy osobno, swoim tempem, co jakiś czas miajmy się, pozdarawiamy. W lecie na Drodze jest mnóśtwo ludzi. A teraz - fajniej. NA tyle dużo, żeby nie czuć się samotnym, na tyle mało - żeby nie być zmęczonym, mieć czas dla siebie chwile samotności. I żeby prędzej, czy później znać imię każdego.
Droga jest dziś piękna, odbija od głównej, jest piękna pogoda, więc jesienne wioski kolorowe, słonczne... Dziś Droga pokazuje jaka jest piękna, I jacy piękni są ludzie Drogi.
W kamienniemy pustostanie mieszka Człowiek, któego imienia nie znamy - więc nazwijmy go Jacob (bo to szlak św. Jakuba). Ma długie włosy, wielkie, niebieskie oczy. Chodzi boso i boso biegnie nam podać kawę. W jego domku, ozdobionym hinduskimi chustami, na kolorowych nakryciach jak z TYbetu siadamy, jest Walentina i Franscesco, też z Włocho, a Dolomitów (drugi raz w Drodze), siedzimy, rozmawiamy. O życiu. O problemach. O Drodze. Jakob mieszka tu i gotuje - częstuje zupą - na stole jest kawa, herbata (jaką tylko można sobie wymyślić), pieczony chleb, potrawy - wszystko wegańskie - Bierzcie i jedzicie, ile chcecie, to dla was. Jakob ma z boki skrzyneczkę - każdy daje ile chce, dyskretną, nikt nikomy nie patrzy na ręce, ledwo zauważalną. To na jedzenie. Jakob na pożegananie ściska każdego i życzy Buen Camino. Jak nie masz siły iść dalej, możesz tu nawet spać. Nieważne kim jesteś i dlaczego idziesz. Ważne, że jesteś na Drodze.
W Astordze znowu się wszyscy spotykamy - tuż przed miasteczkiem w z krzaków wyskakuje Kris z Koreańczykiem (szli alternatywną trasą) - to dziwne, tak mało się znamy, a cieszymy się, jak na spotkanie długo niewidzianego przyjeciala....
A w Astordze naprawdę jest dobrze, ciepło, miło. Są nowi przyjeciele - Szwajcar, jest Markus, który wraca z Santiago - i wiele razy była na Camino. Ma siwe, długie włosy, skromny plecak. Idzie jeszcze kilkanaście dni, a potem zostanie hospitaliero - prwadzącym dom dla pielgrzymów. Do wiosny - A potem? - pyta go młody chłopak - Jakie masz plany na potem? - Żadnych, to za długi okres - śmieje się NIemiec. - I tak mam za dużo planów. Mam nadzieję, że choć są zgodne z Bożymi... Po co plany...
Jest Austriaczka, która idzie z córką, też któyś raz. - Jak już raz zostaniesz człowiekiem Drogi, będziesz nim na zawsze... - Ma rację. Klniemy na ból, zmeczenie - a czasem, jak świeci słońce, planujemy.. a może by zrobić Drogę portugalską, i Pólnocną i może słynną, górską Camino Primitivo... I że następny raz - mniej rzeczy, lżejsze plecaki.... Trzeba być wystarczająco szalonym, żeby iść - i tatalnie, żeby iść jeszcze raz... A może jesteśmy? A może to większość jest szalona, a my na Camino, najzupełniej normlni.... A może normalny świat jest właśnie tu - nie w pracach, karierach, intrygach.... Ale tu - na Drodze. Gdzie masz minimum, gdzie nie potrzebujesz prawie nic, gdzie wszyscy są równi - bo razem śpią, razem jedzą, o gdzie każdy an Drodze nie jest twoją konkurecją, ale Przyjacielem - tym, na który na Ciebie czeka i tym - na któego ty będziesz czekać i czasem martwić się, dlaczego go jeszcze nie ma... I on powie Ci - Dasz radę. I dzięki temu dasz...
Zaczynamy naprawdę wierzyć, ze dojdziemy do Santiago. Razem.
 























 
 

Brak komentarzy: