wtorek, 16 grudnia 2014

prawie do Santiago...

Droga - koniec i początek... ;)

18.
Wychodzimy i jest jeszcze ciemno - idziemy przez budzące się, stare kamienne miasto - wcale nie wstajemy tak wcześnie, ale jest już koniec listopada i słońce wstaje coraz później - można by narzekac, a można by sobie chwalić, bo można dłużej pospać... I pooglądąc wschody słońca.... I uwielbiamy taką wiejską Hiszpanię o świcie...
Gdy wychodzimy z miasta jest już jasno, znów mamy szczęście - jest dobra pogoda - poza straszliwym pierwszym dniem, i paroma deszczami później - mamy, jak na listopad szczęście do pogody. Listopad ma swoje zalety - trzeba być szalonym, żeby iść teraz. - A ja wolę, w lecie jest na pewno za gorąco, i idą tłumy... A teraz w sam raz - mówiłą Walentyna. Może i racja...
Oddalamy się od miasta, idziemy ciągle kastlijskimi równinami, złotymi, żółtymi, czerwonymi, jesiennymi. Znów przez wioski, miasteczka, mijamy się z Walentyną, Włochami, innymi ludźmi Drogi. Pojawiają się nowi, nieznani nam ludzie, śmiejemy się, że "wychodzą z krzaków".
Śpimy w Rabanal del Camino, maluteńkim miasteczku, w małym "aluberge" - prwyatnym, ale jak na prywatne bardzo miłym. Króluje dziś język francuski, bo tak się składa, że zna go dziś większość. Młodziutka, szczupluka Rosjanka gotuje dla wszytskich (jej towaszysz, gdy zagadujemy po rosyjsku, aż podskakuje - To wy znacie rosyjski? - Znamy.... - są z Petersburga i czasem będą prosić o tłumaczenie). Przychodzi Walentina (nie może tu spać z kotkiem więc musiała wziąć jednoosobowy pokój). Sa też trzy kobiety - Francuzka, Holenderka i Niemka - wszytskie mocno po 50-tce, każda idzie osobno, ale lubią razem posiedzieć. Nasze ulubuione kobiety - któryś już raz na Camino (Holenderka szłą kiedyś z Holandii), zaprawione, silne, spokojne, pomocne... Nie wiemy kim są na codzien - może urzędniczkami, nauczycielkami, gospodyniami domowymy, szalonymi hippsikami? Na Drodze nie jest to ważna - rzadko ludzie pytają co robisz, tu wszyscy sa po prostu w Drodze, zawód, pozycja nie mają znaczenia. Wszyscy mają tak samo ciężkie plecaki, razem śpią na prostych łóżach, kąpią się w skromnych czasem łazienkach, ręcznie piorą rzeczy, jedzą makaron z sosem pomidorowym z puszki, bagietką i piją najtańsze zwykle miejscowe wino. Tak samo się męczą i cieszą Drogą. Nikt tu nie pyta nawet religię, poglądy, zapatrywania. Nie dlatego, że nie wypada. Po prostu (teraz, pisząc sobie to uświadamiam) - nie ma to tu najmnijeszego znaczenia.
Więc nie wiemy, co robią, kim są nasze "babeczki" - ale bardzo je lubimy. Samotnie podróżujące, dojrzałe kobiety. Zamiast jeżdżenia do kurortów wybierające Drogę. Niosące plecaki, śpiące w śpiworach, ale potrafiące z niczego tak przyprawić prosty makaron z sosem pomidorowym, że pachnie jak w najlepszej restauracji. Z taką gracją lejące najtańsze miejscowe wino, że od razu robi się całkiem inaczej :) Często mijamy się z kobietami - raz idą razem, raz każda osobno, pozdrawiamy się, zawsze pytają, czy wszystko w porządku, zawsze mówimy sobie "Buen Camino" i do zobaczenia.
19.
Wychodzimy znów przed wschodem słońca - dziś ma być mocno pod górkę, będziemy wchodzić na najwyższy punkt na Camino, będziemy mijać słynny krzyż, gdzie składa się przywieznione z domu kamienie. Dostajemy zupełnie za darmo cudny wschód słońca, taki, że można tylko patrzeć i robić jedno za drugim zdjęcia, z których żadne nie ma szans pokazać jak jest pięknie.
Powietrze jest górskie, świeże, takie, które chciałoby się połykać. Idziemy w górę, i w górę, ale czasem wspinaczka mniej męczy niż wędrówka po płaskim asfalcie... I jest pięknie - jesienne lasy, maleńkie wioski powciskane w stoki. Dziś miajamy się często z naszymi kobietami. I spotkamy się pod krzyżem - jest Holenderka i Francuzka, obie mają kamienie. Obie modlą się długo, zostawiają kamyczki. Ten krzyż setki lat temu wskazywał pielgrzymą droę przez góry, a dziś jest jednym z najsłynniejszych punktów Camino, najczęściej fotografowanym. Kamieni jest tyle, że aż wysypują się na przebiejącą niżej drogę. Czasem na nich ludzie wypisują swoje imiona, intencje, czasem przywiązują wstązki, krzyż zresztą jest nimi opleciony, powiewają nawet buddyjskie modlitewne szmatki. Z dołuy krzyż był we mgle i nasze kobiety zastanwiały się, czy mgła, chmura przejdzie, czy nas nie zleje, czy nie spadnie śnieg. I może na nasza chwilę, a może na cały dzień rozjaśniło się i ciągle jesteśmy w pięknej pogodzie.
Idziemy dalej, wyżej właściwie. Wszyscy straszyli stromymi podejściami, ale nie jest źle, idzie się lekko, łatwo. I jest niesamowicie pięknie, nie możemy napatrzeć się na widoki. Nawet ścieżka jest piękna, kamiennia, wśród paproci.
A potem schodzimy w dół. Co dalej jest piękne, ale przestaje być miłe. Śliskie kamienie, błoto, ciężkie plecaki i idzie się cieżko. Znowu zaczyna być ciężko, boleśnie. Mimo, że przed nami, wśród gór, jak na dłoni przepięknie rozłożyło się miasto, mimo, że słońce gra z chmurami tworząc nieziemskie światło, cuda na niebie "Schodzenie w dół jest najcięższe" - napisał ktoś na znaku wskazującym kierunek.
Gdy tak stromo w dół idziemy, mija nas nasz znajmy KOreańczyk - idzie w górę. Słabo mówi po angielsku, ma klasyczną koreańską urodę, mógłby grać w filmach o starej Korei, dobre oczy i ciepły uśmiech - idzie zdyszany, wspina się. - Korean Friend. Problem - tłumaczy. Jedna z Koreanek długo nie pojawiała się - i został wysłany z "misją ratunkową" - zobaczyć, co się dzieje.
Mam do kija odciski na rękach. Myślę, że dobrze byłoby mieć rękawiczkę. No dobra, można mieć odciski na stopach, każdy je ma... Ale na rękach. I wtedy, na tej paskudnej męczącej stromiźmie mija nas dwóch chłopków - Jeden wyciąga rękawiczkę - Chcesz?
- Droga zawsze da ci to, czego potrebujesz - mówili Koreańczycy. - Może nie zawsze, to czego chcesz, ale na pewno to, czego potrzebujesz...
I dziś to nie pierwszy prezent do Drogi.
Idziemy przez las, wzdłuż strumienia. Siadamy na drodze. - Jak my tam dojedziemy? - zamyślam się, bo dziś idziemy ostatkiem sił. - NIe wiem... Jakoś będziemy lazły...- odpowiada filozofocznie DziFisz...
Schodzimy do wioski, oczywiście "albergue" jest na końcu, więc musimy sobie jeszcze skatować stopy asfaltem - jeszcze kilometr, jeszcze pół, jeszcze 100 metrów. Odliczamy kroki. Boli. I jest - albergue - dziś zrobiłyśmy dużo ponad naszą normę i jeszcze po górach. I po raz pierwszy - nasze informacje okazują się zawodne.... Nieczynne. Nie wierzymy. Ale prawda. Podchodzi grupa miejscowych - potwierdza - nieczynne. - Ale nie martwcie się, następne jest za kilka kilometrów. Siedem, może sześć. Prosto, przy tej drodze - pocieszają. - Blisko. Nie widzą, że dla nas to dystans nie do pokonania.
Przchodzimy na drugą strnę ulicy. I nawet nie zdołamy dobrze wyciągnąć ręki, zatrzymuje się mały samochód. Dwie młode kobiety - w samochodzie różaniec, krzyżyk. Nawet nie pytając, zabietrają nam plecaki, wpychają do bagażnika, układają kije. Ruszają, pytają tylko skąd jesteśmy, miło się uśmiechają i zanim zdołamy docenić ogrom szczęścia, jaki nas spotkał i sptać, gdzie jadą - wysiadamy przed "albergue" w Ponferradzie.
- Nawet z najgorszej sytacji wyciągnie cię... - DziFisz czeka na jakieś mądre, "oświecone" podsumowanie... - autostop. Śmiejemy się, stary kochany stop. No dobra, został nam zesłany. Ale to zawsze ten sam stop, a każdy kierowca, zawsze zostaje dla nas posłany :)
Wchodzimy do "albergue" - tłum ludzi - prawie wszyscy znajmi - witają nas. - Cudownie, że jesteście, że dałyście radę - ściska nad Kriss. Droga dała radę.
Jest nas dużo, pojawiają się Koreańczycy, Amerykanki, Rosjanie, nasze babeczki. Jest wielkie, lekko chaotyczne gotowanie, wszystko. Jest wino, piwo, nikt już nie kontroluje, nie przejmuje się, co jest czyje. Każdy, kto nie ma talerza przed sobą, dostaje jeść, po stole fruwa makaron, sosy, sałatki, kanapki, wielojęzyczny gwar. Siedza wszyscy razem, wybucha co jakiś czas śmiech, jedzenie jakby się rozmnażało (wino zreszą też). Rajska uczta. Co chwila przychodzi ktoś, otwierają się drzwi. Zmęczony, ledwo idzie, na każdego ktoś czeka, ktoś na, wykrzykuje jego imię, wszyscy odwrajają się - Super! Jesteś! Dotarłeś! - siadaj do stołu, napij się wina!
Hospitaliero (zarządzający, najczęściej wolontarisz, wiele osób po przebytej Drodze zastaje w alubergach na wolntariuacie, w każdym jest ogłoszenie dla chętnych) uśmiechnięty, w każdej chwili gotowy pomóc z uśmiechem patrzy na pilegrzymów. Widać, że wielojęzyczna uczta sprawia mu wielką radość. Jest szczęśliwy. My też. Że jesteśmu tutaj, że dotarliśmy, że inny dotarli, że tutaj są. Że możemy tu razem być. Jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi świata. Dziś niczego więcej, niż tu być, nie potrzeba nam.
W "albergue" są tym razem małe pokoje (zwykle śpią wszyscy razem na wielkiej sali) - my jesteśmy z Włochem z Dolomitów - boli go mięsień, nie wie, czy jutro pójdzie. - Może odpocznę jeden dzień...
20.
Rano jemy śniadanie, życzymy sobie "Buen Camino" - wychodzimy. Znów w mrok. Znów dostaniemy w darze cudny wschód słońca. Przez miasteczko z kamiennymi kościołami, twierdzą. Przez piękny poranny świat.
MIjamy się, pozdrawiamy, wszyscy dziś chcą dotrzeć do Villafranca, przed górami, które pokanamy późmniej, pięknym miasteczkiem. Idzie się ciężko, bo daleko, bolą dziś nogi, plecy. Wleczemy się, czasem gadamy o głupotach, żeby droga leciałą szybciej, czasem pogrążamy się w myślach. Miasteczko za miasteczkiem, wioska za wioską. W oddali widać ośnieżone góry. Robi się zimno.
W Villafranca jest otwarte jedno tylko miejsce do spania, prywatne i mocno kontrwersjne - przez jedny uwielbiane, przez innych oskarżane o klimat "new age". - Najgorsze na Camino - napiał ktoś. I miał rację.
Jest sztucznie sielkankowa atmosfera, "święte obrazki", wieczorem właściciel każe niemal siłą brać się za ręce i recytować modliwy, krzyczy - jaka jest Droga? - a wszyscy mają wołać - Cudowna. Wszytsko co tu jest na sprzedać, od muszli, po pamiątki jest "na rozwój miejsca". - Turysta wymaga, podróżnik toleruje, a pielgrzym jest wdzięczny - było gdzieś napisane i obiemy rękami podpisujemy się, nigdy nie narzkamy na warunki i możemy spać abosulutnie wszędzie - ale tu pod przykrywkę "supercudnej atmosfery" jest fatalnie - łóżka jedno przy drugim, tak, że nie ma gdzie położyć plecaka, dziurawy dach, nie ma oczywiście mowy o ogrzewaniu, toalety na zewnątrz, nie ma nawet jak zagotować wody - wszystko dodaktowo płatne. Owszem, jest to prywatne miejsce, więc ma zarabiać. Nie jak municypialne, czy parafialne. Ale po co dorabiać do tego cukierkową ideologię i udawać, że to nie biznes, ala jakaś wielka misja....
No, nieważne, za to jesteśmy wszyscy razem, wymarznięci, ale w ostateczności szczęśliwi.
Jutro znowu góry - ciężkie podejęcia. Trzeba spać.
21.
Rano jest lodowato zimno, wyprawa do tolaty przypomina wyprawę na biegun. Zimno. Na szczyt jest kilmastet metrów w góre, podejmujemy decyzję, że nie idziemy dziś na szczyt - 30 kilometrów pod górę, tylko zatrzymamy się za 20 kilomerów przed podejściem, a rano wejdziemy na górę. Nie będziemy się przemęczać :)
Więc idziemy sobie spokojnie, bez pośpiechu, mijamy się z Koreańczyami, Amerykankami, babczekami... Co krok ktoś znajomy, pozdrawiający, dodający sił.
Dzień latwy, krótki, ale bolą stopy - prawie cały czas po asfalcie - Nienawidzę dwóch rzeczy - asfaltu i prania w lodowatej wodzie - powie dziś DziFisz. Nic tak nie męczy jak asfalt... Bolą stopy i nie cieszą nas nawet piękne widoki... Nie wybrażamy sobie, że miałybyśmy kilkunastu kilometrach asfaltowych tortur, wspinać się jeszcze kilkaset metrów górę - każdy bolesny krok utwierdza nas w decyzji, że wspinaczka jutro.
Jesteśmy wręcz dumne z naszej decyzji. W małym miasteczku, Vega de Valcarce jest municypalne "albergue" - kuchnia, przestronie, łanie, przemiły "hospitalero", stawia nam w pokoju grzejniki. Jest wcześnie, więc nic dziwnego, że jesteśmy same, więc się obijamy, pierzemy, piszemy, czytamy, gotujemy. Nikt dziś nie przyjdzie. Będziemy same w całym wielkim "albergue" - czasem porzebna jest "obrobina luksusu" :)
22.
Dziś śpimy dłużej niż zwykle - niemal do 8! Skandal! Ale tak nam dobrze... A poza tym nie będziemy po ciemnku wlec się po górach. Leniwie wstajemy, jemy śniadanie.... Idziemy - ma być pod górę, i jest - wąska, stroma ścieżka. Ale na takiej drodze człowiek meczy się o wiele mniej niż na asfalcie, i coraz piękniejszy widok - znów słońce i chmury, jesień, cuda. Taka droga nie męczy. Idziemy same - reszta jest pewnie przed nami, ale może miałyśmy w samotności konteplować... Pierwsze wioska na naszej drodze, następna - w malej knajpce pijemy kawę. A za chwilę, na wąskiej ścieżce, w lesie, wśród pokrytych niemożliwie porostami drzew, przekroczymy granicę Kastylii i Leon z Galicją, magiczną Galicją. A Galicja przywita nas mgłą, chmurą, w którą wejdziemy, która sprawi niesmowity klimat. Tak, że kamienne miasteczko będzie jak z celtyckiego snu - kamiennie okrągłe domy, kryte strzechą, brukowany chodnik, celttyckie ornamenty, napisy w języku Galicji a nie hiszpańskim. I potem las, ścieżka w górę - w mgle, i jest - niesmowice. I zaczyna padać - śnieg! Najprawdziwszy! Jakbyśmy były z czarnej Afryki śmiejemy się rodości, łapiemy płatki - śnieg! Nasz pierwszy śnieg! Tyle radości! (jest grudzień i w Polscie leży już śniegu gruba warstwa...) - skaczemy, niemal tańczymy, fotografujemy - cieszymy się - ze śniegi, z lasu, z piękna, z Drogi. Tak mało trzeba dla szczęścia, dla radości... (może nie jesteśmy całkiem normalne... ;)
Jest pięknie, schodzimy niżej, wychodzi słońce, oświetla - od dolu chmury, z góry doliny. Być tu i teraz. Esencja szczęścia.
Docieramy do Hospital de la Condesa - maleńskiej wioski - cudnie. Jestesmy same w dużym nowoczesnym "Aluberge" - nie ma nikogo "na recepcji", ale starsza pani, która tłumaczy, że jest mamą hospitaliery, przemiła, tłumaczy, żeby iść do pokoju, a jej córka przyjdzie później. Potem wpada młody Austriak z Tyrolu, ktory tu nie zostaje, idzie kilka kilometrów dalej - ale zobaczył, że ktoś jest, więc wpadł pogadać. I tak sobie gadamy....
Jest ciepło, dobrze, znów same... Uświadomiłyśmy sobie, że jeszcze tylko kilka dni. I zrobiło nam się smutno...
23
Dziś wychodzimy znowu przed wschodem słońca - jesteśmy wysoko, na ponad 1300 m n.p.m - idziemy w chmurza, a potem coraz bardziej i bardziej pada śnieg... Na początku Camino rzekł nam jeden z pielgrzymów - Pójdziecie przez mgły i śniegi... Mgły były, są i śniegi - wczoraj nas cieszył, dziś trochę przeszkadza, jak zwykle śnieg i wiatr prosto w twarz. Ale jak tu mieć zły humor, gdy mija nas grupa kolorowych, roześmianych rowarzystów - krzyczą "Buen Camino, see you in Santiago!", gdy spotymy Włoszkę, znajmych Holendrów. Schodzimy przez zimowy świat w dół - znów kamienne wioski, ale tu inne - nie opuszczone - przeciwnie, kwitnące życiem, pachnące krowami, oborami, ze szczekającymi psami, dziewczynami przycinającymi róże w ogrodach. Zima zmienia się niżej w jesień, śnieg w deszcz - idziemy w dół, dość stromo - droga męczy nas coraz mniej, idzie się coraz łatwiej.. Dziś dalej nie pójdziemy - bo do najbliżeszegoi miasteczka musiałybyśmy iść jeszcze 18 kilometrów - a to a dużo, a po drodze nie ma żandej "albergue" czynnej o tej porze roku...
Więc decydujemy się zostać w Tricastale - w dolinie, wśród kolorowych wzgórz, znów przed nami cudne widoku bo chmury, z których zresztą zeszłyśmy, przejaśniły się, aż w końcu mamy słońce i niebieskie niebo. "Albergure" to połączenie kamienia i szkłą, na krańcu miasteczka, u podnóża gór, idealne musi by,ć to miejsce w lecie, choć i teraz pełne uroku. Przeszklona werenda, szkoda, że nie ma kuchni, ale od czego ciągniemy ze sobą butlę i palnik ;) Pokoje małe, 4-osobowe, i zostają nam dokwateriwanue spotykanie kilka razy po drodze NImecy - ojciec z nastoletnim synem. Myslimy sobie, że to super sprawa, taka rodzinna wędrówka.... Dużo rozmawiają, o Drodze, życiu, codzienncyh sprawach - tych małych, któetu robią się ważne i tych wielkich, które tu są zupełnie bez znaczenia...
Miejsce jest idealne, wkoło łąki, wzgórza, rzeka. Miasteczko też całkiem, całkiem - próbujemy galicyjskiego wina, spacerujemy, troche sie obijamy. Ale poznany niedługo naszego pierwszego na Camino Polaka, który powie - Camino trzeba robic powoli....
24.
Mniej kilometrów nie znaczy, że mniej bolą nogi - ale ból na Camino jest już ta zwyczajny, że nikt nań nie zwraca uwagi - a dzień jest piękny - idziemy przez góry, lasy - przeszłyśmy już najwyższy punkt na Camino, ale - jak pisało - nie znaczy to, że będzie z górki - i z górki nie jest. Ale przynajmniej ładnie - wspinamy się, schodzimy, znów się wpinamy - mijają nas "nasi" NIemcy - pojawiają się "nowi" ludzie - którzy prawie do końca będą nam towarzyszyć - starsze hiszpańskie małżeństwo - uśmechamy się przy każdej "mijance" - mało rozmawiamy się - wystarczy czasem spojerzenie, uśmiech, na Camino wcale wiele się nie gada - przychodzi moment, że rozumie się bez słów... A może mamy takie szczęście - ale nasze Camino absolutnie nie jest przegadane.
Dochodzmy do Sarii - jak na warunki Camino, spore miasteczko - podobna "Albergue" - to wszystie, w których śpimy należą do Regiony Galicji - są takie same, czyste , ciepłe - z jedną wadą - nie ma naczyń w kuchni, a nam marzy się makaron....
Miateczko ładne, kamienne, brukowane, z zameczkiem nawet. Pięknie będzie wyglądało, gdy wyjedziemy o świecie.... A razem z nami są i Niemcy i Hiszpanie, zbiera się coraz więcej ludzie - nasza nowa "brygada". Kto idzie Camino - wszyscy. Absolutnie - od dzieci (dwie kobiety, trzy rowery, piątka dzieci i dwa psy - taką grupkę też widziałyśmy) do osób starszych - z wszytskich kontynentów (nie spotkałyśmy tylko nikogo z Afryki) - i każdy idzie - i to jets piękne - kiedy nie ma znaczenia język, wiek, zawód, wyznanie nawet, choć to pielgrzymka. Liczy się tylko to, że razem idziemy do Santiago... A może każdy powienien raz w życiu choć ( bo my już planujemy następne ;) wyruszyć na Szlak św. Jakuba... Aby potem nie miec nigdy wrogów - mówiących innym językiem i czasem coś innego. Może po to też jest Camino - na krańcu Europy, w Hiszapnii wcale tej nie z folderów turystycznych... Aby być razem...
25.
Dziś znowu nie jesteśmy same na drodze - bo mijamy się z Hiszanami, pojawia się też kilka nie widzianych od kilku dni osób - więc ciągłe pozdrowienia po drodze - ma być ciężki, długi dzień, a idzie nam się naprawdę rewelacjnie - same się sobie dziwimy, że już tylko przyszłyśmy.... Zatrzymujemy się na kawę, właśnie się rozpadało, więc wszyscy są razem. Zaczepia nas Amerykanka - zawsze jak mnie mijacie, czymś pięknie pachniecie, tak świeżo i czysto... Szokuje nad to nie zmiernie, bo poza bieliną i skarpetkami, raczej nie codziennie pierzymy bluzy ;).... Hm... Może ma halucynajce ze zmęczenia...
Portomarin położone jest wysoko nad płynącą w dole rzeką, przechodzimy wysokim mostem, potem schody (cóż za niespodzianka ;) - stare kamienne - i jesteśmy w "albergue" - śpi dziś mnóstwo osób, więc znowu jest wesoło, powróciły niemal "stare czasy"... :) Czesem jesteśmy zmęczone ludźmi, ale czasem - gdy ich nie ma, gdy okazuje się, że jesteśmy same w całym albergue - zaczyna nam ich brakowac... I często my slii o tych, co zostali za nami, o tych też, co nas wyprzedzili - co u nich, gdzie są, jak się im idzie? Czasem nie pamiętamy ich imion - ale nie ważne. I wiemy, na pewno, że kiedyś się spotkamy - może dlatego na Camino są powitania, łyz radości, gdy spotka się kogoś widzianego wiele kiloemtrów temu, ale nie ma pożegnać....
I najczęściej myślimy o Jeffie.
26.
ZNowu pod górę, znowo idzie nas dużo. I dziś idzie się ciężko - nie udalo nam się za nic ustalić od czego to zależy, czasem kiloemtry lecą szybko, połykamy je jeden za drugim. A czasem - jak dziś - droga zdaje się nie kończyć. Przypominają o sobie nogi, stopy,plecy.... Wleczemy się resztką sił - to już prawie koniec (naprawdę??) - więc mogłyby się w końcu nasze szanowne ciała przyzyczaić... Nie chcą... ;)
A w Palas dol Rei - niespodzianka - nasz pierwszy w Drodze Polak, w dodatku z Rzeszowa!
Ponoć to niemal niemożliwie nie spotkać w Drodzie Polaków -a nam udało się niemal do końca. Wiemy, że jedzie Kris - bo jedzie na hulajnodze i wszyscy o nim opowiadają, bo zostawia naklejki z polską flagę i napisami (ostani będzie w samym niemal Santiagoi - We did it!). Wiemy, że jest Krystna, wiele już razy na Camino, i chce s Santiagi dojsć na Boże Narodzenie, więc wcale się nie spieszy. A teraz jest Marek. I razem dotrzemy do Santiago... Marek idzie 3ci raz - drugi Drogą Francuską, szedł też kiedyś z Sewilli. Więc dzieli się z nami doświadczeniem - bo oczywiście już wiemy, że - inshalla - pójdziemy jeszcze na Camino! Camino wciąga, uzależnia... Jest tak genielanym doświadczeniem - że czego by go nie potwórzyć. I Marek mówi, że jak dojdziemy - będzie nam smutno... Nie ma radości z osiągnięcia celu - jest smutke -to już??? I że w Santiago Droga nie kończy się, ale tak naprawdę zaczyna....
trochę fot:










































1 komentarz:

uczi pisze...

Jesteście gladiatorkami gdy my sobie siedzimy na widowni..